Przejdź do zawartości

Prawda starowieku/Tuha wiosna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TUHA WIOSNA

Wierchowina niejeden tuhy rok przeżyła i przedtem i potem. Przebywała go ciasno, pomagała sobie, jak mogła, i powoli znów przychodziła do siebie. Jeszcze nigdy jednak nie była tak odcięta od świata. Od strony Podola osaczono ją w obawie rozszerzenia się buntu. Na Węgrzech zaś był tuhy rok. W Szigecie nie można było zbyć sukna ani bryndzy. Nie było po co gnać tam woły, nie można się było dokupić zboża. Na dobitek ciężka, mocna zima panoszyła się długo. — Lodowa Baba Eudokia wzięła się do dzieła.
Właśnie na święto, zwane ciepłym Ołeksą, zaczęła się nowa zima. Rozhulały się wichry, spadły śniegi tak obfite, że bydło z kołeszni do najbliższego stogu dobrnąć nie mogło. A do kołeszni nawet nie można było dotrzeć z chaty, by zdoić krowy. Na samo Zwiastowanie nowe potężne mrozy chwyciły Wierchowinę, aż młode drzewka smerekowe na skraju puszcz pociemniały i zrudziały. Ptaszki przyleciały ze śpiewem i oniemiały od razu. Gdy który spróbował ogłosić wiosnę i przebić się słodkim głosem przez zimę, wichura hucząca zdusiła jego głos, wysuszyła mu gardło mrozem, głodem pokonała zwiastuna wiosny. Ptaki milkły, padały z zimna i głodu. Nie było i myśli o tym, by na Zwiastowanie wypędzać owce na noclegi, po letniemu do kosziery. Od środy Pokłonnej zaczęły się roztopy i grudy. Znów śniegi padały. Płaje, ścieżki i osiedla tonęły w topniejącym, bezdennym śniegu i w grudzie. Najlepszy nawet koń zaledwie kilka kroków stąpił, zapadał się wyżej brzucha, przewracał się w zamieci, nie wykaraskał się, dopóki ludzie go nie wyciągnęli. Żaden stary koń po prostu nie chciał ruszyć z miejsca, wyrywał się, narowił, buntował się dziko, a młody niedoświadczony konik, gdy ugrzązł po szyję w zamieci, drżał bezwładnie, stękał bezbronnie, kroku nie mógł zrobić naprzód. I zwierzęta puszczowe tonęły w śniegach. Wilki dopędzały jelenie bez żadnej trudności, po rzeźnicku narżnęły sobie tyle jeleni, jakby wpadły między owce stłoczone w koszierze. Wypędzona przez wilki i lisy zwierzyna uciekała do stogów siana i pod chaty. I na zwierzynę lichy rok przyszedł. Ludzie chwytali lub zabijali ją bez żadnej trudności. W niejednej chacie pokrzepiano się mięsem lub juszką z capa czy byka leśnego. W końcu i wilki ugrzęzły w grudach i roztopach. Nawet ich psie stopy nie mogły pokonać zamieci połączonej z odwilżą. Barłożyły się gdzieś w jarach, w głębiach puszczy, gdzie nie było wichrów. Może wyszukiwały spod śniegu resztki porżniętych jeleni. Na skraju puszcz nie widać było już śladów wilczych. Wypędzona zwierzyna, sarny i jelenie opuściły góry i całymi stadami zjawiały się na podgórzu.
Baba Lodowa dęła i grała, przez miesiąc świętowała hucznie, kolędę śpiewali jej, pląsali na jej cześć, biali, potężni pląsarze wichrowi. Nikt nie śmiał się jej sprzeciwić.
Jeden Dmytro dmuchał jej w nos jak zawsze.
