Prawda starowieku/Jak prawnuk Wielitów Hołowacz zabił biesa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JAK PRAWNUK WIELITÓW
HOŁOWACZ ZABIŁ BIESA



Piętrząc się z głębi ziemi, to dęba stając, to uskakując wał Czarnohory rozpędził się ku wschodowi słońca. Nie dosięgnął krainy Rachmańskiej, zmarnował siłę, legł jak cielsko powalonego olbrzyma, co zastygło w potężnych drgawkach. I rychło lody i lodowce zagnieździły się w jego bruzdach. Po wiekach stopniały lecz do dziś w wyżartych przez nie kotłach zielone trawy dość nieśmiało się podnoszą. Bo trzymają się w nich uparcie zwyrodniałe lasy karłów, gęstwiny porostów i mchów. Ni to zwierzaki cudaczne, ni to rośliny spod lodowej dziedziny, ciekawostki dla zbieraczy, co gorliwie wyczesują te sparszywiałe kudły ziemi. Lubują się nimi przez szkiełka: cóż za parchy delorne! Zbierają w zielniki, przechowują w wielkich szafach, aby pamięć nie zaginęła. Na razie wszakże, ponad bukowiny, ponad jaworzyny, w jarach i kotłach między jednym pastwiskiem a drugim, między jedną kopą zieloną a drugą, te pierwowieczne gąszcze porostów wciąż jeszcze, jakby na dalekiej północy, zaczerniają niemałe połacie. Na stokach inna czarność: kosodrzewiny. Całe ich lasy, które człowiek przebywa skacząc z wierzchołka na wierzchołek krzewu, jakby na sprężynach, a inaczej bez siekiery się nie przedrze. I one ścielą się długimi pasami zwarcie i ponuro. Cokolwiek żywego się w nich zjawi, czy motyle-żałobniki wzlecą rojem z gęstwin muskając twarz wędrowca, czy siedmiogrodzki sęp szybuje wysoko sterując skrzydłami o żałobnych firankach, a czasem uderzy z lotu — małe czy wielkie, uderza czarnością. Tylko wierchami na starych łbach i łysinach pasma, jak fale zeschłych włosów, pola mchu islandzkiego, choć posiwiałe, wieją lekkomyślnie białym dymem. Nazwano je tutaj hrań, to znaczy jarzące węgle, domysł, że biały dym unosi się z gorącego wnętrza Czarnohory, jakby z pieca napakowanego żarem.
Lecz nie co innego jak czarne ramy, porosty i kosodrzewiny nadały nazwę Czarnohorze, tak jak czarna obwódka żałobnej karcie. Karta duża i biała, Czarnohora skalno-zielona i rozległa, a przecie dość takich ram, by była smutna, nawet ponura. Wzdychanie nieustanne przechadza się od jaru do jaru, od wierchu do wierchu, rośnie ku górze i zmienia się w cichy jęk. Białe od piany potoki zaśpiewują aby go zagłuszyć.
Nic się tam nie rodzi ani nie udaje, a przecie na pytanie, co to jest Czarnohora, jest jedna odpowiedź: Siła. Nie tylko dla życia, także dla zmiany. Pieśń głosi: „Czarnohora nie chleb rodzi, nie jarą pszenicę, a hoduje swych junaków serem i żentycą.“ Na bezmiernych pastwiskach gubią się niezliczone stada chudoby. Wydaje się, że Czarnohora mogłaby pomieścić i wykarmić jeszcze nieskończenie więcej. Od dawna hodowała junaków, ich siłę dla przygód i walk. Jest ojczyzną a także przytułkiem wielu śmiałków.
Z pasma wyskakują tu i tam, jak żebra i potrzaskane gnaty potwora, ostrowy i odnogi skał, rzekomo przez dawne lodowce z wnętrza wydarte lub pooddzielane jeden od drugiego. Ostrowem takim jest wierch o nazwie dawnej, niezupełnie zrozumiałej Gutyn Tomnatyk. Odsunięty od głównego wału ku południowi, chociaż jak kładka wysunął się ku Węgrom, wcale nie łączy lecz zasłania jak ciemna ściana. Między nim a głównym pasmem pod osypiskiem, głęboko w dole od północy i w wiecznym cieniu, ukrywa się podłużne jeziorko barwy stalowej. Głucho tam, bo daleko od kolib, od pastwisk, od płajów. Nie słychać ni ludzkiego głosu, ni beku owcy, ni dzwonków, ni świstu ptaka, ni szeptu źródła. Głucho i martwo, jedynie jeziorko spogląda ze szczeliny ku niebu jak żywe oko. W niepogodę szczególnie ponure, czasem pogrąża się w gęste mgły, czasem nie. I wówczas widać jak pogrąża się w rozpacz. Bo gdy wiatr wciśnie się w szczelinę, chłosta jeziorko do dna, jak gdyby je wypędzał z jego dziedziny, jak gdyby zawziął się by je wysuszyć, unicestwić. Pędzi fale aż stają dęba i wyginając się jako stado wężów, wyciągają szyje i syczą. Przepędzają każdego wędrowca tym sykiem: „zabieraj się, tu nie dla ciebie miejsce“. Jedyny to głos w tej szczelinie, jedyne ostrzeżenie. Każdy przed nim ucieknie, o losie jeziorka zapomni.
Od dawna przeto odstąpiono tę kotlinę biesowi, wrogowi życia i wodzowi tych sił, które człowieka wdeptują w błoto. Zresztą i dzisiaj — gdyby zezwolono na takie głosowanie i mimo że bies rzekomo cieleśnie już nie istnieje — zesłano by go tam chętnie na zawsze wraz z jego ciemnymi sługusami. Do nich zaliczają wszystkich potentatów tego świata, od cesarzy i ministrów aż do wójtów, nie tylko dawnych, nowszych także. Kto wdrapie się na stołek władzy, ten „jego“. Niech „on“ tam sobie trzyma ich wszystkich, niech przepadają razem w mrocznej szczelinie.
A jednak ta kotlinka zasłynęła przed wiekami ze zmagań olbrzymów i z czynów wielkich. Z jednej strony od dołu bies wcielony, z drugiej z góry, z chmur święty Eliasz, a z boku do pomocy świętemu prawnuk Wielitów Hołowacz. Zapewniają, że człowiek zwyciężył.
Jeszcze do niedawna szydzono z olbrzymów. Jaki taki mądrala kręcił nosem: to bajki, to zabobony. A dzisiaj olbrzymi tak nasypali strachu, że nie tylko nikt ich nie zaprzecza, lecz wszyscy głoszą im chwałę, radując się, że dobry olbrzym obroni od złego. A któryż dobry? Ten co okaże się mocniejszy.
