Prawda starowieku/Dzieje słobody czyli koniec opryszkom

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA III
DZIEJE SŁOBODY
czyli
KONIEC OPRYSZKOM



Nuty śpiewanki Pełechowej

\relative c'' {\clef treble
\key c \major
\accidentalStyle Score.forget
\once \override Staff.TimeSignature #'stencil = ##f
\cadenzaOn
g,1_"nuta stała" \bar "||"
\time 4/4
g'16[ ais b g] d4 g16[ ais b g] d4 \bar "|"
g16[ ais b g] c16[ c16 g8] c16[ b32 a32 b16 g16] d4 \bar "|" \break
g16[ ais b g] d8[ d] g16[ a b g] d4 \bar "|"
c'16[ b32 a32 b16 d,16] g16[ d b' d,] g32[ b g b] g8 d4 \bar "||" \break
c'16^"(albo takt 4-ty)"[ b32 ais32 b16 g16] d8[ d] g4 d4 \bar "||"
c'16[ b32 ais32 b16 d,16^"(albo takt 4-ty)"] g16[ d a' b] g32[ b g b] g8 g4 \bar "|."
}



Czas by nam już skończyć z ludźmi lasowymi! Wojowali, co wojowali. Siły namarnowali, natopili dość tej siłki, jakby wszystkie skarby płomienne, gorejące z Kiedrowatej w Szybene jezioro powrzucali. Setki ich były i tysiące. Setkami na szubienicach pańskich poginęli. I to nie tylko po miastach tak ginęli, bo gdy panowie posunęli się w góry, wszędzie: po miasteczkach, po wsiach i po wzgórzach stały te czarne szubienice. A ilu ich poginęło od ran! Sami towarzysze na ich własną prośbę nieraz ich dobijali. Niektórzy powrócili na gazdostwo, lecz mnóstwo po świecie się rozeszło. A ilu po puszczach gdzieś przepadło!
I nic nie wywojowali! A teraz jeszcze tęskno nam, nieznośnie smutno od tych powieści. Bo już zapieczętowany dla nas ten świat, od kiedy junaków nie stało!
Lecz, jeśli sam Dobosz z toporem gromowym i siłą wielikańską nie mógł dać rady! To już gadanie puste! Ot chyba, aby się gęba-kłapaczka nie zamykała tym powiastunom-gadułom różnym, co to niby nas pocieszają i grzeją nas, a naprawdę to na smutku naszym wygrywają sobie jakby na cymbałach, targają serce jak ząb rozbolały. Bo w piersi coś tak głęboko nam odjęknie, jakby cymbały wodne zagrały! Jakby granie samo szło z głębi od tej trembity skalnej Prutowej, co to ukryta w skałach, dzwoniła w wodospadzie pod Jamną, nie tak dawno, jeszcze przed stu laty, zanim panowie te skały szczęśliwie prochem rozsadzili. —
Ot, tak sobie poczyna i w nowszych czasach ten powiastun Andrijko z Ropy-Uroczyska, co o kędziorach junackich wciąż baje, a sam łysy jak połonina, gdy śnieg ma spaść. Po nocach spać nie może, tylko by wciąż coś wymyślał, wspominał. — A gadałby, choćby i do drzew. I razem z wiatrem połonińskim trawy by pobuntował. Albo czasem jakiegoś nieszczęśliwca gdzieś w lesie opadnie i parzy go gębą, jakby nań miechem ognistym dął.
Nieszczęście to i kłopot dla wszystkich, a może i dla siebie samego, ten Andrijko. Samograjka jakaś i to taka, co ciągle coś innego wygrywa. Co mu zatykali gębę od dzieciństwa, co go karmili mądrością różnych ludów! I państwa wszelakiego dali mu skosztować. Pieścili go, rozpieszczali! A tak go kochali, że omal go nie zadusili. Z tej to miłości chcieli potem wyprać z niego te mary wszystkie i bajania. Prali go tak, jakby przed świętami pralnikiem szmatę żydowską, naftą nasiąkłą, trzepali. Tak weń walili. Ale co zrobić z takim? Otrząsnął się, jak gęś dzika, skrzydła w locie wysuszył, rozprostował, trzepie się nad górami w słońcu i swoje klekocze.
