Prawda starowieku/Bractwo śpiewackie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BRACTWO ŚPIEWACKIE

Posłał potem Dmytryk junaków swych na cztery strony świata: jednych na Czarnohorę, drugich na Kamień Pisany, innych aż ku Kosmaczowi i hen ku Rokiecie, aby pozapalali na każdej górze po trzy watry. A kto z daleka, czy to z podgórza, czy z podola, z węgierskiej, czy z wołoskiej strony trzy wielkie słupy dymu zobaczył, wiedział już, że to prastarym zwyczajem nowy rój junacki się zbiera, nowe towarzystwo zwołuje pobratymów i ochotników na szczyty, wzywa do walki. Znów wykradali się zewsząd młodziaki. I tacy, co nie mogli przywyknąć do pańszczyzny i różni nieszczęśliwcy, nad którymi kołysała się szubienica lub zawisł harap, uciekali też z koszar żołnierze, którzy wytrzymali tam aż do wiosny, szukali schronienia wykolejeńcy z różnych stanów.
Tej wiosny pamiętnej, kiedy, śpiewak Wasyluk zebrał towarzystwo, dała się znów nagle odczuć działalność opryszków. Zewsząd, ze wszystkich urzędów, najwięcej z zarządu kas cesarskich, rozległy się alarmy.
Dzieje napadu Dmytrowych watah nie są znane dokładnie i dokumentarnie, bo akta kuckie gdzieś zaginęły, i dotąd ich nie odnaleziono. Może są w Czerniowcach, może aż w Wiedniu. Ale niedużo więcej pewności można by nabrać z tych aktów, a może jeszcze mniej niż z tego, co Andrijko przekazał. Bo nie było jeszcze junaków tak honornych, o takiej hardości jak owe Huki Wasylukowe. Choć ich nawet łowiono kilkakrotnie, choć męczono ich po katowniach wyszukanymi torturami, choć niejeden swą zuchwałość życiem lub kalectwem przypłacił, żaden z nich ani nie pisnął o napadach, o towarzyszach, ani o schowkach. Ba, nieraz nawet zamiast swego imienia i nazwiska, inne jakieś przybrane lub zmyślone podawał. Wszyscy to zgodnie stwierdzają. Cóż więc ciekawego może być w tych aktach? Chybaby jaki taki gryzipiórka zasmakował w tym i zadał sobie ten trud obliczyć, ile pieniędzy zagrabiło Wasylukowe towarzystwo. Wiadomo to bowiem wszystkim, iż Dmytryk w ciągu pięciu lat wielkie miliony guldenów cesarskich zdobył. Wiadomo też, że gdzie stąpił, wszędzie zyskiwał sobie pobratymów i przyjaciół, nawet pośród panów, że nie miał wrogów oprócz mandatorów i urzędników. Bo tak w głowinie swojej niegłupiej obmyślił, że nigdy nikomu krzywdy nie zrobił, że nigdy nie pozwolił na nikogo napadać, tylko na kasy cesarskie. A także i to, że nigdy żadnego napadu nie robił naprędce, na chybił trafił. Tylko tak długo dumał, siedząc na Babie Lodowej, chodząc ze strzelbą po lasach i jarach, słuchając szumu wód, leżąc na połoninie i podśpiewując sobie, aż wszystko dokładnie obmyślił.
Dmytryk prawdziwe towarzystwo stworzył, nie takie, gdzie każdy robi, co chce, sam rządzi się, jak chce. Od razu poznali towarzysze, że ich watażko to wielki czarownik. Nie tylko słyszał, jak słonko święte dzwoni, jak rzeka woła, ale i strzelbę miał śpiewającą, która gdy spał, nuciła mu wszystko, czy to jaka zwierka nadchodzi, czy też nieprzyjaciel się zbliża, a także wyszukał ziele kluczowe, przed którym żaden klucz, żadne zamknięcie, żadna brama się nie ostała. Ten i ów junak baraszkował, kiepkował i swawolił tak długo, aż usłyszał słowa przysięgi gromowej, wypowiedziane przez Dmytra. Na tę właśnie klątwę zaprzysiągł wtedy Dmytryk każdego junaka tam na wysokiej połoninie, na Babie Lodowej.
Była pogoda złota, niebo bez końca aż za Torojagą świeciło błękitem. Nie było ani chmurki. Słońce patrzało na nich okiem potężnym, do serca wpijało się każdemu. Niejeden trząsł się, gdy wołał, powtarzając za Dmytrem do słoneczka:
— Zbudź groźne struny gromowe. Usłysz nas, słoneczko. —
Sam zuchwalec Czuprej, jak małe dziecko to powtarzał, klęcząc i bijąc się w piersi. Tak bardzo zaś chłopczyna Martyszczuk bał się tej przysięgi, iż błagał Dmytra i towarzystwo, aby go zwolnić. Płakał, szlochał głośno, że raczej od towarzystwa odejdzie i niech dostanie się w ręce katowskie, a nie przysięgnie za nic w świecie, słowa strasznego z ust nie wypuści, klątwy gromowej na siebie nie ściągnie. Zżalił się Dmytryk nad tym chłopięciem. Zwolnił Martyszczątko od przysięgi, kazał mu pozostać w towarzystwie. Nawet stary Klam tę przysięgę uszanował. Tylko jeden Kudil powiedział prosto:
— Mnie niepotrzebna gromowa przysięga. Ja słowo kładę swoje, słowo strzeleckie, puszczowe na wieczny ślub z towarzystwem, na pobratymstwo i wierność dla watażka. —
I Dmytryk przyjął słowo Kudilowe, strzeleckie.
