Prawda starowieku/Kosmacz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KOSMACZ

Marzyły o Doboszu dziewczyny i lepły do niego. Wykradały się doń mołodyce. A nawet popadie i szlachcianki, pewnie, że tylko tak po pańsku, dla zawracania głowy, lubowały się nim w myślach. Kędy zaszedł, zaglądały za nim kobiety. I Dobosz — nie pogardzał nimi. Ale ot, jak człowiek lasowy: nigdy o żadnej nie myślał. Jak zbyt dużo nie myślał o wielu słodkich jagodach, czarnych i czerwonych, które dojrzewają przy końcu lata w Czarnohorze, na stokach Pop Iwana. Takie wielkie, dorodne i soczyste jakby czereśnie. Zerwiesz to bracie w tym pustkowiu, gdzie nic się nie rodzi, ani pomyślisz dobrze, co robisz. Polubujesz się słodyczą: ech, jakażeś kraśna! I cóż więcej? Wiele jest pięknych jagód, nie jakaś jedna, wybrana. Dzięki Bogu! Nie przychodziła nań pętla miłowania. Nie przychodziła — aż przyszła. I siła mu nie pomogła. Bo nie wszczepił w serce słów stareńkiego dziadka wieszczuna. Coraz to więcej tego babiństwa gromadziło się koło niego. Czasem już na połoninach czatowały nań, gdy schodził w dnie świąteczne do wsi. Po dwie smukłe dziewczyny, kraśne i rumiane, śmiejąc się wesoło, szczerząc zęby i szczebiocąc, wiodły go pod rękę. Albo, chowając się w gęstwinie leśnej, nawoływały nań, jak zazule, wiwkały jak chłopaki swawolne, gruchały, słodko nęcąc, jak gołębie dzikie, śpiewały, uciekały i dawały się doganiać. A im więcej tych bab koło niego się kręciło, im więcej i on z babami się pętał, tym więcej zwracał na nie uwagi. Tym więcej też jakby szukał nowych. Aż znalazł taką, co mu pokazała, jakie to szukanie.

Na południowy wschód od Peczeniżyna, między wielką poprzeczną kotliną Berezowską a Żabiem, leży na uboczu od dróg i gościńców wieś Kosmacz, stare i rozległe osiedle huculskie, oparte od strony południowo-zachodniej o góry i połoniny: Łysyna, Wersałem, Grahit i inne, które stanowią rozwidlenia wielkiego działu wodnego między Prutem a Czeremoszem. Rwące rzeczułki i strumienie górskie, wypływające ze stoków działu wodnego, łącząc się nieco dalej, zdążają ku Prutowi. Niższe pasemka obfitują w złoża ropy naftowej. Czy ucisk górnych pokładów na warstwy roponośne, czy też działanie wód sprawia i teraz czasem, że strugi ropy same wydostają się na zewnątrz. Stąd też niejeden stok kosmacki miał dawniej tę niesamowitą, dotąd w opowiadaniach przechowaną, sławę, że nie można doń było zbliżyć się z ogniem, ani nawet z fajką zapaloną. Gdyż wtedy, widocznie z powodu zajęcia się lotnych, łatwo zapalnych części ropnych, płomień wybuchał ze skały. Czasami czepiał się ziemi, pełzał powoli i długo po skale, albo też huczał, wystrzelał, rozsadzając skały, wyrzucając kamienie i ziemię.
Z tą kotliną niesamowitą a ponętną, pod której powierzchnią kotłują w podziemnych głębiach ciemne źródliska, jakby tylko na iskrę czekające, na zawsze związana jest opowieść i przejmująca dotąd całe góry wieść o miłości i zagładzie młodziutkiego Dobosza. I dziś jeszcze dudnią te źródła. I dziś tłoczą się i huczą w skałach gazy, ogień kryjące w swym łonie. Obcy przybysze szukają tam teraz bogactwa i pracy. Młode, zbiedniałe pokolenie marzy, jakby tu jakiś grosz na chleb koło panów zarobić. A starzy ludzie niewiele troszczą się o to wszystko, przebywają myślą w dawności. Wspominają też dzieje doboszowe. Gdy wiertniczy świder zacznie rąbać warstwy skał, gdy śpiew-sygnał z wieży wiertniczej zajęczy Ohej! Oheja-heja! gotów! — wybuchnie i dziś czasem ten ogień, skały rozsadzi, ziemią rzygnie. I znów sam siebie grzebie, zasypuje. A dla starych oczu błyśnie, w tym porywie ognia, gorąca dusza, płomienna dola doboszowa. Lecz ropny ogień błyśnie, a potem znów zgaśnie. I dalej świdry walą, gruchocą skały. Dalej motory grają równomiernie, sapią i oddychają, pracując bez przerwy, dalej tłoczą gazy, pompują skalną żywicę. Gdy zaś noc nadejdzie, stok góry rozmigoce się światłami elektrycznych żarówek. Ale opowieść płomienna bez przerwy dalej się snuje, wśród szamotania się świdra, wśród rozmowy i wzdychania motorów, i wśród migotania gwiazd żarówkowych. Opowiadania o doboszowej miłości nie kończą się nigdy.