W tym właśnie czasie, Dmytro, który wiedział dobrze, jaka ciasnota gniecie jego braci, przedarł się wraz z Kudilem na Podole, tak jak wypadało dawnym chłopcom lasowym, władcom puszczy. Na Podole po ziarno. Choć od czasu powrotu z Wiednia nie miał pieniędzy, a do komór pod szczytem Baby Lodowej żaden człowiek, nawet żaden najwierniejszy szczeznyk-najmita, nie dokopałby się o takiej porze, Sztefanko oddał mu wszystko, co zaoszczędził i co niegdyś składał dla mandatorów. Za drogie pieniądze przez żydowskich znajomków zakupili ziarno. Sześćdziesiąt terhów dowieźli na Kosmacz. Z pomocą ludzi tamtejszych, nagradzając zbożem, przewieźli ziarno na koniach, tu i ówdzie wołami, gdzieniegdzie na karczuchach, wciąż idąc samymi grzbietami i gruniami po stężałych śniegach, nieraz pośród wichrów najgorszych, co oddech tak zapierały, że trzeba było się kłaść na ziemi, by je przeczekać. Doliny i płaje tonęły bowiem w roztopach i grudach, a lasy w zaspach śnieżnych. Podczas przeprawy nasłuchali się wieści o głodzie, napatrzyli się obrazów głodu i widm głodowych. Po drodze w niejednej chacie zostawili nieco zboża. I tak w końcu przykoczowali ziarno ma Jasienowo. Dali znać ludziom, by schodzili się po nie. Choć trudno było uwierzyć, by w taki czas ktoś przywiózł ziarno, ludzie z coraz dalszych osiedli schodzili się na Jasienowo. Błogosławili Dmytra i Kudila. Niektórzy całowali ich ślady na śniegu. Nim doszły wieści do dalszych osiedli, nie było już prawie zboża. Rozdzielano je w coraz mniejszych porcjach i już niektórzy odchodzili z płaczem, że nic prawie nie przyniosą dziatkom, czekającym na wierchu w chacie.
Niektórzy wcale do chat nie wracali, wałęsali się po Jasienowie. Gdy trochę śniegu stopniało, jarami pokazały się młode pokrzywy. Ludzie cięli je i piekli matarżannyki z pokrzywą, siekąc ją i dodając do mąki. Zdarzało się coraz częściej, że po chatach dzieci puchły i gorączkowały. Czas głodowy wlókł się ciężko, jakby komu za karę zwój łańcuszków żelaznych przywiązano do nogi, i skazaniec taki szedł przed siebie, odwijając zwój, za nim zaś po drodze wlókł się łańcuch ciężki bez końca.
Wtedy to Dmytro na niedzielę Wielkanocną zwołał wraz z Szumejem co znaczniejszych i bogatszych ludzi z całych gór, duków, atamanów, starców i sądków dawnych do chaty Szumejowej. Szumej pospraszał jeszcze wszystkich, co mieli jakieś znaczenie: przemówników, poczynaczy, mistrzów różnych. Powoli schodzili się goście. Szumej także wielu biedaków, co kręcili się po Jasienowie, pozaciągał do chaty. Cieszył się Szumej gośćmi. Ponastawiał szeregami berbeniczki z gęstą huślanką zimową, duże koryta jesionowe z bryndzą. Na krążkach jaworowych stały delikatne, pulchniutkie i bialuchne budze, a dalej całe stosy placków jęczmiennych. Były tam i prosiątka i jagniątka pieczone i dużo jaj. Także kraśne pisanki zdobiły stół i parę baryłeczek pisanych ozdobnie. Poznać było, że w baryłeczkach tych coś dobrego na dodatek, na ochotę: czy to wódka, czy miód czy wino. Zaczynając ugaszczać, przemawiał Szumej coraz głośniej, coraz serdeczniej:
— Goście moi mili, delikatni goście, wysłańcy niebiescy — dosięgajcie, kosztujcie, probujcie, chwytajcie, pałaszujcie, gościeczki boże, używajcie! Jak wam smakuje! I starajmy się, by wszyscy tak mieli.