Nieraz do ostatniej chwili nikt nie wiedział, co Dmytryk zamierza, dokąd mają iść. Wszystko było nagłe i niespodziewane. Jednak czasem naradzał się z Klamem, Kudilem i panem Oświęcimskim. To była starszyzna, a dopiero gdy trzeba było wykonać coś, czasem coś szaleńczego wykonać, wtedy wołali Czupreja. A Czuprej już wyszczerzał zęby, rechotał, hałasował. I już ledwie go można było utrzymać. Porywczy był ten Czuprej, zawzięty na wrogów, zanadto pochopny do tępienia puszkarów i posiepaków, ale oddany watażkowi i towarzystwu.
Dmytryk nieraz umyślnie po kilka oddziałów wysyłał w różnych kierunkach, i to niemało zwodziło i myliło mandatorów i prześladowców.
Tej samej już pierwszej wiosny przed słynnym napadem na kasę w Śniatynie Wasyluk posłał pana Oświęcimskiego i Kudila z małym oddziałkiem naokoło przez Bukowinę w przebraniu wędrownych muzykantów cygańskich, aby grzecznie panom przygrywali, aby pili i bratali się z żołnierzami i strażnikami. Równocześnie zaś wysłał Czupreja z większym oddziałem opryszków w przeciwnym kierunku, na zachód słońca, aż w stryjskie góry. Nakazał mu wziąć całą żywność ze sobą na koniach, iść samymi grzbietami, nie wstępując do wsi i osiedli, omijając zagrody i tak prześlizgnąć się aż pod sam Stryj. Tam zaś w okolicy tak hałasować, weselić się i hulać, aby sam pan cesarz we Wiedniu usłyszał. A potem wracać! połoninami w cichości, nie śpiąc ani jednej godziny! Dodał mu też starego Klama, aby Czuprejową durijkę po trochu miarkował.
Wasyluk sam zjawił się na dzień umówiony pod Śniatynem. Wtedy zabrali tak cicho z kasy cesarskiej te papierowe miliony, jakby z własnej chaty je wynieśli. Widno to i dużo o tym pogwarki było, że im samo ziele kluczowe te wrota pancerne i te kasy otworzyło. I tylko tyle było po nich śladu, że strażników i warty powiązali.
W tym samym czasie watażko Czuprej dawał w okolicy Stryja o sobie znać panu cesarzowi do samego Wiednia. Konie ukrył na połoninie i posunął się ze swym oddziałem pod samo miasteczko. Wtedy widziano tam i w okolicy liczny oddział Wasylukowych opryszków w kraszonych strojach. Słyszano w wielu wsiach i miasteczkach granie, strzelanie i okrzyki, słyszano też wasylukową hukową pieśń. Żydowla i wszyscy miasteczkowi ludzie w strachu siedzieli w budach swych i murach jak myszy w norach. Ale o napadzie żadnym nikt nie umiał opowiedzieć. Skończyło się na strachu.
Zaalarmowano tedy całe gubernium, że rozbójnicy dotarli już w okolice Stryja, że i tam hulają, świat wywracają. I urządzono po kilku dniach wielką obławę. Tymczasem oni już cichcem wrócili przez szczyty. Zeszli się z obu stron na Babie Lodowej. I tam opowiadali sobie, baraszkowali, weselili, śmiali się z gubernatorów, mandatorów i rout, aż lasy razem z nimi się śmiały. Po każdym napadzie Dmytryk układał piosnki o tym, jak to było. Gdy tak śpiewał nową pieśń, zaraz uczyli się jej towarzysze. Cały rój junaków odpowiadał mu, grzmiał pieśnią tam na Babie Lodowej.
Gdzież się podziała samotność zimowiku? Góry zaroiły się znów. Znów zawrzały życiem ustronia, pustkowia i wysokie połoniny. Towarzystwo śpiewało, szumiało, hukało. A świetnością strojów i broni błyszczało, jak dotąd błyszczy na wiosnę pyszna bukowinka Wasylukowa. Rozeszła się wtedy po Hołowach i nad Białą Rzeką ta pieśń, ułożona po zabiciu niedźwiedzia, co i dotąd śpiewana, o dawności świadczy.

Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa?!
Jako w mojej bukowince zielonego lista.

Posiepaki, mandatory, puszkary i routy wyskakiwali ze skóry, bo po każdym napadzie zastygał wszelki ślad opryszków, a tylko pieśni opryszkowskie, przez wsie całe śpiewane, dochodziły do ich uszu. Widać stąd było, że cała ludność pomagała Wasylukowi. Musiano się zabrać do tępienia ludu górskiego, zaczęto spełniać to, co niegdyś, tylko groźnie palcem w bucie kiwając, obiecywał i górom możny magnat, pan Józef Potocki, wydając słynny uniwersał przeciw Doboszowi: „Będzie wycięta każda gromada, która by chroniła, albo w żywność jaką opatrywała lub do schronienia przestrzegała Doboszczuka czy innych hultajów.“[1]
Miano może na uwadze i to, co zalecał pewien światły i świętobliwy proboszcz,[2] dając zbawienną radę, aby Hucułów wytępić, a góry innym, spokojnym ludem zaludnić. Teraz jednak groźniejsze niż kiedykolwiek zbliżało się niebezpieczeństwo.