Posłuchajcie dumy o Hołowaczu, bo nie samą moc sławi. Wiadomo, że skoro jeziorko oprze się wichrowi i przetrwa jego napad, karmione źródłem u dna, odnawia się. W pogodę gdy do zacienionej a także obmową zaczernionej jamy dotrze nieco światła, jeziorko uśmiecha się seledynowym blaskiem smętnie a pobłażliwie. Rozszerza wokoło cichą radość — zaświadczy to każdy — bezwiednie a szczodrze. Któż się jej oprze? Co więcej, rozprasza ponurość, leczy pamięć krzywd i złości, bo zaraźliwie rozszerza wdzięczność, nie jak chorobę lecz jak zdrowie. Wdzięczność komu i za co? Samemu światłu i każdemu kto tam przyjdzie za to, że przyszedł i spojrzał. Któż patrząc na nie wówczas nie pomyśli, że niegdyś odbijało w swej toni Hołowacza jak obecnie każdego z nas. I tak samo darzyło go zdrowiem. — Jeśli kto widział, to widziało ono czyste i czujne oko morza podskalnego, jak skupił siłę Wielitów i zdruzgotał biesa, co wówczas otwarcie Bogu urągał i ludzi poniewierał. Lecz od tego czasu bies znijaczony, cieleśnie nie istnieje, jeśli pokaże się — to jak widmo lub zwiewny cień, i sczeźnie. Bo nie ma już potęgi czarciego bezwstydu.
I cóż z tego? Nawet gdyby ktoś uparł się by stale zamieszkać pod Gutynem, jak niegdyś Hołowacz, nie to znajdzie czego szuka. Jest tam co prawda pewien dowód nakarbowany tak wyraźnie, że aż czarno: pasy smoły na skałach. Lecz to jest przeszłość biesowych dziejów, nie obecność. I któż na całym Gutyn Tomnatyku zaświadczy, że w dziejach coś się dzieje, coś się zmienia raz na zawsze, coś się stało i już nie odstanie? Ze bies-duch nie czyha tak samo jak bies cielesny, albo jeszcze gorzej, bo od kiedy ukrywa się, ludzie szukają go gorliwie, nieszczęśliwi kiedy nie uda im się znaleźć. Któż zaświadczy w końcu, że bies wszystkiemu winien, a ludzie to niewinne jagniątka.
Dość tego! Jest bies czy nie ma? Mocny czy słabiutki? Krzywda i pomsta wraca czy nie?
Tomnatyk milczy ponuro jak zawsze. Zbyt liczne wieści mieszają barwy mętnie. Gaduły plączą to co znad czasu z wczorajszymi zdarzeniami. „Czarne księgi“, wszystkie owe akta sądowe, pańskie czy mieszczańskie, czernią ludzkość, bo czernią lud pracowity. Mądre książki za dumne dla takich bajd. A księża nie na to odpowiadają o co ich pytać. Tylko najdawniejsza duma opryszkowska wyłuskuje złote ziarna z piachu. Rości sobie obronę ludu i ludzkości. Sławi Hołowacza i głosi śmiało: zabił biesa raz na zawsze. Koniec! Niech przepadają biesowe dzieje, pamięć krzywdy i odwetu, czyny zawzięte, okrutne. Jeziorko jest i trwa, wczoraj, dziś i jutro. Smętnie a pobłażliwie przesiewa dumę o Hołowaczu z dziejów w bezdzieje.
Południowe, ku Węgrom opadające stoki Czarnohory są bardziej słoneczne od naszych północnych, a nawet łagodniejsze w samej budowie gór. Nigdzie nie ma skał odkrytych, nie ma przepaści i berd. Nie ma też ponurych i zwartych lasów kosodrzewiny ni porostów. A ogromne, dorodne, niemal kuliste i jasne buki sadowią się wysoko ponad zwyczajną granicą lasu. Ich zespoły, katedry pogodnego i ufnego nabożeństwa, rozsiewając ładne, zielone światło utrzymują zaciszny i pogodny nastrój cichego zadowolenia z własnej potęgi.
Styl bukowy: przyjdzie czas, że nauczą go się w bukowinkach i stawiać zaczną, na pamięć Hołowacza, katedry bukowe. W ich przejrzystych kopułach każde zielone oczko szkła, jak bukowy liść na wiosnę, zapieni się światłem. I zleje je jak wino gościnnie dla każdego co przyjdzie tam pomodlić się, po swojemu i z braterstwa nauczyć się po innemu, a ze wszystkimi razem po bukowemu.
Także kotliny i doliny po stronie węgierskiej są szczególnie rozległe i szerokie.
Gdy się spogląda ze szczytu Gutyna ku południowi, widać już owe gromady buków, gazdowskie korowody i wiece. A dopiero niżej, w szerokich kotlinach, czarne lasy smerekowe, nietknięte, bez przerwy się rozścielają. A dalej jeszcze migotliwa, świetlista wstęga przesławnej Cisy, patronki rzek węgierskich, która niedaleko stąd ma swe źródła. A potem znów szczyty, znów płaszcze borów jednostajne i znów — morze szczytów. Tam, gdzieś w skalistych nurtach Cisy, jest pochowany w trumnisku złotym Bicz Boży, Attyla, także Wielitów potomek.
I tam, po stronie węgierskiej, widać jasne polanki, które wyhodowały naszego Hołowacza.
W złą godzinę i na własne nieszczęście wzbudzili panowie siłę wielikańską w Hołowaczu.
Już z postawy jego, po olbrzymich barach, którymi z trudnością mógł się zmieścić w szerokie drzwi chaty, i po jego ogromnej głowie, której czerep podobno dotąd się zachował, można było poznać, że pochodzi od Wielitów. Od tej potężnej głowy otrzymał swoje imionisko, a jak się naprawdę nazywał, nie wiadomo.[1] Włosy miał płowe, a wśród nich szczerozłote kosmyki, znak pochodzenia od Wielitów. Słychać, że przed urodzeniem matka przez dwa lata nosiła go w łonie i że karmiła go piersią przez lat dziesięć bez przerwy. A kiedy podrósł Hołowacz, był z niego młodziak spokojny, gospodarny, pracowity i wesoły. Od lat najmłodszych kochał się w połoninach i w pasterstwie. A siłę swą tylko w żartach niewinnych pokazywał. Ot czasem wziął na barki jakiegoś zdziwionego byka, albo konia rozpędzonego w biegu zatrzymał. Albo gdy zaśmiał się do echa na połoninie, liście i igliwie z drzew opadało, a drzewa gięły się jakby w wichrze. Ale nigdy zwady nie szukał. Przeciwnie, z tego znany był, że gdy sam się uporał z robotą, chętnie pomagał, komu się nadarzyło, był mocny, a zarazem życzliwy i uczynny. Jego siwe, głęboko osadzone oczy uśmiechały się życzliwie do świata. I pieśń go zowie „szczerą dzieciną“.
