Prawda starowieku/Koniec Andrijka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KONIEC ANDRIJKA

Choćby kto nie wiem jaki przemądry, musi przyznać — — I przyznają: ha, jaki jest Andrijko — ale jest. Niedowiarek na prawo i na lewo, a łgarz taki, że dziesięciu doktorów i dziesięciu księży razem nie zmyśli tyle, co on jeden. Z byle durniem zbyt grzeczny, a potem charknie na najbliższego. I najlepszego kole jak bodiak, wyśmieje. Pyskacz niespamiętany, gdzie cześć należy się, stawia się zuchwale, a o ostatniego pokrakę i pomyleńca skakać będzie do oczu i bronić. A przecie — przez niego te różne wieści i gadki do nas dotarły, o ludziach lasowych, o czarach czarnych, białych, srokatych i zielonych, o mądrościach tak zakręconych, że mądrości się odechce. O takiej miłości, co z nieba naznaczona a pod ziemią się trzyma. Trzeba przyznać. Grosza to wszystko nie warte i gdzież taki głupi co by to płacił, ale nikt go za to prześladować nie będzie. Niech za te wszystkie junackie roje roi mu się wdzięczność.
Taka to wdzięczność. Ale Andrijko na to złapać się nie da. Roił sobie od dawna, że kiedyś jeszcze znajdzie słuchaczy wdzięczniejszych. Takich, co szepty łowią, takich, co z nosa zgadują, co z oczu czytają, co po uszach poznają, zaraz zrozumieją i zapamiętają na zawsze. Mógł Dobosz gadać z samym królem i kochać się z księżniczką, mógł Dmytryk Wasylukowy jeździć do cesarza chrześcijańskiego, to może on... Ale z kim? Jak?
Aż się zjawiła wielka sposobność.
Są jeszcze u nas tacy gazdowie, co chociaż nie są bogaczami ani nie zarabiają, Bóg wie ile, na wyrębach, ani na spławianiu drzewa, ani na żadnych podejrzanych pośrednictwach, mają jeszcze co do gęby włożyć i ubrać się jakoś po ludzku. Ci jeżdżą w świat z delegacjami. Myślą widocznie „może przynajmniej z tego coś będzie?“ Do kogo już nie jeździli!
Wspominaliśmy już, jak wiele lat temu garstka gazdów huculskich, ze sławnym Foką Szumejowym i rzeźbiarzem Markiem Mehedenym na czele, pojechała pod opieką księdza metropolity lwowskiego do Rzymu. W delegacji do papy-rymskiego, do samego Ojca świętego! Powiadają niektórzy, że tam, a nie gdzie indziej jest pępek ziemi. Przekazują też i dużo o tym gadają, że bardzo by dobrze tamtędy jechać na umieranie, bo bliżej nieba. Nie wiadomo jak z tym naprawdę, ale oni nie po to pojechali. Pojechał też z nimi Andrijko. Roił sobie od razu, od razu gadał i chwalił się, jak to zajedzie własnym koniem przed dwór papieski, podobnie jak niegdyś pan watażko Dmytro jeździł do cesarza chrześcijańskiego. Stąd też opowiadali potem łgarze, że Andrijko pojechał konno do papieża przez Czarnohorę, przez skały. Ale gdzie tam! Już w Stanisławowie zaciągnęli go na kolej żelazną i zapakowali nie pytając do takiej chaty z oknami, co bez przerwy kręci się na kółkach. Andrijko zakłopotał się, prawdę mówiąc zląkł się, ale nie okazywał tego. Gdy mu któryś tłumaczył, że to nie jest żadna czortowska sprawa, nadął się jak gdyby wiedział od dawna: „Ho-ho, ja na tych kolejach znam się nie od dzisiaj“.
Jednak w czasie podróży odmłodził się, nadzieja jakaś grała w nim jak dzwon. Inni gazdowie dziwowali się godnie i spokojnie, a Andrijko nieraz cieszył się, wykrzykiwał jak chłopczyna jaki. We Wiedniu rad widział Burg cesarski i z dumą wspominał, jaki to honorny był nasz pan Hołowacz, pogromca panów i zabójca Biesa, że wolał mieszkać u siebie w skałach na Gutynie niż na zaproszenie cesarskie w samym Burgu. Jak to miły sercu jego Dmytryk gwarzył sobie przyjaźnie z cesarzem chrześcijańskim i znalazł u niego posłuch. W Wenecji Foka pokazywał mu miasto, pałace i kościoły, jak wyrosłe z morza. „Coś tak jak w rachmańskim kraju, tylko że tam kraśniej, bo w górach“ tłumaczył Andrijko. W końcu w Rzymie młody ksiądz sekretarz metropolity pokazał mu tak potężne kościoły, a obrazy tak straszne, że dopiero teraz zrozumiał Andrijko to, o czym sam niemało opowiadał. Ale co i jak, to należy do Ojca świętego. Z nim tylko o tym mówić można, a byle kto niech nawet nie pyta, i basta!