— Ale — powiada Andrijko, — już pierwszej wiosny widoczne było, że Dmytryk, ot, nie potrzebował pieniędzy. Bo przecież rody jego, przecież Hołowy całe karmiły i jego i junaków, zaopatrywały ich obficie. Kiedy zaś stary Sztefanko Wasylukowy swoje stada kóz sprzedał ormiańskim kupcom dla opłaty mandatora, Ormianie, którzy według zwyczaju tylko skóry zabierali i za skóry płacili, tyle mu zostawili koziny, że mógłby regiment cesarski tą budżenycą, kozią wędzonką, wyhodować.
Toteż, kiedy Dmytryk już przyodział dostatnio swych chłopców, kiedy uzbroił ich, kiedy napełnił swe komory skalne na wierchowinie pustynnej żywnością, bronią i ubraniem, nie bardzo wiedział, co robić z pieniędzmi. Tyle tylko, że sobie w Czerniowcach różne instrumenty muzyczne kazał kupować. Wszystkie jakie tam były. Kupował także podarki dla rodów hołowskich i dla dziewczyny Szkindowej. Z czasem nauczył swoich chłopców grać na różnych instrumentach i to na takich, jakich dotąd nikt w górach nawet nie widział. Nauczył (jak się dało nauczyć ludzi lasowych), tak że utworzyli i zestroili sobie na Babie Lodowej całą kapelę. I gdyby ktoś teraz zaczął kopać na Babie Lodowej i poszukiwać, znalazłby może czy wielkie trąby i puzony wojskowe, czy teorban ukraiński, czy lirę podolską. Całe lato zabawiali się tym, nie dbając o skarby i pieniądze. To znów wędrowali, uganiali się po górach, po osiedlach, po krajach sąsiednich. Dokąd tylko można było zajść i wcisnąć się, tam byli.
Dlatego to zapisał Petro Donykowy,[3] że u Wasylukowych cały milion papierowych guldenów, gdzieś w dziuple bukowym schowany, zegnił, bo nikt nie miał czasu o nie się troszczyć. A gdy wreszcie wrócili do bukowinki ojcowskiej, gdy sobie przypomnieli, już było po milionie. Niejeden bogacz, co ciężkim trudem, albo bez trudu, z biedaków złupił milion taki, płakałby gorzko a może i stryczka by sobie poszukał sam, bez mandatora. A Dmytryk nie myślał się tym martwić. Wyciągał z dziupła półzgniłe banki, same setki, całymi garściami i rzucał na watrę. Gdy tak płonęły papierki, bardzo smrodliwym dymem napełniając bukowinki, w milczeniu siedzieli junacy naokoło watry markotni trochę. Pierwszy powiedział Czuprej:
— Cóż to? czy już papieru nie stało w tym Wiedniu? Da mocne rozkazy sam pan cesarz, i znów wypiszą dla nas pieniądze nowe. Jest komu o nas dbać... —
— Ejha! bracie Czuprejku — odrzekł Dmytryk. — Niechby już nie dbał o nas, ani o nasz kraj. Niech się obrazi, albo niech nas się wcale wyrzeknie, że my lasowe dzieci, biesowe, nie jego cesarskie. Wtedy by szerzej na świecie nam było. Niechby i wszystkie swoje skarby papierowe, śmierdzące zabrał do tego Wiednia. A nam niech jedną tylko słobodę starą pozostawi!...
Później zaśpiewał im tam Dmytro nową pieśń o starej słobodzie. Zapomnieli o bankach, setkach, papierach i wymysłach pańskich. Śpiewali. Z nim razem radowali się pieśnią, towarzystwem i samą słobodą junacką.
Dopóki robili napady i wypady, dopóki wędrowali junacy, było im wesoło i rześko na duszy. Lecz, kiedy zbyt długo siedzieli w połoninach, zawsze warty ustawiając, wciąż na baczności się mając przed pogonią, robiło im się wtedy ciasno. Niespokojnie, tęskno, niesłobodnie. Cóż dopiero w porze zimowej. Ale cóż mieli robić? Gdzie podziać się na świecie? Nieraz wtedy dochodziły ich ze wsi wieści niewesołe, męczące, nudne. Prawie już otworem osiedla stały dla mandatorów i puszkarów. Pańszczyzna wciskała się powoli i gramoliła czarnym ptachem na barki rodów junackich, jak choroba nieprzeczuwana, co chyłkiem olbrzyma dopadnie.
Teraz jeszcze lepiej zobaczył Dmytryk, jak to każdy pies parszywy, wierzchem jeździ na słobodzie, jak to żadna świnia nawet do swego świńskiego korytka przypuścić nie chce tej sieroty, nie da jej żyru świńskiego pochłeptać. Chodzi ona słobodoczka, nypie puszczami, marznie i obdarta — gołym tyłkiem łyska. Czeka, aż ci młodziaki oberwani nad nią się zlitują. Ale jak ją ratować? Jak wrócić jej moc dawną? Tak śpiewał, tak myślał.
Jeśli niezdolni wypędzić wojska cesarskie, ani drogi im tu zatarasować, to czy przynajmniej znajdą tyle siły, by pieśń słobodna przetrzymała, jak to ziarno pod śniegiem do wiosny.
A do czegóż te skarby?
O tym właśnie Andrijko tak znów opowiada.
Przerywa opowieść, w zadumie głowę pochyla, może i kręci coś, czy zakręca którędyś, ale jakoś robi się sumno.
— Skarby! Ha, takież to one. Więcej ci świata nie otworzą, niż twemu sercu jest odsłonione. Innej doli nie nakarbują, niż ta, co głęboko w kościach twoich, w twego rodu kościach, pismem światowym wyryta. Siły wielikańskiej nie użyczą. Buntu nie rozpalą. Skarby? Może i szkoda, że się to tak nazywa? Cóż z tego, że mieli te jakieś miliony junacy?
