Prawda starowieku/Nauka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NAUKA

W owe czasy, kiedy o żadnych letnikach, czy jak to mówią czasem górscy kpiarze „cholernikach“, jeszcze nikomu się nie śniło, w Żabiu w wielkiej zagrodzie Buligowej (gdzie przedtem byli rewizory), zamieszkał jakiś, jak mówiono — „pan czy profesor“. Zmizerowany, schorowany, ciągle kaszlący nieborak porzucił piękny świat pański i przyjechał w te głuche, puste góry leczyć chorobę płucną, pić białą żywicę i wąchać górskie powietrze. Niektórzy mówili, że ten słabowina to jakiś niedopraktykowany ksiądz, bo wciąż przekonywał ludzi do prawdziwego Boga, do ewangelii. Słychać było, że to największy mędrzec pośród panów. Miał dużo pożółkłych książek, i wskazując na nie, rozumnie i gorliwie tłumaczył ludziom, że wszystko, co tu w górach robią, jest złe i dzikie. Czasami nawet mówił, że powinni by się przebrać w stroje ludzkie, a nie w tych pogańskich, jak krew czerwonych, pokazywać się na słoneczko i świat Boży. To znów coś na gazdowanie tutejsze bardzo nosem kręcił. Jednak nie chciał zdradzić tajemnicy, jak trzeba gazdować, by było dobrze. Dla siebie to chował. Najgorzej jednak narzekał i pomstował na te głupie i szalone zabobony, na przesądy, na te pohane i pogańskie wiary, czary i przemówki, niby to — modlitwy górskie. Miał z tym niemało zmartwienia.
W owym czasie jeszcze uroczyściej niż dziś obchodzono w okresie Wielkiego Tygodnia środę dziadową. Teraz tylko dzieciska o świcie przychodzą hurmą do chaty i krzyczą uroczyście a rytmicznie pod wrotami piskliwymi głosami: „grzejcie Dziada, grzejcie Dziada! myśmy tu przyszli na tę rokowiznę! grzej-cie Dzia-da, daj-cie chle-ba!“ Każdemu od razu wesoło robi się, radośnie, jakby mu całe brzemię zimowe spadło z duszy, jak śnieg z dachu. Gazdynie wynoszą dzieciakom małe chleby, zwane kukucami, takie same jak te, które kładzie się na grobach. Dzieci, nahałasowawszy się wesoło, idą dalej. I tyle.
Jak długo grzeje się Dziada, jak długo pisze się pisanki, jak długo dzwony dzwonią, jak długo chodzą kolędnicy po chatach, tak długo on — przeklęty Aridnyk — onże i Archijuda — patron niewoli i ucisku, przykuty na dnie piekielnym, nie ma siły szkodzić, nie może zniszczyć tego świata.
W czasy młodości Foki uroczyście i pełnie obchodzono grzanie Dziada. Gdy z daleka usłyszano wezwania dzieci „grzejcie Dziada“ — z radością wybiegali domownicy z chaty aż poza grażdę, na carynkę, wynosząc różne przygotowane potrawy. Tam rozpalali wielką watrę. Gdy watra dobrze rozgorzała, wszyscy za biegiem słońca kręgiem trzykrotnie obchodzili watrę, następnie z okrzykiem: grzejcie Dziada! — przeskakiwali przez watrę, naprzód starsi, potem młodsi, a w końcu dzieci. Wreszcie siadali wszyscy wokół watry, razem spożywali przyniesione potrawy.
Foka nieraz wspominał dzieciństwo i te obrzędy. Wspominał, jak to całą rzeszą dziecińską, gdy już wiosną zaczęło pachnąć, wałęsali się od chaty do chaty. Znad watry wznosił się biały kudłaty dym, dym z chwoi jałowcowej, jakby biały kudłaty Dziad dobrotliwy, ogrzany i zachęcony radością wiernego mu ludu, wstawał z ziemi świętej. Dziad rodów górskich, piastun chudoby, co cierpiał za nas, co modlił się do Boga. A ludzie żałowali go, radowali się serdecznie, że się ogrzał.