Andrijko miał język pohany, często wymyślał na panów, na księży też, wyśmiewał ich ciętym słowem, nie za swoją krzywdę, tylko za junaków. Ale tutaj w obcym kraju ulotniły się żale. Bo księża zakonnicy, u których mieszkała delegacja, byli tak gościnni, nawet czuli dla gości, jakby dla dzieci. Za to Andrijko błogosławił ich z serca i wszystkich zapraszał, aby przybyli doń gromadnie w gościnę na Uroczysko. Najwięcej zaś staruszka furtiana, co z trudem włóczył nogi, zapraszał, aby z nim razem pojechał wędrować połoninami, płajami. I marzył sobie wciąż, jak się rozgada z Ojcem świętym, jak mu wszystko-wszyściutko opowie i o niejedno rozpyta.
Poszli w końcu na posłuchanie, przez bramy, schody, kręte korytarze, przez ciemne ganki, przez przetak pysznych oddziałów wojskowych, tak błyszczących, że aż oślepiały. Odprowadzały ich zastępy uzbrojone, tak świetne jak straże anielskie. W pobożnym milczeniu, bez jednego słowa kroczyli gazdowie. Andrijko nie całkiem był pewny czy może lada chwila nie znajdą się na tamtym świecie, wolał milczeć, bo gdyby wypowiedzieć w tej chwili jakieś takie słowo... Weszli do sali posłuchań. Podłoga świeciła, tak gładka, że ten i ów pośliznął się i omal się nie wywrócił. W dali wyschły starowina, o foremnej i pięknej głowie siedział na tronie. Błogosławił delikatnymi rękami i patrzył — któż wie dokąd...
Po odbyciu różnych ceremonii ksiądz metropolita przedstawiał swoje owieczki. Mówił coś o każdym mową łacinnicką i uśmiechał się z lekka. Papa odwrócił wzrok ku ziemi i także patrzył, właśnie tak jak watah doskonały na najmłodsze jagniątka. Gazdowie klęczeli, potem Ojciec święty miał już dość oglądania i przemawiał. Andrijko usiadł prawie na podłodze, otworzył usta do słuchania, jakby miał pięć lat, a łowiąc słowa tak kłapał ustami jak młody pies, co łapie muchy, a tu mu wszystkie uciekają. Potem starał się zrozumieć oczyma. Rozanielonym wzrokiem oglądał Ojca świętego. Starał się pojąć, że ten oto starowina od niepamiętnych czasów trwa tutaj, a wciąż pilnuje dostępu do nieba. Że w tej pięknej, choć starej głowie cała wiedza o niebie, a w tych starczych rękach klucze od carstwa niebiesnego. Puści albo nie puści, jak zechce. Andrijko poderwał się, rażony tą myślą: a gdyby nie puścił? „Przypomnij mu, przypomnij o schodach niebiesnych, zapytaj, co zrobił z junakami i z Dmytrem.“ Uspokoił się przecie. Starał się zrozumieć, po prostu, uszami. Mówi, ale jak? Andrijko znał różne wiary i wiedział, że każda ma swój język, turecka turecki, luterska luterski, a żydowska żydowski. To w porządku, to mądrze urządzone. A u nas? „Onego czasu rzecze Jezus...“ — A jak rzecze? Wyraźnie w naszej mowie, a nie innej. I patrzajcie ludzie: oto nasz Ojciec święty — a czyżby nie znał języka chrześcijańskiego? Żal go zalewał po usta, po uszy, jak gdyby tonął, a tu umyka mu tratwa w ostatniej chwili. Oddala się Papa, oddala... Jednak ratował się Andrijko z topieli jak mógł, pocieszał się: „Ach, cóż to za zacny dziadek, napatrzeć się nie można, będę z nim gadał do rana, z kimże jak nie z nim“.
Tymczasem papież skończył przemówienie. Andrijkiem znów szarpnęło. „Odpowiedz, zapytaj, kiedyż, jak nie teraz?“ — zaszeptało mu coś gwałtownie. Chyba nie czort? A gdzieżby czort mógł się przedrzeć przez te święte straże? Ku przerażeniu wszystkich Andrijko zerwał się i był już u kolan Ojca świętego.