I to czy złote takie, co w oczy niejednemu czerwienią zaświecą, a już go opętają, czy też nawet papierowe takie lekkie, że można zajść z nimi na koniec świata. Kiedy nie tego im było potrzeba! Zamiast odzyskać słobodę, siedzieli znów uwięzieni w puszczach, osaczeni przez puszkarów, przez wojsko, co się w góry napchało. Wsiom zaś i rodom swoim, miast słobody, nową napaść sprowadzili.
To warto by nazwać, że skarb, gdyby Doboszowy topór gromowy odnaleźli!
Ale i tak mieli dziękować Bogu, świętemu Eliaszowi, że im zesłał Dmytryka. Bo to, rzetelnie powiedziane, u niego w głowie, w sercu — skarby były prawdziwe. Umiał z nich ludzi zrobić, honorowych rycerzy, śpiewaków. Zginęłaby może wieść o dawności, i wszystkich ludzi Górskich już mandatory przemieniliby w chłopstwo bez pamięci o przodkach, w pachołków bez dumy, gdyby nie junacy. —
I tak dalej Andrijko powiastuje:
Było to piątej wiosny Dmytrowego wojowania. Dmytryk wymyślił wtedy owe naloty na wsie z całym towarzystwem, aby i sami towarzysze nie czuli smutku, siedząc w puszczach jak w furdydze, a także, aby szerzyli między ludem Dmytrową pieśń o słobodzie. Tak wędrowali, niespodzianie zjawiając się to w tym, to w tamtym osiedlu. Jako te orły i sępy z przestworza niebieskiego spadają na połoninę Hostowy, porywają jagniątka, i w mig ulatują, znikają, — tak też i oni wpadali do osiedli, któż wiedział skąd, spędzali noc pełną śpiewu, wesołości, zabaw, żartów i nowin. I zostawiając tę smugę radości, znów wyrywali się w pustkowia, któż wiedział dokąd...
Napadali nie na jagnięta niewinne, lecz na puszkarów. Ci nie mogli już bezpiecznie w pojedynkę mieszkać po chatach, kryli się lub uciekali do Kut. Słynne były te opryszkowskie tołoki, odwiedziny ze śpiewem, hulaniem, muzyką i winem. Nieraz pół wsi zbierało się na zabawę taką. Dmytryk przynosił prócz śpiewanek swych podarki różne, czasem też jakieś mody ciekawe, które sam wymyślił albo gdzieś kupił. Opryszkowskie bractwo śpiewackie wschodziło nad wsiami jak słoneczko, hodowało nadzieję. Junacy przyjaźnili się z osiadłymi ludźmi, kochali się z dziewczynami. W niejednej wsi, a najwięcej w Hołowach, w Jasienowie, na Synyciach ludzie osiedli przyzwyczaili się do tych zabaw i śpiewów tak, że nieraz już w czasie świąt niecierpliwie wyglądali czy nie widać śpiewaków. Układali też sami śpiewanki o Dmytrze i o junakach. A gdy widziano, że puszkary kryją się po norach przed Dmytrem, jak myszy przed kanią, jak uciekają przed każdym junakiem gromowym, to wsie i osiedla powoli jakby przyłączały się do Wasylukowego towarzystwa. Już po całych górach rozlegała się pieśń:

Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Jako w naszej bukowince zielonego lista.

Andrijko nie przeczy, że wtenczas, jak który swoją dziewczynę uchopił albo i do nieswojej się przyczepił, to go nikt nie mógł odnaleźć. Chybaby jaki ciekawski albo wywąchiwacz taki, co, kryj Boże, mocy męskiej pozbawiony, zaglądać tylko lubi i szpiegować kochanków. Chybaby taki mógł słyszeć po lasach i zaroślach pieszczoty szeptane, słodkie słówka i ciche nucenie. Bo tak, jak te ptaki na wiosnę grzecznie sobie szczebiocą, ledwie dosłyszalnie kwilą i czerlikają słodko w gąszczach, tak oni sobie kryli się tam w tajnikach lasu. Albo może jeszcze bardziej podobni byli pstrągom chybkim i srebrzystym, pisanym kraśnie, jak gdyby w paciorki ustrojonym. Uganiają się one całe lato za zdobyczą, buszują po wodach, strzałą przecinają tonie, przeskakują w górę przez wodospady, czatują zaszyte w głębiny zielone albo wdzierają się w nory i komory nadbrzeżne. Jesienią zaś wędrują ku szczytom, ku źródłom, ku maleńkim potoczynom i strugom i tam w tej przejrzystej, cichutkiej a płytkiej wodzie samowtór tkwią długo bez ruchu. Odpoczywają po wędrówkach i coś tak sobie milczą miłośnie. Taka to jest ta jesień pstrągów. I z junaków niejeden choć raz do roku tak sobie z lubką tonął w puszczach na czas jakiś.
Zdarzyło się zapewne także, że niejeden gazdyk niemłody niekoniecznie był rad, gdy mu młoda żonka nagle zniknęła podczas tańców. Szukać i czatować — śmiech i wstyd, a nie szukać i czekać samemu na tołoce — złość. I tak także bywało, jak piosnka podczas pląsania świątecznego powiada:

Gazda iz chaty,
A my do chaty
Jeły w gazdyńki
Medu szukaty.