Słychać było potem co innego jeszcze. Gadanie jak gadanie, niechby było. Ale powiadają, że Doboszowych skarbów mu się zachciało. Wałęsał się, latał, męczył się, szukał i nie wiadomo, czy co znalazł. Jedni mówią, że znalazł, że zabrał dla siebie te skarby. Po prostu ograbił całe góry ze skarbów, złupił wszystkie komory skalne. Na to, by mógł wałęsać się po świecie, znów gadać, baraszkować i znów wędrować. By mu, broń Boże, nogi nie zdrewniały, gdyby jeden tydzień na miejscu posiedział. A drudzy powiadają: — Nie, to puste gadanie. Ot, uroiło się durnej głowie, że sam będzie jak Dobosz. Ludzi zamyślał uszczęśliwiać. Rozwłóczył się i wielu młodych ludzi porozwłóczał z tym szukaniem i kopaniem, rozpróżniaczył ich, rozbujanił. A skarbów to jeszcze mniej mieli niż przedtem, bo się wszyscy pozastawiali u Żydów na te wymysły. —
Potem wracali z pustkowi, przylatywali z Andrijkiem te gołowąsy z łopotem jak jastrzębie, przychodzili do gminy z hałasem, strzelaniem, ze śpiewem. Chcieli ludzi uczyć swoich porządków. Na to chyba, by nowe karne wyprawy tu zwabić.
Więc słychać było wreszcie i to, że już zrobili z nim porządek ludzie stateczni, aby zaprzestał buntowania: wypędzili go zewsząd, zesłali go z owcami aż na samą Babę Lodową i zostawili go na zimę w chacie sianowej. Tam, gdzie najdalsza i najzimniejsza połonina! Tam, gdzie stoi wielki słup kamienny, oblepiony lodem i soplami! To ona, wiedźma śmiercionośna, pałuba, sama Popadia Eudokia, jędza skamieniała i zlodowaciała! Pilnuje, aby było zimno na świecie! Aby wszystko marzło i kamieniało.
Niech siedzi sobie teraz tam stary Andrijko! Niech tej skamieniałej Babie Eudokii opowiada, czego inne baby mają już dość. Niech ją rozgrzeje, albo niech usiłuje ją nawrócić, czy może zbuntować?! Oho! Niechże tam, razem z nią, zmieniony w kamień, przesiaduje. Takie mu najlepsze pobratymstwo.
I tak by już było...
Ale, gdy zlodowacieje ten świat, gdy wiatr zimowy powieje od Czarnohory ku Babie Lodowej, rzeźbi wtedy szronem na młodych świerczkach, pod szczytem połoniny rosnących, delikatną sieć. Wydłuża postacie igiełek smerekowych w niewiarygodnie długie paliki i kolumienki szronu, w kwiaty lodowe, bodiaki kolczaste błyszczące, złocienie puszyste, długie powikłane powoje, wzorzyste różyczki, w misternie splątane siateczki, mieczyki, koronki i gwiazdy. Istne baśnie szronowe sam wiatr młodym smereczkom rozsnuwa, wyhaftowuje, cieniuje.
I tak samo wyszarpuje wiatr inną jeszcze tkaninę baśniową, tajemniczą na Babie Lodowej. Tka, snuje, czy chcesz, czy nie chcesz, opowieść: o junaczku złotowłosym, o śpiewaku i opryszku niewinnym, z wielkiego rodu Wasylukowych-Ponepaleków, ze słynnej osady Hołowy, który tam właśnie na Babie Lodowej kiedyś dawno przebywał.
Więc, choć może już zamarzał i nie dbając o owce, ze smutku kamienieć zaczął stary Andrijko, tuląc się do Popadii lodowej, jednak gdy powiał wiatr baśnionośny, zaczął się ruszać i nasz powiastun, jak jedna z tych jaszczurek pstrokatych, co wiosną na Babie Lodowej łażą. Potem rozsłuchał się, powieścią się ogrzał i ożył. Znów zakorciło go, by gadać. I przyniósł nam z krainy lodowej opowieść zimową, tę szronową baśń.
Teraz już do spraw gminnych nie mieszał się Andrijko, za skarbami się nie pętał, nikogo uszczęśliwić nie próbował. Tylko gadał. To nie szkodzi: niech sobie pobrechuje, ile chce.
Jednak ludzie nieraz urągają i powiastunom, przeklinają ich nawet. Kto wie, czy szczerze, czy też z jakiego żalu do życia. Być nawet za to, że ich durzą, że zakrywają im — jakby obrazkiem malowanym — złą dolę. Wymyślają (i to siarczyście) jeszcze i teraz także samemu Andrijkowi. Co prawda przedtem nim przyjdzie, nim zacznie opowiadać, a także nazajutrz po opowiadaniu. Tak już być musi.
Ale niech tylko gdzie zjawi się Andrijko: czy wieczorem na tołoce, czy po południu w niedzielę, czy przy zasnowinach chaty, czy też na połoninie, już wszyscy jednym głosem krzyczą, proszą, zanudzają: — Opowiadaj, Andrijku, słodki, wspaniały! Gadaj, bratczyku! Obyś doczekał setki lat! Obyś gazdował ta panował, Andrijku!...
