Prawda starowieku/Ochrona

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OCHRONA

Gdy wichry i huragany roztętnią się dziką jazdą, gdy gromy rozdzierają niebo, a grady sypią, taki samotny, choćby i zwyczajny człek, co zawczasu zaopatrzył się w „przemówki“, w wodę nie nadpoczynaną z dziewięciu źródeł czarodziejskich, dobrze zmieszaną i zaklętą, przygotowywał się na Święty Wieczór i na gromowe święta, a żadnego z dwunastu świąt gromowych nie naruszył, lecz świętował je jak przepisane: pościł bez chleba i wody, na ten czas oniemiał, słowem nie odzywał się do nikogo, nawet do chudoby ani do drzewa, nawet strzegł się, by nie splunąć, nago chodząc czynił kroki czarowne i zastawy, i wymawiał zaklęcia i prośby — taki to spokojnie zniesie niejedną burzę, co obcemu przybyszowi na całe życie pamiętna.
Człek taki, co chce mieć ochronę czy władzę czarodziejską, gdy co dnia przed świtem zbiera wodę z dziewięciu źródeł, czyni to zawsze samotnie, nie widziany przez nikogo. Stoi długo przed każdym źródłem, słucha jego mowy, kłania się każdemu źródłu w lesie czy na połoninie. Gdy zaczerpnie wody, szeptem dziękuje źródłu, czci i prosi wodę starymi przemówkami: „Wodo, Wodyczko! Święta Jordanyczko! Najstarsza caryczko! Umywasz brzegi, korzenie, białe kamienie, gasisz płomienie! Umyj mnie od grzechu, od złego, od zmazy! Jakaś Ty czysta, jakaś Ty święta, spraw bym był taki!“
Naprzód osobno zbiera wodę dla przemówek, a potem osobno myje ręce i twarz. Gdy wraca do chaty czy do koliby, kłania się dymowi z watry. Do gaszenia węgli w wodzie, do wszelkiego okadzania, do przemówek z ogniem musi przygotować prastarym sposobem przez potarcie drewienek — watrę żywą.
I wtedy już może zaczynać „przemawianie“. Przemówka może rozwinąć swe skrzydła. Woda żywa, watra żywa i słowo żywe, widzące. Jaki poczynacz, takie i poczynanie. Jeden fruwa jak wróbelek i ćwierka, drugi jak wrona lecąc pokrakuje i stracha się, a gdzieniektóry wzlatuje od razu pewnie, hardo, jak orzeł czarnohorski okiem orlim przenika i wyzywa.
Ludzie starowieku upatrywali wszędzie w świecie walkę ciągłą a nieubłaganą, dzielili świat na dwa obozy, wrogów i druhów. Spośród wszystkich dobroczyńców, pobratymów samotnego człowieka, najpotężniejsze jest Słoneczko. Daje przeciwwagę wszystkim z ciemności zrodzonym napaściom, przepędza czary i groźby nieuchwytne. Gazduje ponad wszystkim, płodzi, żywi i uzdrawia.
Wiele słów wdzięcznych je sławi: „Prawedne Soneczko“.

Nieskalane Słoneczko, prawe lice Boże,
Praojciec i piastun rodów ludzkich,
Słoneczko — Hospod — ognisty.

Jemu, Leliowi świętemu codziennie należy się modlitwa radosna a pokorna, zawsze w samotności na kolanach odprawiana, z obliczem ku słońcu zwróconym.
„Lelio-Słoneczko! zapaszne, prawe! dojrzyjcie mnie grzesznego!“ I tak potężne, wschodzące Słoneczko odpowiada dzieciom swoim:

A jak ja wyjdę z nocy głębiny,
A jak ja wyjdę cicho — cichutko.
A gdy ja wzejdę rano — raniutko.
W niedzielkę świętą rankiem wypłynę —
To uraduje się moim zorzom
Zwierka i ptaszka i rybka w morzu —
Rade mi zioła i łąki zielne,
Rade mi wierchy, wierchy kościelne.
Na ziemiach wszystkich cerkwie — kościoły,
W niebiesiech wszystkie moce — anioły
Wzniosą się śpiewne — dzwony cerkiewne,
Cerkiewne bramy rozerwą się same.
Same w ołtarzach świece rozjarzą,
Same się święte służby odprawią,
Zdrowiem obdarzą — od złego zbawią.