I właśnie ów chorowity pan, czy profesor, na ten obrzęd pohany bardzo się sierdził. Tłomaczył ludziom, tłomaczył najdobitniej i młodemu Foce, pod nos mu książki pożółkłe podsuwał, że to nie żaden Dziad, tylko sam Jezus Chrystus, że on to cierpiał za nas, że on do Boga się modlił, a nie Dziad, że w Wielki Tydzień Chrystusowi cześć należna, że Jego należy żałować, a nie Dziada. A wszystko inne, co się o tym mówi, to puste gadanie i pohane. Z tego zrozumieli ludzie, że Chrystus chociaż, jak się to mówi był młodzieniaszkiem, jednak tak umęczon był w Wielkim Tygodniu, że w tym krótkim czasie postarzał się od cierpień. Zrobił się Dido — Dziad. I dalej grzano Dziada, świętowano na cześć Dziada, żałowano Dziada.
Dalej pouczał uczony człowiek, że ani watra niebieska nie jest żadnym ojcem, ani ogień najstarszym aniołem, tylko Bóg to ojciec na niebie, pośród aniołów i Świętych, a dalej jeszcze, że nie słoneczko to jakiś pan ognisty, tylko właśnie Pan Bóg w Trójcy świętej Jedyny jest panem ognistym. To wszystko w tych książkach pożółkłych było zapisane... Tylko że nikt nie znał czytania. Niektóre z tych rzeczy, co mówił pan czy profesor, były tak mądre, że nikt nie zrozumiał ani słówka. Nie zrozumiałby, gdyby go zabijano. Ludzie zrozumieli tylko tyle na pewno, że w górach cały naród grzeszny, nieoświecony i głupi. Na to nie mogli nic poradzić. Robili dalej swoje.
Do tego uczonego człowieka zachodził młody Foka. Korciło go wielce zrozumieć, co piszą pożółkłe książki, co powiadają o Didu, o Słoneczku świętym, a może i o Rachmanach. Patrzał na książki ze czcią. Bał się niemal je dotknąć. Zatem uczony słabowina zaczął uczyć Fokę pisma. Przez rok prawie nosił i posyłał mu Foka bryndzę, mleko, wędzonkę, dziczyznę, ryby, miód, świeże owoce i suszenice, słowem wszystko, co było w chacie. I uczył się Foka, pojętnie chwytał pismo.
Do czasów Foki w górach mało kto znał pismo „pańskie“. O watażkach opryszków, o najsłynniejszym ze wszystkich Doboszu, o tym mądrym śpiewaku Dmytrze Wasylukowym, o paniczu Antosiu Pankiewiczu, synu rewizora (stąd nazwanym Rewizorczukiem) opowiadają, że znali pismo. To zrozumiałe, to byli junacy-opryszki, wojowali z panami, nie bali się nikogo. Ale z gazdów osiadłych, by kto znał pismo — nie daj Boże! Może i znał, ale nie sposób było o tym się dowiedzieć, bo od czasów, kiedy cesarski mandator Herdliczka zasadził Petra Tanasijczuka z Fereskuli do katusza i trzymał go tam w mokrej piwnicy przez półtora roku, a jeszcze co kilka dni kazał go bić i katować, aby się przyznał, że naród buntował — a wszystko to za to, że przeczytał sąsiadowi jakiś kontrakt — od tego to czasu zrozumieli ludzie, jak niebezpiecznie znać pismo, kryli się z tym bardzo. Przed Foką tylko stary pustelnik Maksym z Jaworza pod Czarnohorą znał pismo.
Foka poduczył się rychło i nieźle czytał, a wciąż dopytywał uczonego człowieka o tamte najciekawsze książki. Ten jeszcze jednak nie dawał mu ich czytać. Może to także miał za tajemnicę. Także na rewasze i karby, na te zacinane na kłodach obliczenia, tak pomstował pan, że nawet Foce było śmiesznie. Foka bowiem myślał sobie, że to pańskie pismo doskonałe, arcymądre, ale dla połonin i lasu i tamte starowieczne górskie karby także niezłe. Ale uczony pan: nie i nie, tylko swoją mądrość uznawał.