W czasie głodu, tak się to wydaje, trzeba bardzo pilnować, by zawsze być najedzonym. Bo głód może wślizgnąć się i chwycić nagle człowieka, pokręcić i zniszczyć. Toteż ludzie, czy głodni czy niegłodni, zajadali obficie. Koło każdego białego sera o kształcie połoniny kopiastej dużo rąk się uwijało. Goście krajali i chwytali wielkie płaty bieluchne. Trzeszczały jęczmienne placki, wszystko prędko znikało w gardzielach. Każdy gdy zakosztował kwaśnej huślanki zimowej, cmokał z zadowolenia. Z kolei zjawiały się juszki i sztuczki jelenie i baranie. A potem już taka czy inna pisana berbeniczka zaczynała krążyć. Szła w pląs naokoło, jak dziewczyna, do której każdy ma ochotę.
Poweselało wszystko, wszystkie oczy zwróciły się na Dmytra, wszyscy czekali, aż się odezwie.
Oczy Dmytra świdrowały ludzi, przenikały ściany chaty.
— Powiedz nam coś, obwieść nam coś, Dmytryku — prosił Szumej.
I tak przekazał Andrijko o przemowie Dmytra na ostatnim wiecu gazdowskim.
— Słuchajcie mnie — cicho powiadał — posłuchajcie na chwilkę, wy dukowie pępkowi, gazdowie chudobiani, bywali, mądrzy!
Czyżby — myślicie — znalazł się tu pośród nas, gdy tak ucztujemy i napychamy się, taki marny człek, co by powiedział: co mi bieda zrobi? cóż mi tam, że tamta chata nie dojada, a to osiedle głoduje, a ta rodzina wymiera? Czyżby się znalazł taki?
Stara prawda wstydzi się takiego heroda! Odwraca odeń lice, wierzga nań, jak matka kobyła, gdyby do piersi jej wilczak śmierdzący się przyssał! Takiemu chłopem być, co w pańszczyźnie trwa, a ciuła grosz nędzny i myśli, że tak od pańszczyzny się wykupi. Takiemu stać się żydziskiem niesamowitym, co jakby za jaką karę piekielną, dniami i nocami pieniądze liczy, w rejestrach się grzebie i to tylko szczęście zna na tym świecie. Albo jeszcze gorzej: chyba mu być pankiem cacanym, napchanym, brzuchatym, takim, któremu całe życie ohydne i nudne. Już go nic nie cieszy. — Tak! a nie gazdą mu być, wesołym, słobodnym, nie kniażyć mu nad połoninami pod okiem słonkowym. Nie słobodę ma w cenie, tylko majątki w komorze zaśmierdziałe. Duszę nie w ręce boże kładzie, lecz w berbenicy stęchłej zatyka.
Nie rozumie głowa taka sitowata, dziurkowanemu połonyczowi podobna, że cały majątek jego, cała moc z tej słobody, z tego wolnego przestworza, że wszystko raz dwa sczeźnie jak piana, niech tylko urzędowie i pankowie dobiorą się do połonin. Niech tu tylko przyjdą z mapami, z buchtami!
A kiedy to będzie?
Gdy zaczną ginąć bracia wasi, co biedniejsi, gdy wygasną górskie rody. Posiepaków tu naślą, szarapatki, łaty i lemki długimi szeregami przy drogach osiedlą się, jak krety przy ścieżkach. Zaraz wam ich na głowie posadzą. Albo najmą resztki tych naszych biedaków, jak to już bywało z puszkarami. Będą was deptać, katować. W niewolę i was zapędzą.
Posłuchajcie mnie, co widziałem:
W nocy na środę Pokłonną, zbudziła mnie moja stara strzelba-śpiewaczka. Nad uchem zadrgała nagle, zajęczała jak dziecko, zanuciła piosnkę sumną, wielce żałosną. Cóż to za śpiewanka? Nie mogłem zrazu odgadnąć. Niespokojny wstałem, wyszedłem do sieni. Z ojcowskiej izby usłyszałem jęk cichy. Wszedłem do izby. Gdy zaświeciłem światło, zbudził się ojciec, ale jakoś jakby nie poznawał mnie. Spoglądał ku swołokowi. Skurczony, zapatrzony w górę, pokazywał mi coś tam wysoko.