Ale te rody niewieście w górach, jeśli im wszystkie części ciała Pan Bóg dał soczyste i zdrowe, to już na pewno głowę mają nie na darmo. Więc który tam mąż domyśli się czego. I o tych sprawach dawniej nie gadano wiele. Jak który drugiemu w drogę właził, to jest od tego bardka, by głowę durną ściąć, choć tu całkiem inny patron właźliwy nagrzeszył. A dzisiaj namnożyło się tylu plotkarzy w naszym kraju, jak nasiał. Może to tak dla pokazywania mądrości swojej, dla dowcipu. A może naprawdę niejeden biedak skapłoniony tym sobie życie umila, że ze smakiem opowiada dokładnie, kto z kim spał gdzie i o której godzinie. Są już i tacy, co o dawności plotki tylko umieją pleść, a o swoich prababkach opowiadają, która z kim kochała się i obejmowała.
Ale powiedzcie, czy słyszał kiedy kto o Ołence Szkindowej? Czy umie coś opowiedzieć o tej dziewczynie przez Dmytra wybranej? Spytajcie o to największych gadułów. Ciche, tajemne było to kochanie, jakby u najwstydliwszych i najdzikszych ptaków, u orłów i u dzikich gołębi. Chybaby bukowinki mogły coś wyszeptać. Ale nie tak to! Bukowinki nasze, choć i ogromniej śpiewają od chórów cerkiewnych, niepodobne do ludzkich śpiewaków. Śpiew mają z samych tajemnic pozwiewany. Znaki ci tylko podają, byś jeszcze tajemniej zadumywał się i milczał. I czyliż mogłyby wydać bukowinki swych druhów, swe dzieci? Chyba, że jakaś białeczka, wiewiórka płocha, któraś z tych młodszych, ostro latając z drzewa na drzewo, przez gałęzie zaglądała i widziała, jak Ołenka leżała oparta na ramionach Dmytra, małymi rączkami rozgarniała mu kędziory. Chyba, że taka leśna plotkareczka poleciała dalej i prędko wypaplała wszystko przed leśnym ludem.
Ołenka była czarnooka, stan miała bardzo smukły, ręce i stopy małe, oblicze śmiałe, junackie. Oczy czarne, głębokie, lecz twarde, a równy, ostry nos jak gdyby wykuty. Widać od razu, że ze Szkindowego rodu, którego przodek z samym padyszachem szukał zaczepki. Marzyła o wojowaniu. Wierzyła w wojowanie tylko. Ciągle napierała się, by iść razem z opryszkami, buszować, wędrować i wojować po świecie. Ale Dmytro nie chciał. Stąd nieraz swarki były między nimi. To jest: może nie swarki, a tylko tyle, że ona swarzyła się, furkotała ostrym głosikiem jak gołębica rozsierdzona, a Dmytryk czy śmiał się, czy milczał ale postawił na swoim. W Hołowach jakoś ludzie nie lubili Ołenki Szkindowej (bo i Szkindów nie bardzo lubili, za to się ich bali). Powiadano: Dumna, honorna dziewka, a zła, sama złość, to parząca, to lodowata. A twarda, nikomu kroku nie ustąpi, choćby i święci z nieba zeszli. Za to ludzie ze Szkindowego rodu obstawali przy tym, że Ołenka, co prawda trochę popędliwa i zamaszysta, ale to wszystko ze szczerości, serce ma szczere i mocne jak brylant, dziewka wierna, niezdradliwa, pewna jak podwaliny skalne. Z tego znów niejeden w Hołowach podśmiewał się i z tych Szkindowców, co ją chwalili, bo wiadomo było, że przed tą juchą-dziewczyniskiem od starego do małego wszystko na palcach dreptało. Mówili zatem nieprzyjaźni ludzie: — Oj dobre to serce, dobre a szczere, tylko, że nikt nie śmie kichnąć przy tej wiedźmie smarkatej. A brylant tak świeci, że każdy oczy trzyma zażmurzone, ani łypnie. —
Ołenka jednak nigdy nie dbała, co kto o niej powiedział, nie słuchała tego. Ją obchodziło tylko, co ona mówi. Bywało, słowo lotne wypuści:
— Bo — ja — wam mówię sprawiedliwie —
to już cały ród Szkindowy, czy stary, czy mały (i to każdy nie byle jaki) wszyscy grzecznie słuchali, nabożnie głowami kiwali. Chłopcy nie śmieli, broń Boże, ani przybliżać się do Ołenki, ani żartować z nią. Bo taki, co próbował, od razu dostał bardką czy po prostu laską, a czasem słowem ostrym już tak go rąbnęła, że go zamurowało. Aż śmiech było patrzeć, jak Dmytro musiał godzić pobratymów z Ołenką. Nie rozumiała żartów, śmiać się nie lubiła i nie dziwiła się niczemu. Zgrabna była i chyża, tańczyła lekko jak mgiełka, ale chłopcy bali się z nią tańczyć. Biegała, skakała, krążyła jak jastrzębica bojowa, zawsze patrząc prosto przed siebie, zawsze wyprostowana i śmiała. Najpierwsza była do konia — tak, jak jej prababki. Gdy siadła na górze na Prosicznym, to migiem zleciała w dół po stromej ścieżce. A tak pędziła konia, że wicher świstał, ziemia drżała, a koń dyszał, stękał i rzężał ze zmęczenia i z przerażenia. A Ołenka ledwie nań spojrzała. Tylko jeden Dmytro umiał ją pobudzić do śmiechu i do wesołości. Gwarzył z nią, opowiadał jej, czasem śpiewał, bo najlepiej go słuchać umiała. Gdy daleko od osiedla ukryli się gdzieś w gęstwinach leśnych, śmiali się razem serdecznie i głośno jak dwa górskie potoki. —
W owym czasie Dmytro nieraz w chacie ojcowskiej przesiadywał, tulił do siebie te starowińskie lica od łez wilgotne i serca starowińskie. Czulił się z nimi, jak to niegdyś mały Dmytryk się czulił. Witał też bukowinki swe, każdego buka pozdrawiał i obejmował.