Jednak był to człek dobry, życzliwy, widać że dobrze jakoś chciał dla ludzi. Foka na Nowy Rok przyniósł mu pierścionek szczęścia. Taki, jaki i teraz można tu i ówdzie znaleźć: pośrodku słoneczko, a po obu stronach słoneczka dwie pięćdziesiątki rewaszowym pismem wyryte. To znaczy: „mnohaja lita, do stu lat“. Nad tym pierścionkiem zdaje się odmówiono szesnaście przemówek, podług ilości fasoli, zawartej w jednym ze starych pudełeczek w komorze Szumejowej.
Cieszył się Foka, bo w zimie polepszyło się uczonemu człowiekowi. Miał to za dobrą wróżbę, za wpływ swego pierścionka. Przyszła wiosna i choremu znów się pogorszyło. A że nie mógł usiedzieć na miejscu, wciąż chodził, gadał, bardzo gorączkował się byle czym, ciągle chciał poprawiać ludzi i stąd ciągle narzekał na tych głupich i bezbożnych ludzi górskich — w końcu raz jakoś tak rozkaszlał się, że umarł. Foka płakał za uczonym jak za ojcem, sam mu sprawił pogrzeb i urządził goszczenie huczne na posiedzeniu pogrzebowym. O tym jakoś nieboszczyk nie mówił nigdy, że posiedzenie to pogański zwyczaj. Nie lubił biedak mówić o śmierci.
Pamięć i cześć zmarłego hucznie świętowali ludzie w chacie Buligowej. Żal im było tego sieroty, co tyle mądrości miał, a nic mu to nie pomogło. Zgasł z dala od swoich, z dala od rodu swego, od pańskich obyczajów i od honorów pańskich. Buliga i młody Foka suto ugaszczali gości pogrzebowych, to wędzonką, to banyszem, to wódką, to miodem. Zatem i zabawiali się szczerze przy nieboszczyku w gry, zwyczajem przepisane. Bawili się naprzód w żużukało.[1] Żużukali z zapałem, aż chata drżała, a z daleka słychać to było jakby organy grały. Bawili się w młyn, chłopcy pod ławką w sieniach stukali i hałasowali, jakby młyn prawdziwy turkotał. Bardzo głośne też były targi gazdy z kupcami Żydami i jeszcze głośniejsze kłótnie Żydów między sobą. Jak zazwyczaj w tej zabawie. A gdy odgrywający Żydów-konkurentów aktorzy, niby to wyrzuceni przez gazdę, wylecieli na dwór, to tak rejwachowali, że aż na Synyciach było słychać. A z chaty raz po raz grzmiał śmiech potężny. O żadnej z zabaw nie zapomniano. I sroka skrzeczała i koza rogata gryzła dziewczęta i Ormianin galopował po chacie koniem rozhukanym, aż okna dzwoniły i dziada-żebraka chapały kobiety, a zazdrosna baba tak je waliła po kożuchach, jakby z pistoletów strzelało.
Pili ciągle a wciąż wspominali nieboszczyka, życzyli mu carstwa niebiesnego. Ani zwady nie było żadnej, ani nikt nawet nie przemówił się przykrym słowem, grzecznie przemawiali do siebie i słodko, chociaż wcale głośno. Tak to — po chrześcijańsku — świętowali posiedzenie koło ciała biednego pana czy profesora.
Buliga oddał Foce książki i listki pożółkłe. Foka ślęczał nad nimi, wyczytywał zwrotkę za zwrotką, stronicę za stronicą. Było tam dużo o sadach, o jabłoniach, o gruszach, były i takie książki, w których choć słowa poszczególne rozumiał, żadnego sensu nie mógł się doczytać Foka. Ale nie mógł znaleźć tych książek, których szukał, nie mógł się doszukać tego, co chciał wiedzieć. Kto wie, co się stało z tamtymi tajemniczymi książkami...
Foka, zwłaszcza podczas świąt i niedziel, nie zaniedbywał książek, czytał je, a czasem przepisywał sobie powolutku. Z czasem umiał na pamięć, powtarzał całe stronice, nie otwierając książki. Na razie nawet to, co te książki pisały o sadach i sadowinie, nie przydało mu się. Dla swoich obliczeń połonińskich, dla politków, dla wesnarek i zymarek miał inne pismo. Były to rewasze.[2]
Do Szumejowej chaty przynoszono po ukończeniu latowania rewasze. Całe pęki drewienek przeznaczonych do rozliczenia leżały w komorze na półkach, a niektóre już dawne, już niepotrzebne rozliczenia, porzucone po kątach. Ojciec razem z Foką przesiadywali w komorze i przeprowadzali końcowe rozliczenia, z którymi się miały zgadzać ilości trzód i zapasy. Młody gazda przeglądał deszczułki, powoli liczył i dodawał, a stary jeszcze powolniej karbował dodane sumy każdą na innej grubej pałce. Każda pałka była z innego drzewa.