W owym smutnym czasie tak się stało, że panowie, szczególnie tam na węgierskim boku, zamiast jak dawniej mieć lud pracowity za braci, czy to starszych czy młodszych, zechcieli wcisnąć go w swój ład, jakby do klatki żelaznej. Jak zawsze władcy tego świata, a wszyscy psioczą, że chłop to bydlę, bo chce żyć po swojemu. Umyślili zrobić z nich poddanych i nazwali ich chłopami. A tak to chytrze urządzili, że ludzie jakby we śnie napadnięci, ulegli im.
Któż nie zrozumie, że głównemu biesowi, co na niewolę tak łasy jak niedźwiedź do miodu, te pańskie harce przypadły do serca. I ośmieliły go. Ogłosił się ich opiekunem, zaczął chodzić, biegać, jeździć i latać cieleśnie po całej ziemi i w całej paradzie. Wcale się nie krępował ani nie wstydził, nie tylko nazywał siebie otwarcie biesem i tak się kazał tytułować, nawet pokrzywiał się Bogu śmiało. A kiedy w tym rozsmakował, odkrywał paradne stroje i spod nich pokazywał niebu golutką huzycię. I ci co byli po to, aby go dojrzeć, ostrzec innych i wykląć, udawali, że nie widzą. Przeto nadal chełpił się tyłkiem, jakby nie było piękniejszego, a w wielkie święto ogłosił swoje prawo, uroczyście zatwierdził niewolę i za to dawał się z łaski całować dostojnikom. Nikt mu nie chciał sprzeciwić się, ani nie śmiał. Zrozumiał, że jego czas przyszedł, otworzył ziemię swoim rodom do podziału: niech odtąd nie będzie dziedziną człowieczą jak niegdyś Bóg ustanowił, tylko czortową. No i czortowe rody-narody zsypały się na ziemię i zaczęły ją dzielić: to twój kraj, a to mój. Nie kłóciły się, nie wojowały między sobą, bo to czorty nie ludzie. Słuchały głównego mistrza do cotu. Wszystko już szło im gładziutko.
Wtedy to hajduki węgierscy na rozkaz swych panów zaczęli napadać i prześladować gazdów. Uczepili się także rodziny Hołowacza.
Cierpliwi i mądrzy gazdowie modlili się gorąco do niebios, aby Bóg opamiętał tych napastników i całą tę pańską plagę oddalił! Milczało niebo. W końcu wyczerpała się cierpliwość, ustało dziecięce wznoszenie oczu do niebios. Gdy hajduki związali i powlekli ze sobą dumnego i pięknego brata Hołowaczowego, obwinionego o rzekome zuchwalstwo wobec kasztelana — zaciskał zęby i pięście Hołowacz. A potem — tą samą ścieżyną wśród carynek słonecznych, gdzie niegdyś z bratem dreptali, jako białe, wesołe dzieciaki, chadzał do brata do katowni pańskiej, aby po długim czekaniu, błaganiu i przekupywaniu hajduków — przesłać mu kawał chleba. I wydawało się Hołowaczowi, że to już inne góry, inne lasy, inne niebo, nie to samo, do którego z taką ufnością się uśmiechał i ręce wyciągał. Coś odrywało go od piersi matczynych świata. Coś tu, jakby gad śliski i obrzydły się wślizgnęło. Jak kamień o kamień szorował zewsząd nieznany dotąd zgrzyt. A kiedy miał zapaść surowy wyrok przeciw bratu, widział raz Hołowacz, jak stareńki ojciec patrzył na konie, pasące się na łące. Usłyszał jak tak do nich po cichu i pieszczotliwie przemawiał: „Nie wiecie nic biedaczątka! Nie wiecie! Ogonami machacie, trawkę zieloną smakujecie“. A Hołowacz, który nigdy nikomu w życiu nie zazdrościł, jedynie tym koniom wtedy zazdrościł.
Raz głazy poruszone z tej skały nieszczęść, sypały się i dalej.
Umarła matka Hołowacza. Brat uciekł wprawdzie jakoś, przed samym wykonaniem wyroku, skazującego go na łamanie kości i wyrwanie języka. Ale wtedy znów przyszli hajduki do chaty. I kiedy zaczęli wiązać i katować ojca, opamiętywał ich Hołowacz, ludzkim słowem przemawiając do ich sumienia. A gdy w oczach rodziny zarżnęli krowę-karmicielkę, gdy jeden z nich kopnął ostrogą i rozciągnął na ziemi psa, który bronił gazdów — wtedy zbudził się Hołowacz.
Błysk toporzyska i ryk jakby niedźwiedzia rannego.
Żaden z napastników nie wyszedł żywy.
A potem zwyczajne także naszym, cywilizowanym czasom, tak dobrze znane dzieje: karne wyprawy, spalenie chaty, zupełne zniszczenie gospodarstwa, katowanie starców i dzieci. Hołowacz był na połoninie, jednak na widok płonącej chaty zbiegł ze szczytu i dogonił prześladowców. Jego śmiech straszliwy, opowiadają — już z daleka tak ich przeraził, iż zostawili jeńców i uciekli w popłochu.
Gazdostwo i rodzina były zniszczone. Niedorosłe dzieciaki trzeba było rozmieścić po ludziach, a ojciec niedługo pożył. Przed śmiercią opowiedział Hołowaczowi o pochodzeniu od Wielitów i o tym, że świat na głowie stoi.
Wiosna na południowych stokach Karpat budzi się wcześniej. Nie wybucha nagle lecz przeciera oczy, uśmiecha się i rozkwita cicho, powoli. A w te same piękne dni kwietniowe pod Gutynem, na Czarnohorze jeszcze staczają się lawiny, i śniegi wielkimi masami zawalają jeziorko.