Wtedy też w chacie ojcowskiej poznał się z młodziutkim wieszczunem żydowskim, którego Dmytrowy ojciec w góry przyprowadził i jakby syna przygarnął. Młody żydowin, jasnooki, blady chłopiec, była to głowa słonkowa. Poważny jak starzec, różnych wynalazków i mądrości świadom. Sam chodził po puszczach, bez broni, a nie miał lęku, nie troszczył się o siebie. Radość to była największa z nim gwarzyć. On to opowiedział Dmytrowi, że istnieje od samego Boga objawione prawo nowe, nowa nauka. Tam w skale sokolskiej, w jaskini żył przed laty biedak, pustelnik żydowski, człowiek dobrego imienia, tajemnego imienia, co się zwie Baal-Szem w mowie świętej. Miał on taką łaskę od Boga, że co dzień ze słoneczkiem się naradzał. Na święto zaś stamtąd z góry, z tej skały sokolskiej lasy zwoływał na modlitwę do wielkiej bożnicy podniebiesnej. I sam prowadził modły. A wszystkie drzewa puszczowe powtarzały je za nim i głosiły. Z samej wielkiej księgi światowej jeden list za drugim obracał i co dnia odczytywał. Taka to była nauka jego, dla wszystkich stworzeń żywych objawiona: że grzech największy — to smutek i szerzenie smutku, a najsławniejsza chwalba boża — to radość święta, pogoda serca, pieśń i sianie radości. Młody pobratymko żydowski właśnie przyszedł tu w góry szukać śladów i tchnienia świętego człowieka, przyszedł też, aby tu szyby wstawiać, by ludzi leczyć, opowiadać o nowej nauce, kto zechce słuchać. A najwięcej — żyć z tym światem wielkim, radość ssać zeń, jak dziecina z piersi matczynej.
Zawsze tak myślał i Dmytryk, że zgryzota obraża słoneczko święte, że i on sam już tym grzechem się splamił, odskoczył od słoneczka na dno piekielne, gdy pierwszej wiosny durijka sumna czarną płachtą głowę mu nakryła. A to nowe prawo czyliż nie jest to stara słoboda, — prawda starowieku?
Wspomniał tedy Dmytryk i opowiadał chłopcu żydowskiemu, jak ongiś pośród nocy godowych wiosny cały świat doń przemawiał, aby stał się pustelnikiem.
I czemuż nie doczekał się, aż samo granie światowe tak ciche, jak struna komarowej muzyczki, zawezwie go i powoła? Czemuż nie dotrzymał tam, aż światowe pismo w błyskotnych zakrętach wód samo się zacznie układać?
Kiedy ten stary niedźwiedź zjawił się wiosną na połoninie, zrozumiał Dmytro, jak samotny jest człowiek. Strasznym brzemieniem ta samotność go zdławiła. Wydźwigniony z dna smutku i żałości przez grom święty, naznaczony tajemnie, zebrał towarzystwo junackie, to śpiewackie bractwo, aby starej dumy rodowej nie dać w jarzmo niewoli, aby starą słobodę rozsiać pieśnią między ludźmi.
Pierwszy to raz w życiu tak porozmawiał sobie Dmytryk. Gdybyż teraz tak mógł razem z tym pobratymkiem żydowskim przebywać! Jak on żyć z tym światem wielkim. Ucho i usta do ziemi przykładać. Słuchać serca wód. Słuchać szeptów traw i kwiatów wszelkich. Chłonąć słonkową naukę. I czegóż mu więcej potrzeba? Ale już zebrał to towarzystwo jakby rodzinę, pilnuje i hoduje ich jak ojciec dzieci. Gdyby tak sobie gdzieś odszedł, rozleci się towarzystwo i może jeszcze biedy narobi z bujności. Wtedy niewola usadowi się na karkach ojców i rodów, a pieśń zaginie.
Tak sobie gwarzyli wtedy w chacie ojcowskiej na Hołowach, jak dwaj bratkowie rodzeni, gazdowski syn, watażko Dmytro i żydowski wieszczun-biedaczyna. Działo się to piątej wiosny Dmytrowego wojowania. —
Ale rozgłos o tym zuchwalstwie nowym, o wesołych i szumnych zabawach, o bractwie śpiewackim nieuchwytnym a groźnym i o brataniu się z wsiami doszedł w końcu aż do Kut, do mandatorii. I znów puszkary wystraszeni surowymi rozkazami zbierali przemocą po wsiach setki ludzi, i tak liczne routy ścigały opryszków, gnały po wertepach i połoninach za Dmytrem. Znów, chociaż było lato, musieli siedzieć opryszki po schowkach w ciągłym pogotowiu. Nie dość bowiem, że płaje i osiedla pełne były żołnierzy, puszkarów i rout wiejskich, przemocą zwerbowanych, a wałęsających się tędy i owędy, lecz w dodatku zaczęto budować czerdaki i wartownie, naprzód poniżej Jasienowa przy ujściu Riczki (tam gdzie teraz murowana kaplica Babijowa postawiona z opryszkowskich pieniędzy), a później w Żabiem, aby stamtąd codziennie góry patrolować. Zrobiono wreszcie (na rozkaz mandatorii) zastawy na rzekach; w miejscach przeprawy koło płaju utrzymywano straże, a także patrolowano rzeki na małych darabach, aby opryszki nie mogli przeprawiać się z jednego brzegu na drugi. Miał bowiem myśl taką mandator z Kut: zbudować później w tych samych miejscach, gdzie były czerdaki, nowe katownie, nowe kaźnie — kátuszi, jak je zwano. Bo, jak mówił, nigdy inaczej w górach nie będzie porządku.