W dole nad błyszczącą podłogą błyszczała potężna łysina Andrijkowa okolona długimi włosami, które odbijały od jaskrawej czerwieni serdaka i jakoś zanadto się rozwichrzyły. A na podniesieniu papieskim wznosiła się sucha wyrzeźbiona czaszka starca, z ostrym nosem i włosami białymi jak mleko. Rozczulony Andrijko oglądając z bliska tamtą piękną głowę, lubując się jej widokiem, odezwał się wprost do papieża. Zadudnił połonińskim głosem: „Dziadeczku luby! Panotczyku święty! Znasz ludzki język, czy nie? Bo gdybyś znał, sieroto, to bym ci zaraz opowiedział. Dziwa i to najtajniejsze. Rozsadza mnie, bratczyku, nagwarzyć się z tobą. Może by o zagadkach, co świat przewrócą? A może o schodach niebiesnych? Dla kogóż to chowałem?“
Odpowiedzi nie było, cisza gasiła Andrijka. Dodał gasnącym głosem:
— Widać, nie znasz, biedaku, mowy chrześcijańskiej...
Dwaj księża ciągnęli go z tyłu z lekka za kożuch, przeto Andrijko poprawił się:
— Aleś i tak człowiek wart. Nie klecha jakiś, a Ojciec święty.
Tymczasem papież zakończył błogosławieństwo. Posłuchanie się skończyło.
Tyle rozgadał się Andrijko z Ojcem świętym. Chciał go przecież jakoś prosić, aby nakazał cesarzowi przywrócić słobodę dawną, nie nowomodną. Chciał go ostrzec, przynajmniej dać mu znak, aby pilnował się przed całym rodem popowskim, bo... Ale jak to zrobić? Ksiądz sekretarz trzymał go za kożuch, tymczasem już wszyscy powstawali, znów ich porwały, uprowadziły zbrojne straże — błyszczące, anielskie — gankami, schodami, korytarzami, ogrodami.
Więcej go nie widział.
Pocieszył się tymczasem, bo przecie nieźle żyło się w tej rozśpiewanej Italii. Świat pełen krasy, kościoły, kaplice, obrazy, pomniki, mosty, a wino także. Wszystko tak, jak się u nas w bajkach opowiada. Myślał sobie czasem stary Andrijko po cichu: „Mają szczęście, tak to, jeden naród ma szczęście na świecie, a drugi? Hej, biedni nasi junacy!“
A gdy jesienią wrócił Andrijko w swoje góry, coś mu się stało. Któż zrozumieć zdoła, czemu tak się zasmucił. Niektórzy mówią, że po prostu starość, przecież najlepsze źródło z czasem zasypie się lub wyschnie. A inni powiadają: „Nie! Oto zabanował, zatęsknił tak po tej Italii, aż go pokręciło. Nareszcie odnalazł swój swego. Nakosztował się tam pobratymstwa, jakiego mu potrzeba. A teraz co? Cóż mu to za życie bez papy-rymskiego? Z kim się dogada? Przyjechał niby to do chaty, do swego kraju, do swoich. A cóż to za swoi? Którzy swoi? Pusto na łąkach, głucho w połoninach, junaków nie ma, śpiewania nie ma. Nawet wina nie ma. Pusty świat, a on w nim sierota.“
Tak czy inaczej, zamilkł odtąd Andrijko. Siaduje sobie na przyzbie, patrzy nieruchomo w dal. Sąsiedzi chcą go rozruszać, mówią mu:
— Andrijku, zbudź się Andryło! Wiosna już idzie, trembity grają, nawołują się zazule, rozwijają się buczki, czerwienieją szyszki. Wyjdź na bukowinkę, posłuchaj, czy nie dźwięczy fłojera Kudilowa? Czy się nie ozwie junacka, hukowa pieśń.
Andrijko nie odpowiada, zapodział gdzieś fajkę, nawet fajką się nie zabawia. Ręce bezwładnie trzyma na kolanach, oczy przygasły, tylko łysina świeci się potężnie.
Od kiedy zamilkł Andrijko, nie ma już komu opowiadać i bajać o dawności, ciągle coś innego przypominać czy też od siebie dodawać. Skończone dzieje słobody. Koniec watażkom, junakom, nawet ich śpiewakom koniec.
Już i ród Dmytrowy wymarł na Hołowach. Na ich miejscu, na starej Wasylukowej zagrodzie, siedzą sobie przybrani hodowańce z obcej kości, obcej krwi, choć ich Wasylukami zwą nadal. Tylko gdzieś daleko na świecie są rzekomo znaczne rody pańskie, co od Dmytra pochodzą.
Nie ma zatem komu pamiętać o watażku Dmytryku i nie ma po co. Po całych górach ludzie śpiewają pieśni i zwrotki przezeń ułożone, a mało kto wie o nim. Bo powiadają: „Alboż to nie wszystko jedno, kto ułożył pieśń? Dobrze, że jest pieśń“. I to mądrze powiadają. Dobrze, że jest pieśń.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.