Żywą watrą niebieską leczy świat cały gazda światowy. Jest wzorem dla gazdy, wzorem potęgi pracy, szczodrości i grzeczności, wzorem dla wojownika — niezachwiany, zawsze zwycięski. Dzień narodzenia jego czczą ludzie kolędą. I niedziela święta, to także święto słonkowe. Od Słoneczka Bożego, to jedno życie dane, a także jedna śmierć. U kolebki człowieka dwunastu wysłańców, sądków anielskich, odgadło wyroki i orzekło, czym ma być. Wieszczun nietlenny wiedział to od razu, a mądry sąsiad czasem zmiarkował z zachowania się dziecka.
Człowiek taki, co siedziałby w mroku w pustkowiach bez światła, bez mycia się, bez modlitw i bez świętowań, niechybnie wpadnie w moc sług czartowskich, zdziczeje, a potem ucieka w wiecznym strachu, zęby szczerzy jak zwierz goniony.
Lecz taki, co przebywa szkołę samotności, co przebył praktyki i wtajemniczenia, co słyszał głosy, a przełamał strach, przejdzie przez puszcze spokojnie, tygodniami sam będzie szedł nieznanym pustkowiem bez lęku, choć wtedy nieraz już sam „ten“ do niego się bierze.
Czasem o północy w smerekę się schowa i rośnie ku niebu przepotężny, rogaty, wyszczerzony. A czasem na połoninie, gdzie już jasno i wesoło, takie coś pokrzywione i karłowate się zjawi — niby drzewko — widać kto to. A niech sobie bachory biesowe straszy! „On“ tylko takie migi pokazuje, ani wielki ani mały jest. Czort, to ułuda. On — nijaki. A chce znijaczyć świat. Chce, byś się pomiął i skurczył ze strachu do samej ziemi. A kto to rozpozna, temu bies — choćby jak sobie sadził się, rósł i nadymał pod niebo — śmieszny. „Z drogi precz! Sczeźnij Bido!“ Otwarty przed człowiekiem świat — słobodny, przestronny.
Niejeden z tych ludzi tak jak modlitwy odmawia i śpiewa, hymny śpiewałby i akafisty wzniosłe układałby o samotności, gdyby sobie mógł uświadomić wszystko. Bez samotności nie ma słobody prawdziwej. W natłoku ciągłym ani wielkiej miłości do człowieka ani radości z ludzi nie ma. I człowiek sam nie tylko nie wie, czym jest, nie wie prawie, że jest. W samotności zymarki czy szałasu i o użyteczności niewiele się myśli. Bylebyś tylko miał trochę mąki i baraboli na placki do mleka i krztynę tytoniu. A jak się zdarzy, że nie przyniosą na czas, to Bogu i owieczkom i za syrek dzięki. Robisz swoje z ochotą, bo co by za pohana to dusza była gadzinowa, co zaniedbałaby chudobę, co cię karmi. Toć i pies pilnuje swego. Chociażeś i najmita, nie zginasz się przed nikim, prostyś jak kiedra wiecznie zielona — górska detyna. Żyjesz z tym światem wielkim naokoło, światem puszcz, gór i chmur. A w jego obliczu każdy pokorny! Bo nie znijaczy on nikogo, ani nie skapłoni słobodnego chrześcijanina. Nie zmusza cię być niewolnikiem, rabem zmiętoszonym, ani nie robi cię niuńką kwękającą, taką, co nie wie co czarne, a co białe. Choćbyś jaki malutki, wyprostujesz się do nieba. Jesteś taki, a nie inny. Wyraźnie widzisz to i wiesz. Jeśliś się ustrzegł od pokus puszczowych, jeśliś przemógł je w końcu, przyjaźń i grzeczność słonkowa dla ludzi, dla stworzenia wszelkiego świeci ci w sercu, grzeje cię, nadzieją grają niebiosa, połoniny złote, lasy i wody. Wiara stara kołysze cię jak matka.
Gdyście spotkali kiedy na połoninach takich właśnie słobodnych duszą, łagodnych pastuchów, co od nikogo nie żądają i nie oczekują niczego, od razu rzeźwość i cisza otuliła wasze dusze. Ludzie ci cieszą się każdym spotkaniem. Co radosne — cieszy ich, co smutne — wzrusza szczerze. Mimo woli opowieść beztroska sama wam z ust wypłynie. A im biedniejszy człek taki, tym szerzej otwarte ma serce i uszy. Nic im nie zagraża, nic nie pobudza do zawiści, zawsze współradować i współsmucić się gotowi.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.