Tymczasem jednak trudno było schwytać opryszków, czy Wasylukowych czy innych, więc za porządkiem kazał mandator łapać i pakować do katowni ludzi wiejskich. Tych tylko oszczędzał, którzy razem z puszkarami brali udział w routach, ścigających opryszków. Jednych wypuszczał i znów chwytał drugich, trzymał ich, najwięcej jednak ludzi starych, zamożnych, których wszyscy poważali. Może chciał pokazać naocznie moc mandatorską i cesarską. Coraz więcej ludzi nie tylko więziono, ale także czasem męczono niewinnie, coraz więcej też krwi bryzgało w tej katowni kuckiej, jak zaświadczają starzy ludzie.
Całe góry jednak zawrzały i zastękały, gdy także starego Sztefanka Wasyluka odprowadzono do Kut ze związanymi rękami i to w biały dzień na to, aby wszyscy widzieli.
Już z góry z Prosicznego na płaju zaczęli się ściągać ludzie i tłumem szli za Wasylukiem, chociaż puszkary ich odpędzali. Nim doszli w dół pod Sokolską górę, cały pochód — tłum z wielu wsi zebrany jakby wielobarwna procesja, w której nie brakło kobiet i dzieci, podążał za starcem i puszkarami, nie wiadomo po co. I nie byle jaki to był widok. Piękny starzec, niebieskooki i siwy Sztefan Wasyluk, wysoki i smukły, z siwymi bokobrodami, z białym sutym wąsem, bardzo dostatnio ubrany, ze złoto-czarną, puszystą, jedwabną chustką na szyi, w wysokim kapeluszu, ustrojonym w wielkie złote talary tureckie, powoli jechał konno, chociaż ze związanymi rękami: ze wszech stron zaś otaczali go uzbrojeni puszkarze na koniach, ubrani podobnie jak opryszki i wyglądający raczej jak straż przyboczna, niż jak eskorta aresztancka. Tak podążali ścieżką, wijącą się tamtędy po skałach nad Czeremoszem. Z tyłu zaś wlókł się pstry i jaskrawy, długi wąż gapiów czy też ludzi współczujących. Gdy przyprowadzili Sztefana Wasyluka przed oblicze mandatorskie, Wasyluk powitał uprzejmie, życzliwie i nawet serdecznie cesarskiego sługę starowieckim, długotrwającym pozdrowieniem. Ciągnął tak i cedził powoli z uśmiechem, to znów mówił tak głośno, jakby krzyczał w Hołowach z jednego grunia na drugi. Ale w końcu rzekł mu cierpko i z góry:
— Mandatorio jasna! Szanując władzę, moc cesarską i waszą — czemużeście od razu nie przysłali po te pieniądze? Skąd mnie staremu wiedzieć, jak to kuchniami łazić, czy pod stoły się skradać? Tyle stąd biedy się narobiło dla was i dla nas przez tę jedną głupią berbenyczkę czerwonych! Dał wam pan cesarz, mandatorio, zarobek uczciwy, to trzeba pilnować, na starość grosz jaki złożyć sobie, a nie jeszcze koszty robić swemu panu. —
Czy przysadkowaty, gruby i sapiący mandator (który zapewne i niejednego starca miał na sumieniu) stracił rozpęd swój, gdy zobaczył i usłyszał świetnego gazdę Sztefanka, czy też zamierzając go wybadać, od razu chciał z nim z innej beczki zaczynać — nie wiadomo. Przerwał mu wprawdzie przemowę tę, ale wyjaśnił zaraz, że kazał go przyprowadzić po to, aby się odeń dowiedzieć: gdzie Dmytro przebywa, czy bywa u niego w chacie, co robi i co teraz ma zamiar robić.
Nie na wszystko od razu umiał odpowiedzieć stary Sztefanko.
— Gdzie przebywa? Ha, kiedy mi nie mówi. Od dziecka nigdy mi nie mówił — słobodny chłopczyna. Ale cóż? Nie będę wam taił: gdyby mi nieraz i powiedział, nawet wam, mandatorio nie mógłbym tego wyjawić.
Przychodzi do chaty nieraz on, synek jedyny, a siedzi zawsze w matczynej izbie przy hrubie. A co robi? Najwięcej gra i śpiewa. I w bukowinkach — strach lubi przesiadywać. Tam widno, raz w raz, czary molfarskie praktykuje. Ale cóż wam z tego, mandatorio — biedaku? Powiada Dmytryk, że siły nie macie i śmiałości przyjść po niego. To już tak być musi, że nie macie, bo ja wam dostępu do obejścia nie bronię.
To jedno powiem wam szczerze, jasna mandatorio, wy strzeżcie się tego Dmytryka. —
W tej chwili obecny przy przesłuchiwaniu wysłużony żandarm Brnatzik, stojący obok, przysunął się do Sztefanka, aby w stosownej chwili przerwać i zdusić niebezpieczne pogróżki, a siedzący przy stole zasuszony justicjariusz, podniósł z powagą pióro, by je protokołować.