∗             ∗

Żadna zwierka leśna nie jest tak czczona w górach jak łasiczka. Święto Ułasja obchodzi się uroczyście, aby udobruchać łasiczkę, aby nie czyniła szkody, aby ukąszeniem nie zatruwała ludzi i bydła. Aby obrażona, choć i nie wiadomo czym, nie podmawiała innych złych mocy i groźnych sił i aby one za nią się nie ujmowały. I zapewne wiedziały o tym łasiczki, bo dawnymi laty nie bały się ludzi zupełnie. Jeszcze i teraz mniej się boją ludzi tutaj niż gdzie indziej, ale dawniej nawet ludziom z drogi nie ustępowały. Przeciwnie — ludzie na palcach schodzili im z drogi, uśmiechając się przy tym uprzejmie, aby się nie obraziła łasiczka, aby nie była pamiętliwa za niedobre czy nieufne spojrzenie. Nawet małe dzieci już to wiedziały. Nie korciło ich nigdy zaczepiać się z łasiczką. Tylko o Doboszu tak mówiono właśnie, że — choć zapewne nic złego łasiczce nie czynił — chciał sobie z niej zakpić, chciał pobawić się, poigrać z łasiczką. Bo czemu łasiczce ma ustąpić, jeżeli przed nikim na tym świecie nie ustępuje.
Wybierał się właśnie Dobosz na wyprawę w dalekie stepy — bezpańskie, nad morze. Siedział na przełęczy (między Kosmaczem i Żabiem), na Wersałemie, odpoczywał przed zejściem do Kosmacza, gdzie miał się spotkać z towarzyszami. Żegnał się z górami, spoglądał to w dół na cykoty, głazy i płyty pogruchotane, to daleko na Czarnohorę w chmurach. Obrócił się ku Grahitowi i strzelił do echa z pistoletu, a echo powtórzyło jedenaście razy. To patrzył w dół ku północy, ku Kosmaczowi i ku Podgórzu. Wzrokiem krążył, szybował jak orzeł i był wszędzie. A wtem zobaczył, że spośród cykotów mknęła ku górze łasiczka. Postanowił ją schwytać. Gdy łasiczka, nie przeczuwając nic złego, pewna ochrony i czci ze strony poddanego jej człowieka, przesunęła się koło niego, nakrył ją wysokim kapeluszem, zatrzymał i zawinąwszy w kapelusz, mimo straszliwy pisk, pełen złowróżbnych gróźb, mimo złowieszcze warczenie łasiczki, ze śmiechem schował ją do małej berbenicy, aby ją towarzyszom pokazać. Tym większe to było pogwałcenie zakazu, że właśnie były święta Rozihry, o czym zresztą Dobosz zapomniał. I poniósł ją tak ku wsi, warczącą, jęczącą i odgrażającą się z całą furią, a głosy te niesamowicie kotłowały i dudniły w próżnej berbenicy. Gdy w końcu, ku przerażeniu towarzyszy wypuścił łasiczkę, zatrzymała się na chwilę, jakby chciała się nań rzucić, potem zmierzyła go wzrokiem i uciekła, znikła. Ale nikt z tego nie wróżył nic dobrego. Posmutnieli wszyscy obecni towarzysze. Kwaśno im było i nieswojo. Zmiarkował to Dobosz:
— Czyż nie widzicie, że każdy już ludzki zakaz przestąpiłem, że nie uląkłem się żadnego?
Ale towarzysze nic nie mówili. Nie byli pewni, czy łasiczka to ludzki zakaz.
A że było to święto Rozihry, że mieli na długo pożegnać się z Wierchowiną, chciał Dobosz rozweselić towarzyszy, zanim pójdą dalej. Wiedział on o ogniu w skałach czającym się i sam go wypróbował. Gdy nadszedł wieczór, wyszukał takie miejsce, które już z daleka po silnej woni można było poznać, podsunął się pod skałę tak, że był zakryty wystającą płytą i skrzesał ognia, prędko się w dół staczając. Nim jeszcze zdołał stanąć na dole, już ogień i grzmot buchnął ze skały, a po chwili wyleciały kamienie jakby z wielkiego działa. Później zaś, gdy już wyładowała się góra, gorzał przez całą noc już równomiernie wielki słup ognia, rycząc i dudniąc. Przy tej ogłuszającej dudnieniem watrze opryszki posilali się i pili, weselili i śpiewali. Tańczyli taniec prastary, wznosząc topory w tańcu, a cienie olbrzymie, rzucane przez watrę, tańczyły na przeciwległym stoku, jakby cienie ich przodków-Wielitów.
Nad ranem, gdy zaledwie zaczęło się rozwidniać, zobaczyli nagle na stoku przeciwległym wielki cień, który ukazywał odbicie nagiej kobiety z rozpuszczonymi włosami. Spojrzeli w górę ku dudniącej watrze ropnej i zobaczyli nachyloną ciekawie postać kobiecą, złotą od ognia, z włosami, które błyszczały jak złoto. I wtedy usłyszeli przenikliwy pisk, podobny do głosu łasiczki. A postać znikła, biegnąc od ognia w górę ku carynkom.
Tam właśnie, wysoko na górze, ponad stokiem ropnym było obejście Stefana Zwinki. I tam wtedy Dobosz poznał się i zaznajomił z żoną Zwinkową — Ksenią. Domyślał się, że przed świtaniem biegała nago po trawach, świętując Rozihry, ale nigdy o tym nie wspominali.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.