Gdy po tych nieszczęściach przesiadywał tam Hołowacz, zbierała się w nim siła. Pierś oburzenia pełna przeciw wszystkim złym mocom, wyładowała się w dzikich i krwawych przekleństwach. Huczały one, rozlegały się, jak ryk niedźwiedzia zranionego, echami rozbijały się po skałach. I śpiewał pieśń oburzenia: zniszczyć, wdeptać w ziemię to plemię, bez czci, co wyzyskuje uczoność, bogactwo i wiarę, by wyssać i katować cichych, ufnych ludzi, dzieci pracy, dzieci Boże! Postawić świat na nogi, a głową do góry! Ale czyżby Niebo trzymało z panami? Czy też samo nie ma dość mocy?
Siedział tak, dumał, pytał — odpowiedzi nie było.
Więc hodował, wprawiał i ćwiczył swą siłę. Wnosił codziennie kamienne bryły wielkości stołu na szczyt i układał, budował z nich ściany sadyby, którą tam z czasem potem z brył skalnych sam sobie postawił. A czasami z rozmachem ciskał w przepaść złomy skał, aż góry dudniały i strząsały się.
I tak wyhodował siłę — jak pieśń głosi „wykochał siłkę“: jak drzewo wiszące nad urwiskiem, jak górskie jezioro, co otamowane hacią, napiera na wiązadła belek. Lecz, gdy przyjdzie fala ze szczytów, gdy wywróci i zmierzwi całe lasy, gdy porwie je i uniesie wraz z urwanymi głazami, gdy uderzy o ściany potężne, gdy zachwieją się one i zatrzeszczą... A tuż za pierwszym zachwianiem ścian, ruszą się spiętrzone głazy, którymi obwarowana jest pierś tamy. I runą zwały wód! A wraz z nimi ława głazów, spiętrzona plątanina wyrwanych z korzeniami lasów. Biada wtedy dolinom, biada tamom wszystkim, mostom i drogom!
W piersi Hołowacza kotłowała ta siła spętana, szukając ujścia. Gdy zbudzi się, gdy się rozszumi siła wielikańska, to człowiek zapewne sam dziwuje się, albo i zlęknie.
Dopiero siedząc długo samotnie tam pod Gutyn Tomnatykiem, oswoił się Hołowacz ze swą siłą. Poznał kim jest.
I jeszcze potężniejszy, jeszcze bardziej do wielkoluda podobny był odtąd. Gdy schodził z połonin, opasany rzemieniem, nabijanymi gwoździami i okuty w blachy, wyglądał jak góra żelazna. Plecy miał takie jak hruba starowieczna, piersi jak wrota grażdy, a ramiona jak konewki. Tak opowiadają. Uciął i zgiął jakiegoś buka potężnego, którego by inny człowiek nie udźwignął i sporządził sobie zeń kuszę. Strzały z tej kuszy puszczone jęczały jak wicher jesienny.
Wielki w nieszczęściu szuka sobie największego przeciwnika. Napada kasztelana na zamku i ścina go pośród rodziny i jego rycerzy. I skacząc z muru zamkowego, woła do nich, stojących w osłupieniu, woła aż dudnią krużganki zamkowe: Hejże, pankowie-zające, ruszcie się, doganiajcie! Zbudzony tym wyzwaniem wyleciał za nim hufiec pański, paląc z muszkietów. Ale popadali na ziemię, potoczyli się jak podcięci wszyscy, gdy zaśmiał się Hołowacz, rechocząc jak wicher na Gutynie.
Więc potem obaj — z bratem siedząc na Czarnohorze dobierają junaków, pragnących pomsty i swobody. Dobierali zaś pobratymów w ten sposób, że z watry bukowej kazali wybierać ochotnikom wielkie żarzące węgle. Kto, nie skrzywiwszy się, trzymał w garści te węgle żarzące, a przy tym spokojnie opowiadał jakąś bajkę lub opowieść, taki godzien był być ich pobratymem.
I latali tak po trzech krajach: po Węgrzech, Polsce i Turcji, gnębiąc i grabiąc, budząc przerażenie samą wieścią o sobie. Wieść głosiła, że byli srodzy i okrutni dla panów i hajduków. Nikt się im nie oparł, ani nikt nie zdołał ujść przed ich pomstą, jeśli nań palec zagięli. Bramy, obwarowania, strzelnice, baszty i mury nie były dla nich przeszkodą. Wszystko łamał i kruszył Hołowacz. Obwarowania zamkowe niszczył, ciskając na nie ogromne głazy, których kto inny by nawet nie podniósł. Bramy rozwalał, uderzając z rozmachem kłodą dębową. Podobno i kule go się nie imały. Lecz najbardziej niesamowita była niezmierna szybkość ich ruchów. Nogi mieli chyże i lotne, konie świetne. Nie szczędzili koni, a podróżując odwiecznymi płajami, grzbietami pasm górskich, porzucali lub zmieniali często zdrożone wierzchowce, zostawiając je na połoninach. Czasem dla pośpiechu, dla zmylenia śladów i na to, aby niespodzianie się wynurzyć, przedzierali się toporem przez gęstwiny puszcz i borów. Dziś mogli być w Siedmiogrodzie. Tam opanowali jakiś kasztel i obładowawszy konie skarbami, pojutrze byli już na Czarnohorze. A za kilka dni w dworze szlacheckim nad Dniestrem. A potem znów na Bukowinie lub Wołoszczyźnie napadali jakichś bogatych Turków lub bojarów rumuńskich.
Wszędzie ten sam chłopski naród pobratymczy jęczał pod obcym jarzmem. W Polsce zacieśniano obrożę pańszczyźnianą na ziemiach dotąd wolnych i spokojnych, na Węgrzech gnębiono daninami, rekrutacją i wielką surowością administracji. A w ziemiach wołoskich wprost wyniszczano naród chłopski, z pomocą lub bez pomocy Turków. Toteż nieraz ludzie, którzy — jak niegdyś rodzina Hołowacza — uginali się pod uciskiem, wyczekiwali i patrzyli z tęsknotą ku górom, czy się nie zjawi skądś olbrzym pleczasty. Bo niechby tylko rozeszła się wieść o śmiałym napadzie na któregoś z ciemięzców ludu, hajduki i pachołki stawali się łagodni i przyjaźni, a panowie łaskawi. Ucisk przycichał.
Hołowacz i jego chłopcy nie obawiali się pogoni. A nawet czasem umyślnie Hołowacz gdzieś w zasadzce wyczekiwał na pogoń, aby dobrze postraszyć goniących.