W drugim kącie komory na półce kiedrowej były jeszcze jakieś inne większe kłody prastare, całkiem innymi karbami znaczone. A obok także różne stare pudełka rzeźbione w krzyże i słońca. Foka nigdy nikomu zapewne o tym nie opowiadał, ale różni, czy tacy sobie bajarze, czy może prości brechacze zapewniali, że to nie obliczenia były, lecz prastare pismo na drzewie karbowane i że były one tylko dla świadomych, a ci udzielali go komu chcieli. I czy nie było już więcej potrzebne nikomu, czy nie było komu przekazać, czy też coraz bardziej wszystko to się kryło, wszystko przepadło gdzieś i poszło w zapomnienie. Niektóre kłody takie można było odczytać palcami z zamkniętymi oczyma, tak były jeszcze wyraźnie pozacinane. To właśnie miał być dowód, że stary ślepiec gromowy, co tu przed laty mieszkał na Ihrecu, dał je Foce. Kto wie, może tam były te wieści o Didu, szczątki wieści o Rachmanach? A inne były jakieś zatarte i stare i samo drzewo zmurszałe, że już ani oczyma, ani palcami nic by nie wyczytał. W osobnych pudełeczkach dużych i małych były ziarna fasoli, każde pudełko miało swój znak. Te fasole wskazywały ilość przemówek, okrzyków, modlitw i Ojczenaszów, potrzebną dla każdego świętowania, dla każdego rodzaju czarów.





  1. rodzaj talarka.
  2. Dotąd jeszcze zachowało się w górach prastare znakowanie na drzewie i obliczenia tak sporządzane, by zainteresowani mogli się w razie potrzeby kontrolować wzajemnie. Podobne im karby i wręby znane były w starożytności słowiańskiej. Jeśli gazda wynajmuje komuś połoninę na lato (tak zwany politok) i ma otrzymać w myśl umowy od dzierżawcy pewną ilość mleka lub bryndzy, w miarę odbioru należności obaj zacinają zgodnie na kłodzie lub deszczułce, którą rozcinają na dwie części i w razie obliczenia znów przykładają rozcięte części dla sprawdzenia stanu rozrachunków. Podobnie dzieje się przy wspólnych większych wypasach, gdzie jest zainteresowana większa ilość ludzi, oddających swe trzody na lato. Właściciel, dzierżawca połoniny, zwany deputatem, albo watah otwiera niejako rachunek osobno z każdym. Przed zmieszaniem trzód watah i każdy właściciel trzód, tak zwany miszjennyk, zacinają wspólnie na drewienku ilość owiec dojnych. Po nakarbowaniu rozcina się deszczułkę; większa część, zwana kłodą, zostaje u wataha, a mniejszą, zwaną rewaszem, zabiera miszjennyk. Po złożeniu obu części widoczny jest zawsze stan rachunków. Wewnątrz notują karbami ilość owiec jałowych. Same cyfry i karby, zmieniające się w różnych częściach kraju, na ogół przypominają cyfry rzymskie. Osobno zakarbowuje się miarę pierwszego udoju. Miszjennyk ma otrzymać szesnaście razy tyle bryndzy, ile zdojono mleka przy pierwszym udoju. W miarę odbioru bryndzy w ciągu lata zacina się ilość berbenic, a osobno mirtuki i mniejsze miary. Tak zakłada rachunek i tak się rozlicza watah z każdym miszjennykiem. Kłoda każdego ma inny znak na to, by ją łatwo można było rozpoznać i wyszukać w pęku deszczułek, związanych powrozem lub łykiem, który zostawia przy sobie watah. W dzisiejsze czasy już na niewielu połoninach używa się tych karbów rewaszowych.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.