Ale Sztefan ciągnął dalej powoli, niezmącenie i tylko zniżył głos, jakby tajemnicę wielką powiadał:
— To, mandatorio, sprawa taka: on dziś z panem waszym cesarzem na bakier, niby że wojuje. A jutro, ha, jutro może być i w pobratymstwie. I będzie dla was bieda. Po co ci za służbę pokutować, sieroto? Bo oni tak to zawsze ci wojacy między sobą. Ja coś wiem o tym. Ale cicho, wszystkiego mi mówić nie wolno. —
Tych jednak tajemnic mandator jakoś nie był ciekawy. Zapytał go tylko w końcu o wspólników Dmytra, czy ich zna i ilu ich jest. Rozweselił się stary:
— A cóż to wy, bratczyku-mandatorio, pieśni nie znacie, co to łuną pała po carynkach i połoninach? Taże całe góry ma za wspólników. Każdy, którego spotkacie, to wspólnik jego. Niech tylko wystąpi Dmytryk, wszystkie wasze routy się rozlecą i z nim pójdą.

Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Jako w naszej bukowince zielonego lista.

Tak to śpiewają wszędzie, i wszyscy to wiedzą. — Ale jednak mnie wierzcie, mandatorio, bez niego — to puste wszystko, piana sama. On to tylko, mój sokołyk, wojak jedyny, czarownik najpierwszy! Wszystkich cesarzów na ziemi się nie boi. —
I wtedy, jak przekazują, spotkały się oczy mandatora z oczyma żandarma Brnatzika i potem obaj spojrzeli znacząco na drzemiącego justicjariusza. Zaskrzypiało pióro groźnie, i po raz pierwszy pieśń Wasylukowa znalazła się na piśmie, w protokole justicjarnym. Zadowolone były władze, uśmiechał się z zadowolenia Sztefanko Wasyluk. A uważając, że porozumieli się, dodał w końcu:
— Wychodzi na mój rozum, mandatorio synku! Weźcie już raz tę berbeniczkę! nienaruszona stoi, calutka od pięciu lat. Dmytro o tym wiedzieć nie będzie, boby może był gniewny. Ale pan cesarz może się uraduje, że jego sługa, jasna mandatoria nie tylko kłopotami się hoduje ale i zarobek ma. I wy dajcież już pokój tym wymysłom, tym puszkarom-głodniakom z rozdziawionymi gębami. Niech tu już raz będzie spokój i zgoda. Będziem pobratymami — ja stary, już tu z wami, mandatoriami — a mój Dmytryk z panem cesarzem... A nie skąpcie się. Tym oto czeladnikom kapnijcie parę czerwonych... —
Sztefanko mówił te słowa w obecności justicjariusza i Kostja Brnatzika, wysłużonego żandarma, głównego hajduka katowni. Nie pozostawało zatem tymczasem nic innego mandatorowi, jak kazać odprowadzić starego Sztefanka do celi więziennej. Nie obchodzono się źle ze starym Wasylukiem, po kilku dniach wypuszczono go na wolność. Opryszki już krążyli w pobliżu Kut, widziano ich wszędzie naokoło. Miasto Kuty było w strachu, a załoga w ciągłym pogotowiu.
W tym samym czasie (nie wiadomo kto — mówiono, że widocznie jacyś nasłani przez mandatorię zabójcy) hen na Synyciach, niedaleko Doboszanek, podczas snu ubili Pełecha. Niektórzy już wtedy od razu mówili, że to ktoś ze swoich złakomił się na Pełechowe skarby, gdyż obcy nie mogli znać kryjówek Pełecha. Ale zdarzyło się tak, że puszkary od razu zabrali wszystkich pobratymów Pełechowych do katowni, a między nimi ulubionego przez Pełecha Pletienia. Zobaczył Dmytro — bo widoczne było — że puszkary już wszędzie się wciskają, że trzeba ich wypłoszyć i że należy pomścić obrazę Sztefanka i śmierć Pełecha.
Nim wrócił Sztefanko w góry, rozeszły się dziwnie groźne wieści po osiedlach i pośród pasterzy, wędrujących połoninami i pośród wszystkich watah opryszkowskich, że mandatory budują czerdaki, że każde osiedle będzie miało stałą katownię, że oprócz pańszczyzny człowiek będzie musiał przesiedzieć część życia w katowni, każdy za porządkiem. I że idzie od Moskala wojsko Syrojidów na pomoc Cesarskim, mrowie tatarskie malutkich, kościstych, śmierdzących a hałaśliwych ludków, potworków żarłocznych, z jednym okiem w środku lica i z wielkim kłańciastym pyskiem. A kiedy zajdzie ta bieda tu w góry, zje na pniu wszelką pszenicę jak szarańcza, poźre na surowo, schrupie cały dobytek, niczym tysiąc niedźwiedzi. W tymże samym czasie Dmytro Wasyluk kazał obwieścić wszędzie po górach przez gońców, że teraz on zaczyna prawdziwą wojnę przeciw mandatoriom i katowniom, przeciw puszkarom i wojsku. Myślał, że gdy już rozsiał pieśń, może się zmierzyć teraz z wrogami, porwać brać górską przeciw nim. Miał myśl taką: wymieść wszystkich posiepaków, a potem układać się z panem cesarzem.
Tak właśnie, jak stary Sztefanko mandatorowi dawał do poznania.





  1. W roku 1742.
  2. O którym wspomina Jabłonowski w swych pamiętnikach.
  3. Petro Szekeryk-Donykiw





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.