Aż wreszcie nie napadał już Hołowacz, nie potrzebował sam napadać. Siedział na Gutyn Tomnatyku i budował swoje skalne siedlisko, a tylko junaków posyłał z nożem opryszkowskim, który zwano czepełykiem. I wówczas pan, do którego posłano czepełyk, składał okup, albo też — stosownie do wezwania — zaprzestawał prześladować ludzi, albo nawet opuszczał swój dwór i przenosił się w najkrótszym czasie na inne miejsce. A hajduk niecnota uciekał, krył się i jeśli mógł, szukał sobie służby w innej okolicy, gdzie go jeszcze nie znano. O tym czepełyku opowiadają jeszcze następującą zabawną rzecz. Raz podczas pobytu w jakimś miasteczku węgierskim Hołowacz natknął się na malarza herbów i szyldów, który wykonywał zamówienia dla cechów, mieszczan, dla rycerzy. I wtedy Hołowacz kazał mu na małej tarczy, którą potem przytwierdził do czepełyka, namalować obraz — tyłka, na znak pogardy dla panów, do których ten czepełyk posyłał. I był ten czepełyk z wizerunkiem tyłka, w niezmiernym respekcie u wszystkich, którzy krzywdzili naród.
Nigdy już potem opryszki nie mieli takiej władzy jak za czasów Hołowacza, bo jeszcze nie umiano się bronić przeciw nim, a tym mniej nie myślano o tym, żeby ich wyniszczyć.
A potem korciło Hołowacza, aby więcej świata zobaczyć. Wędrował komunikiem, jak gdyby pocztem rycerskim daleko, a wszędzie, dokąd wszedł lub wjechał, a zobaczono postać olbrzyma, ludzie ustępowali mu z drogi. Ale Hołowacz po tych wędrówkach jak gdyby się zmęczył wojowaniem. Nie, aby nie miał sił. Tylko im dalej zapuszczał się w któryś z tych krajów, po których wędrował, im więcej odkrywał miast, miasteczek, im więcej widział zamków i grodów, o których dotąd nawet nie słyszał, dziwnie monotonny, pusty i beznadziejny wydał mu się ten świat. Przed nienawiścią i ślubem pomsty stawały jakby niezliczone wojska, wyrastały jakby pola burzanów bez końca. Wszędzie panowie i panowie. Wszyscy oni stanęli do takiej służby, że tylko nosem pociągnąć, to już wiadomo co trzeba: ścinać ich i rąbać. Ale któż tu wydoła i kiedy? Bo po każdym wyciętym burzanie zaraz rozkrzewią się dwa albo cztery i to bardziej krzaczasto. Zanim wyrąbiesz, zaburzanią inne. Do zdrady wciągną. Zdrada, pokłony aż do ziemi przed tymi, co możni, i niepewność: jedno obok drugiego oko zezowate. Aż wyłażą z zezowania! To widział Hołowacz na co dzień.
Najgorsze ze wszystkiego, że zło tak pomieszane z dobrym, iż nie mógł żadną miarą odwikłać. W niejednym biedaku siedziało coś takiego, że byleby kropelkę władzy łyknął, już Bóg mu się zaćmiewał i cały świat. Siarką prześmierdział, braciom swoim po głowach deptał. Tak właśnie czynili ci hajducy, okrutni i krwawi, coraz liczniejsi, całe ich mrowie naokoło i już nie dostrzeżesz ludu pracowitego. To znów Hołowacz słyszał o takich panach i widział takich, mocnych ale wiernych i pewnych, z których ani zapaszek siarkowy nie powiał. Czyż to naprawdę panowie czyli ludzie jak wonczas kiedy Pan Bóg ich stworzył? Po miastach znów widywał ludzi innych, nie wiadomo czy panowie czy lud pracowity. Rzetelnie wyrabiali rzeczy pożyteczne, stawiali kościoły Bogu na chwałę, mieli takie narzędzia i wynalazki z żelaza i ze szkła, że w głowie się mąciło. A cóż z tego? Mistrz ojciec miał takie ręce, że same świeciły i po nich sądząc sam Bóg przyjąłby go do swojej pracy, a syn już tylko złoto chapał i te pozłocone ręce śmierdziały najwyraźniej.
Hołowacz węszył dobrze, węszył wszędzie i ciągle, poznawał kto tu oręduje. Tak jakby już miał go uchwycić za ogon! Tu siarka wwierca się w nos z pachnących strojów, tam spoza kadzideł księżych, tam z dworu, tu z bramy kościoła, a tam z najbiedniejszej chatki i spod biedackich szmatek, choć niby to potem pracowitym przesiąknięte. A gdzieniegdzie siarkowy wiatr przez cały kraj powieje, oddychać nie można.
Któż tu rządzi jak nie ten, co rodem ze zdrady, sam Archijuda? I czyiż pachołkowie zezowaci, jak nie jego, zdradzie czapkują? — pytał Hołowacz. Poznał biesa, znał go odtąd, ale choć rozglądał się, nawet czaił się i nagle obracał, aby go dopaść znienacka, nigdy go na oczy nie zobaczył. Bo bies choć wszędzie był, także dobrze węszył Hołowacza i na oczy mu się nie pokazywał. Tylko z ukrycia szeptem wyraźnym jak samo sumienie kusił go: „Zabij tu, zabij tam, strzaskaj, pomścij, ty potrafisz“. I zaraz zmykał, na to aby zapach odeń nie doleciał. Hołowacz słuchał, zabijał ludzi, nie biesa.
Jakżeż to jest? Siłę czuł w sobie ogromną, zdolną świat przejść, przewrócić i znów na nogi postawić, ale tego właśnie nie wiedział jak. Do tego potrzeba by głowy srebrnej wieszcza królewskiego, wodza sprzed wieków, o którym mu ojciec przed śmiercią opowiedział pod przysięgą.
Spoglądał ku niebu ale nie modlił się. Co tylko modlitwy spróbował, tak jakby kroplę wody liznąć chciał spragnionym językiem, zaraz mu uciekała. Chciał przecie mówić do nieba jakoś tak: „Milczycie? Nie macie już dla mnie słowa ni ucha? Czy ja ogłuchłem?“
I tak jakoś zasmucony i wyschły, choć mocny jak zawsze, wrócił pod Gutyn Tomnatyk do swego siedliska. Oglądał się naokoło uważnie: nie widział tam ani jednego zezowatego oka. Ale nie wiedział i nie zauważył rzeczy najważniejszej. Że właśnie tam, nie gdzie indziej, sam bies usadowił się i obrał sobie stolicę. Niegdyś wygnał Hołowacza ze świata ludzi, a teraz samego biesa dola biesowa tam przygnała. Choć nie szukali się wcale, tam się spotkali. Tak miało być.