I Andrijko, trąc łysą głowę takim rozmaszystym ruchem, jakby rozczesywał bujne kędziory, zapatrzony w jeden punkt — uśmiecha się tajemniczo. Rad wielce, ale niby to trochę oporny i niechętny. Siada, dłubie coś koło fajki, dłubie, aż zrobi się cisza. A wtedy napycha fajkę tytoniem i zapala kilka razy. Ale coś myśli zbyt długo, bo fajka ciągle gaśnie, nie ma z niej pociechy. Tak też, trzymając w palcach lub przytykając do ust zgasłą fajkę, zaczyna opowiadać. I jak puści ten kołowrotek! Oho! Końca nie widać!
Siedzi tak Andrijko, patrzy jasnymi, iskrzącymi oczyma, wąsy krzaczaste krzewią się potężnie, a nos w uśmiechu jak miech się rozszerza. Jak tylko popatrzy, od razu ciepło na sercu się robi, lubo na świecie. Srebrne, długie włosy okalają łysinę i spadają na ramiona. Ukazują jeszcze lepiej tę głowę łysą, wielką i mocną. A ręce ma takie delikatne Andrijko! Od razu poznać, że nic nie robi.
A choć mu dziewczyny i mołodyce niejedną barwną, jedwabną chustkę kupiły, by zdobiła jego szyję, fajka prędko robi swoje. Po tygodniu najpiękniejsza chustka, pełna dziur wypalonych — czernieje. Wygląda, jakby ją od pradziadów odziedziczył.
Nie tylko o chustki jedwabne nie dba teraz Andrijko; nie dba i o gazdostwo. Niech baby gazdują! A on by tylko wędrował światami, carami, słuchałby pieśni i gadałby o Dmytryku i o dawności. Baby zaś dziękują Bogu, że Andrijko do gospodarstwa się już nie miesza. Bo zaraz by porozdawał choćby wszystkie chaty swoje pierwszemu lepszemu przybłędzie z wdzięczności za to, że słucha jego bajdurzenia, albo za to, że mu opowiedział coś ciekawego. A rodzina niechby poszła z torbami po świecie! I sam Andrijko nieraz kilku groszy na tytoń nie ma. I nie dba o to.
Dziwne to bardzo, bo ludzie pamiętają dawne czasy i wierzą, że Andrijko wie wszystko, wszyściutko o skarbach. Dlatego też nie brak i takich, co powiadają, że Andrijko, co prawda dobry, a nawet serdeczny człek, ale przecież chytry. Bo kiedyś dawno, wiadomo to, odnalazł już gdzieś aż pod Palenicą, w jakiejś jamie — skarb ogromny: miedziany kocioł, pełen złota i brylantów. I już chciał to wyciągnąć z jamy. A to jak zacznie nim ciskać i rzucać o ziemię! O mało śmierci nie pokosztował Andrijko. Od tego czasu już tylko opowiada o skarbach, innych niejako po nie posyła. Może czeka, aż przyjdzie taki, co będzie świadomy przymówień i zaklęć. A może ciekaw wiedzieć, co „On“, który siedzi na skarbach, sam bies — szczeznyk, będzie wyrabiał z innymi ludźmi. Andrijko ani nie myśli szukać, ani brać się do kopania.
Gdy opowiada Andrijko, nabije się ludzi do chaty, jak pszczół koło matki. Posiadają, poustawiają się grzecznie, jak w pańskim teatrze. Andrijko pod obrazem świętego Mikołaja, w kącie na ławie rozparty, siedzi na grubych liżnykach. Po obu stronach koło niego długowłosi starcy o stół wsparci. Dalej na ławach pod ścianami gazdowie poważni. Baby, czeledyński ród, gdzieś po łóżkach i po przypieckach. Poobsiadały je gęsto. Ta i owa koło watry się kręci, co wesoło trzaska na hrubie. A co młodsze dziewczyny i dzieciaki, jak na piętrze, na górnej części pieca i z głębi zapiecka gapią się jedno poprzez głowę drugiego. Młodzieńcy koło drzwi, koło półek stoją lub gdzieś niziutko przy samej ziemi na małych stołkach przykucnęli. Wszyscy wpatrują się w Andrijka. I tak słuchają wszyscy, w słuch się zmieniają. Czasem pocą się i kraśnieją, otwierają usta, głowami kiwają, spoglądają znacząco jeden na drugiego, a czasem śmieją się, aż szyby dzwonią. Czasem jaki okrzyk padnie, zawrze krótka utarczka słów i zaraz zamilknie. I dalej słuchają, słuchają bez końca. Wsłuchują się także i w to, co wicher, połoniński gaduła, naszeptał Andrijkowi na Babie Lodowej, bo mrozi, Łudowej, bo łudzi i zaciąga.
Bo niegdyś wiatr połoniński wyrzeźbił — tak samo jak te hafty szronowe — tak sobie, dla nikogo, chyba dla wiatru samego — i samo życie watażka i śpiewaka Dmytryka. A potem rozwiało się to, minęło. Postrącał wszystko huczący wiatr bujny, jak te swoje siateczki szronowe i pajęczynę cudowną porozbijał, stopił z wielką pokrywą lodową, zdeptał na zawsze.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.