A dlaczego? To zrozumieć trzeba. Powiadają ludzie, że w tym samym czasie, kiedy bies podzielił ziemię między swoje rody-narody, tak że miała stać się jego podnóżkiem a czortowym dziedzictwem, i gdy już nikt z ludzi nie miał myśli aby mu się sprzeciwić, bo nikt go nie dostrzegał, nawet nie węszył, sam jeden tylko Eliasz, prorok brodaty, co taki nos miał, że starczył za wszystkie nosy, zniecierpliwił się, a nawet rozgniewał się straszliwie. Zawładnął piorunem cesarza gromowego i jak strzelec doskonały śledził biesa, latając za nim na chmurach nad całą ziemią. Gdzie tylko bies pokazał się cieleśnie albo choćby tylko zapaszek jego doleciał do świętego nosa, prorok chlastał piorunami aż ziemia pękała. Wywrócił świat, podziurawił wyrwami tu i tam i wówczas powstały liczne jeziora. Także jezioro Szybene co nietrudno zobaczyć: Jak rypnął piorunem tam gdzie potok Pohorylec wypływa z Pop Iwana w kotlinę, to ci się wytworzyła tam ogromna wyrwa, a wywrócone z korzeniami drzewa zatarasowały ujście potoku. Tak utworzyło się jezioro Szybene, a podobnie inne jeziora. Świat się wywrócił do niepoznania, ale z tych wszystkich polowań i pogoni biesowych nic się nie stało. Nawet tego nie poczuł. Cieleśnie po całej ziemi chodził, biegał czy latał, jak mu się spodobało, ale od tego był gadem, że znał wszystkie kryjówki. Kpił sobie ze świętego na chmurach i co go tamten już-już dopędzał, bies chował się, rechotał na całe gardło i dalej robił co chciał. Władza jego na ziemi nie umniejszała się wcale, jego rodów-narodów nikt z ziemi nie przegnał ani nawet nie ruszył. A prorok-sierota tak się tym rozsierdził, że wciąż mu piana sciekała z ust po brodzie na chmury i z chmur na ziemię.
Umyślił wreszcie bies-mądrala co mógł najmądrzejszego, osiedlił się na Gutynie, bo tam najlepsze na ziemi kryjówki. Ukradł ślad świętemu i prorok ani rusz nie mógł wywąchać swojej zwierzyny. A bies tymczasem tak dobrze przyczaił się w swoim pałacu pod Gutynem, że stamtąd całą ziemią rządził bez przeszkody.
Chociaż żyjemy w czasach podminowanych siłą biesową, nikt z nas nie widział biesa, zwłaszcza, że jak zapewniają, nie istnieje cieleśnie. Bez kręcenia nosem musimy zdać się w tym względzie na prawdę starowieku, która poucza jak Hołowacz zobaczył go na własne oczy, ten raz jeden. Według niej bies wygląda jak panicz-chłopak w wieku lat dziesięciu, ubrany w miękkie pluszowe ubranie. Spogląda raz pokornie, służalczo, nawet z przerażeniem, to znów zuchwale, szyderczo jakby chciał kopnąć każdego, i jadowicie jakby chciał napluć. Nawet duch jego, przywidzenie, które pokazuje się niejednemu z teraźniejszych ludzi czy to w młynie czy w opuszczonej chacie czy w lesie, tak właśnie wygląda. Może być mały albo ogromny, przybrać wzrost jaki zechce, albo chłopca dziesięcioletniego albo też urośnie do rozmiaru smereki, czasem nawet do rozmiaru góry. W dzisiejsze czasy, kto umie, może go przepędzić przemówkami, ale w tamte czasy on sam każdego przepędzał a nawet miażdżył kiedy mu się zechciało.
Kiedy bies tak się wywijał zarówno prorokowi jak i Hołowaczowi nadeszły Rozihry, letnie święto życia. Wówczas całe życie na ziemi raduje się z tego tylko, że żyje. Tego bies nie mógł znieść. I czy to z zawiści, że życie jeszcze śmie się krzewić, kwitnąć, weselić, zechciał je postraszyć, szkodzić mu i niszczyć, czy też może aby pokazać światu że on bies nie tylko nie gorszy od stworzenia bożego, ale że tutaj na ziemi wszystko mu poddane, bo on pan i cesarz tego świata, zaczął świętować po swojemu. Tak zadomowił się w bezpiecznej stolicy i tak zasmakował w niej, że wcale nie dbał o świętego proroka i jego chmury, i rozłoskotał się zwycięsko w skałach pod Gutynem. Mało tego. Od świtu do nocy, a nocami także, chwalił się tyłkiem ku niebu, łyskał nim nieustannie, wyzywał bezczelnie. Potem znów rykiem ogłaszał aby nikt nie pomyślał inaczej: „Świat mój i moich rodów, ziemia mój podnóżek, tak ma być na wieki“.
Echa donosiły wszystko do chmur i prorok Eliasz dosłyszał nareszcie choć uszom nie wierzył. Toż to, choć święty, rozjuszył się niespamiętanie. A któż by się nie rozjuszył! Tyle nalatał się za biesem, tyle piorunów najjaśniejszych zmarnował, a tymczasem czortowe rody-narody nadal trzymają ziemię w pazurach, a ich główny mocarz siedzi pod Gutynem jak u siebie i chełpi się tyłkiem przeciw niebu.
Prorok postanowił z nim skończyć. Pozbierał błyskawice co najstraszniejsze, wszystkie te gady płomienne, syczące a w skrzydłach, nabrał na chmury co najcięższych gromów, jakby z połowy ziemi skał naładował i z taką potęgą ruszył nocą ku Gutynowi. Hołowacz spał spokojnie w swojej skalnej sadybie, nic nie przeczuwał, gdy właśnie prorok naleciał z najstraszniejszą burzą jaka kiedy tam się rozpętała. Chcąc osaczyć biesa naprzód potrzaskał naokoło i rozłupał liczne skały, powyrywał przepaście i kotły. Potem Eliaszowe gady czy to pękate czy cieniutkie czyhały w chmurach. I zaledwie bies łysnął gołym tyłkiem ku niebu, skrzydlate węże, błyskawice wzlatywały rojem na chmury. Tak rozgonione, że wszelkie oko oślepło, ale nie biesowe. Zarżały konie gromowe, niewidzialne bo przezroczyste i na ten znak pioruny tysiąckrotnie uderzyły na Gutyn jakby się gotowały do końca świata.
I cóż z tego? W odpowiedzi na to od dołu spod skał chłopczyna w pluszowym ubraniu raz wraz zdejmie portki, łyśnie tyłkiem, olbrzymieje ku chmurom, rosnąc jak góra na drożdżach albo fala morska. Pokrzywia się świętemu, wystawia język, pluje w święte oblicze. I w mig maleje, chowa się pod skały, a tam pokrzywiając się koniom Eliaszowym zarży, zarechocze: „iha-ha-ha!“ aż skały trzeszczą, a jeziorko wywraca się jakby mu przyszedł koniec. Znów prorok rozjuszy się do ostateczności, znów stadem wężowym wytrysną błyskawice ponad chmury, znów zarżą konie rozszalałe i zaraz pioruny rozpętają się z góry jak grad, a potem jeszcze straszniej jak gdyby morze wylało się z dna w jednym wodospadzie i jak gdyby góry od korzeni wywrócone sypały się raz za razem ku Gutynowi. I znów to samo od początku.
Zobaczył Hołowacz przez szpary swej koliby. Zobaczył po raz pierwszy biesa w całej paradzie, przypatrzył się dobrze, zrozumiał: „Teraz albo nigdy, a wszystko inne to nic! Przyszła mu ostatnia godzina!“
Zerwał się ze skalnego łóżka. Wybiegł. Stanął w świetle błyskawic pod Gutyn Tomnatykiem, sam jak góra. Odrywając skały tak wielkie jak leśna koliba, modlił się jak dawniej, ale modlił się świadomie. Przebaczył panom i ludziom, sam błagał niebiosa o przebaczenie, o zmiłowanie. Jak strzelec doskonały wyczekał, wypatrzył chwilę, gdy chłopczyna w pluszowym ubraniu rozpędził się i wyrósł ku chmurom. Wtedy szpurnął weń — tamtędy ponad jeziorko — głazem, raz, drugi i trzeci. Ugodził śmiertelnie. Ustały łoskoty, ani święty Eliasz ani bies już nie grzmiał. Tylko Hołowaczowe głazy rozbijały się echami po skałach łomotem ostatecznym. Zabił biesa aż smoła zeń trysnęła na wszystkie strony. Jeszcze teraz tam skały tą smołą zaczernione.
Wypogodziły się niebiosa, gwiazdy odbijały się w toni jeziorka. Jeziorko uciszyło się, zamigotało całe. Obłoczek świetlisty wstawał z wody, rozszerzała się wdzięczność, jakby koło czarowników, co najświadomszych w tańcu na gromowe święto sypnęło najzdrowszy prąd. Hołowacz otworzył ramiona: „Tędy do mnie!“ Pomógł niebu sam jeden a ono jemu. Dziękował: „Żyją ojcowie, a jam już nie sierota.“
I potem zobaczył Hołowacz, że już niczego większego nie może dokonać. Zaprzestał rzemiosła opryszkowskiego. Hodował ogromne stada na połoninach, przebywał tam z nimi przez każde lato. Dniami i nocami przesiadywał koło krów i koło owiec, karmił je, pieścił i czyścił, doił je i gwarzył z nimi. Cielątka i jagniątka na rękach nosił. Piastował także konie i byki, a to wszystko bractwo chudobiane, rogate czy grzywiaste kopytami czy racicami dreptało za nim, rżało tęsknie, beczało wdzięcznie.
Zimą schodził poniżej lasów bukowych, na stoki Munczela węgierskiego i tam zbudował pierwszą osadę. I nikt mu nie przeszkadzał. Mówią wprawdzie, że panowie chcieli mu podsunąć jakąś dziewkę, aby go podejść i zgładzić. Ot nasze ględzenie huculskie, aby wszędzie babę i miłostkę przyczepić. W każdym razie nie był to sposób na Hołowacza. Przez całe życie nie patrzył na kobiety, nie miał zamiaru żenić się i nie ożenił się. Nawet czortowie nie byli tacy głupi, aby mu podsunąć Leśną czy którąś ze swoich samic, co przemieniają się uwodnie. Obawiali się, że skoro sprzątnął głównego biesa, to może spłatać jeszcze coś. Któż wie? Lepiej nie zaczynać. Czorty najbardziej lubują się w takich co niepewni, nie żartowały z Hołowaczem.
A przecież któż nie dziwi się po cichu, a niejeden nawet otwarcie nosem kręci: „Taki wielkolud, miotacz skał, zda się że skałę od skały iskrą by zapłodnił. I żeby taki był skapłoniony jak wół? To nieprawda!“
Choć duma o Hołowaczu to szczera prawda, uczciwie mówiąc nikt dotąd tego nie wyłożył na rozum. Wskazywali jedni, że tak samo jak buczysko najtęższe, tam na węgierskich stokach, ścięte mrozem wiosennym już nie wyda kwiatu ni owocu, tak samo Hołowacz. Już za młodu zmartwieniem zmrożony, zaledwie zbliżył się do której kobiety, odrzucało go. Pamiętał, że biesowi chudobę napłodziłby a panom poddanych. I kobiety tak samo, zamiast spajać się z nim chętką, kusić i uwodzić, zgadywały. Odskakiwały także.
A inni mówią trochę inaczej: co innego chudobę hodować i rozmnażać, a co innego ludzi. Hołowacz znał się na tym najlepiej. Skąd by wziął kobietę, parę dla siebie, skoro Wielitów już nie stało? A jeśli nie da się wyciosać pokolenie nowe, udalsze niż poprzednie, a broń Boże nie marniejsze, to po co zaczynać? Lepiej zatrzasnąć zamek, dość! Dla pieszczenia i kołysania jagnięta najmilsze i wystarczą. —
Nad tym jednym wszakże zastanawiają się ludzie jeszcze dziś: czy słusznie zrobił Hołowacz, że porzucił zawód opryszka? Bo może panowie, władcy świata znów zaczną hulać i lud męczyć?
Hołowacz wiedział swoje: jakżeż mogą hulać i zło czynić skoro nie ma już biesa. Skoro mocy zła nie stało.
I to wiadomo, że od tego czasu bies całkiem znijaczony. Nie pokazuje się cieleśnie na ziemi i jego rodom wstęp na ziemię zamknięty. Tylko jak przystoi takim, kryją się w podziemiach, po norach, po schowkach. Huzycią już żaden z nich się nie pyszni, oj nie! Nawet żaden nie nazywa siebie biesem ani czortem, tylko ciągle inaczej a wstydliwie, aby trudniej odgadnąć. I stroje coraz to inne noszą, coraz modniejsze aby nie poznać. Wcale nie pysznią się rykiem jak niegdyś główny bies, gdzież tam! Ani mową czortowską nie łopocą, tylko cichutko przyjemnie a zawsze modnie. Przecie robią co w ich mocy, sypią się ku ziemi rojami cieni widm, czarnych duchów. Chudoby innej nie mają tylko dusze. Gdy poluje czort to na dusze, gdy orze, sieje — dla dusz. Gdy doi, strzyże, łupi skórę — to z dusz. Od łaski bożej odrąbany, a nawet z ziemi wymieciony, pokarmu innego nie ma, to czym się będzie karmił? Im tłuściejsza chudoba, czortowym ziarnem lepiej wypasiona, jak dusze panów i mocarzy tego świata, tym w wyższej u nich cenie. Koniec końców wszystko zależy teraz od ludzi samych, nie od czorta. Zechcą, to będą mu służyć na pokarm, nie zechcą — to nie.
Za to wszystko szanowano na Zakarpaciu Pana Hołowacza — Biesobójcę — tak go zwano: — Jako prawego Wielitów potomka, jako gazdę, jako człowieka wielkiego serca, jako ojca ludu pracowitego. Daleko o nim sława się rozeszła.
Toteż gdy Turcy raz grozili cesarzowi napadem na Węgry i już podsuwali się pod granice, sam cesarz chrześcijański wysłał doń posłów — hen, aż na Gutyn Tomnatyk — z prośbą, aby bronił kraju przed najazdem wroga i przed zniszczeniem. Cesarz obiecał mu tyle wojska, ile sam zechce.
Z początku — powiadają — patrzył Hołowacz koso na tych wysłańców panów, rycerzy z dużymi piórami na wielkich kapeluszach i czarnych mantylach, narzuconych na pancerze. Ale gdy mu przedstawili ile ludu Turcy w jasyr zabiorą, ile pracy ludzkiej zniszczą, zgodził się pod warunkiem, że sam bez wojska wyjdzie naprzeciw Turków. I tak też napisał cesarz do Turka, iż tylko jednego rycerza przeciwko nim wysyła.
W południowym Siedmiogrodzie, tak dobrze znanym Hołowaczowi z czasów napadów na zamki, na wysokiej przełęczy oczekiwał Hołowacz Turków.
Turcy szli jakby na wycieczkę wojenną, ciekawi nawet: co to za rycerz i co ten jeden rycerz może im zrobić. Wesoło powiewały dolinami zielone chorągwie proroka, a szczyty zdobiły jasnozielone sztandary Hołowacza — buki. Nagle spośród zieleni wyłonił się człowiek-góra. Przywitali go ze śmiechem janiczary. A kiedy podeszli ku przełęczy, stromym klinem wdzierającej się między szczyty, wielkie głazy jakby z procy rzucane, zaczęły spadać na wojsko tureckie, czyniąc spustoszenie. A gdy powstało zamieszanie, wtedy ze szczytu rozległ się echem śmiech straszliwy — jakby huragan połoniński — i Hołowacz-Wielita wpadł z mieczem na uciekających Turków, wypędzając ich poza granice Węgier.
Spokojnie szumiały, uśmiechały się wyniosłe sztandary bukowe.
Cesarz chrześcijański mianował Hołowacza wojewodą górskim i prosił, aby do Wiednia przyjechał i tam u niego w Burgu mieszkał. Chciał się nim przed światem pochwalić. Ale podziękował Hołowacz grzecznie panu cesarzowi, przekazując, że on nie rycerz tylko pasterz, a kiedy naruszą — opryszek. Prawo nie na cesarskim papierze, tylko na sercu ma wypisane. I podwaliny dla prawa na czci człowieczej, nie na żandarmach z kogucimi piórami. Dlatego milsze mu jego własne pałace — skały na Gutynie.
Ale nie obraził się Pan Cesarz, tylko kazał co tydzień wysyłać Hołowaczowi beczkę wina i wór mąki — aż na górę. Taką daninę mu ofiarował.
Więc siedział Hołowacz do starości późnej na szczytach. Gazdował tam, latował i zimował i popijał wino. Dzieci i wnuki bratowskie i sierocięta różne wkoło siebie gromadził. I pieśni słuchał. Ze świata całego przychodzili doń pieśniarze i o nim samym wiele pieśni mu śpiewali:

Hołowaczu — Hołowyno,
Ty szczira dytyno —
Ej — ne żury sy Hołowaczu!
Ej, nie smuć się Hołowaczu!
Bo się góry wraz rozpłaczą.
Bo zapłacze naród wszystek!
Hołowaczu szczere dziecię!
Z tobą trzyma każdy listek,
Każde drzewo, każde kwiecie —
Ej, nie smuć się Hołowaczu...

Tak śpiewali: I o zabiciu biesa śpiewali, i o wypędzeniu Turka, i o zabójstwie kasztelana, i o pańskiej złości.

Ej, ne żurysy Hołowaczu.
Hołowaczu, Hołowyno ty szczira dytyno.

Śpiewali dziady wędrowne — siwowłosi ślepcy. —
A starzec słuchał zadumany — siedząc na głazach. Patrzył daleko ku błyszczącej Cisie, macierzy Wielitów, ku polankom jasnym, które go wyhodowały. I myślał o siwym ojczulku i nenieczce pomarszczonej, o tym jak to kiedyś świat cały serdecznie się doń uśmiechał, kiedy wierzył i ufał każdej trawce, każdemu listkowi. Jak biło dlań wszędzie serce świata, jakby na każdej łączce serce matczyne tętniło. I jak lasy, łąki, trawy — wszystkie one — były tak miłe, dobre, troskliwe, że i w niebie nie mogłoby być lepiej. Tak słuchał tych pieśni.
Więc także przychodzili doń ludzie o pomoc prosić, o pociechę. I gazdowie schodzili się z odległych stron, aby ich rozsądził.
Mało mówił Hołowacz całe życie. Tylko co zrobił, co powiedział, to było jak te głazy, którymi tak umiał ciskać i z których pobudował swe siedlisko. Twarde, mocne, ciosane, takie były jego sądy. I ludzie je sławili: we wszystkim sławili Hołowacza.
I jak długo Gutynowi stać, jak długo jeziorko będzie się smucić i uśmiechać — i wielka Cisa grać będzie pieśń o Wielitach — nie zginie jego sława.
Sława skalnego olbrzyma z sercem dziecka.
Sława Hołowacza — opryszka bez skazy.





  1. Nasuwa się przypuszczenie, że historycznym podkładem jest osobistość watażka o nazwisku Pinta lub Pyntia, znanego z aktów i tradycyj zarówno huculskiej, siedmiogrodzkiej jak i mołdawskiej. Miał on pochodzić z krainy Oas, na południe od komitatu Maramorosz.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.