Gdy oprzytomniał, opowiedział mi swoje widzenie. Z mgły czarnej — powiastował — z dawności głębokiej rojem leciały wychudłe do kości, gołe rzesze, wyschłe kościeje, żółtoskóre, suchożebre. Uciekały przed sępem żelaznym o szponach stalowych. Kiwały ku nam, wskazywały na góry, siały złote ziarno. Wciąż piszczały przeraźliwie, a sęp z łoskotem groźnym gnał za nimi. — To głodne rzesze, przez biedę gonione, tłumy tych ludzi, co tu niegdyś marli z głodu i jeszcze teraz gdzieś się męczą.
Temu to zaśpiewała mi strzelba. Zrozumiałem, że była to śpiewanka o głodzie. Zebrałem się prędko, zawołałem Kudila. Poszliśmy razem na doły, by zboża tu przynieść przed Wielką Nocą.
Gdyśmy schodzili z Karabki, w dół ku Rybnicy, słychać było skądś z grunia, jakby dalekie śpiewy kobiece. Któż to śpiewa w takim czasie — pytamy jeden drugiego. Kierujemy się tamtędy. Słychać głosy kobiece i dziecięce. Gdyśmy doszli do pagórka, zrozumieliśmy, że to płacz, nie śpiewy. W szałasie siedziała młoda kobieta, ładna i ładnie ubrana, koło niej leżało pięcioro dzieci. Uciekały tak w świat przed głodem, ale nie starczyło im sił iść dalej. Zostały tu, płakały, zawodziły, wołały o chleb. Nakarmiliśmy je i sprowadziliśmy na dół ku wsi. I znów dalej, już na rozdrożu, tam gdzie się przechodzi płajem na poprzek lasami z Sokołówki na Pistyń, zobaczyliśmy szałas przy płaju. Naokoło szałasu ułożył ktoś małe chleby-kukuce, jak za pomarłe dusze. Zajrzeliśmy do środka: kilkoro dzieci i dwie kobiety tam leżały, wszystko martwe, zimne, stężałe. Nawet pochować ich nie było można. Ziemia zamarzła, gruda skamieniała jak skała. Nigdzie ludzi nie widać. Koło chat nikt się nie kręci, wszystko nieme. Zaglądnąć do chaty — lęk bierze. Zaglądnęliśmy jakoś do jednej z chat, co stała blisko ścieżki. Z ogromnej misy drewnianej troje dzieci chłeptało jak psy jakąś ciecz żółtą. Weszliśmy do chaty. Opowiadały dzieci, że rodzice poszli szukać chleba, na wołoski brzeg, do rodziny, a im zostawili żur zgotowany z resztek mąki i z kory jaworowej. Pod Kołomyją wyrostki i dzieciska kosmackie, brudne i rozczochrane, rojem ku nam leciały, wyciągając ręce. Rzuciły się na nas jak stado wilcząt. Wrzeszczały wciąż: dajcie chleba, dajcie chleba!
Kołomyjscy ludzie tak mają urządzone życie, że nic nie robią. Albo biegają jeden do drugiego, albo jedzą. Z tej gonitwy ciągłej i z ruchu wielkiego błota tam takie, jak na najgorszych młakach w Czarnohorze, gdzie cała woda ze szczytów się zbiera. Chleby leżą sobie obficie na targach i przed chatami, jak kamienie na zarinku czeremoszowym. Gdyby nie spokój i zgoda z miastami, wiedzielibyśmy jak zagarnąć to wszystko. Ale tam i tak za pieniądze wszystkiego dostać można. Może by nawet cerkwie i bożnice za pieniądze sprzedawali.
Gdyśmy już wracali z ziarnem przez Kosmacz, spotykaliśmy wciąż dzieciaki z wszystkich górskich wsi, uciekające ku dołom. Idąc grzbietem ku Wersałemowi, widzieliśmy nieraz po chatach zniemożonych starców, umierających z głodu. Już im nie można było pomóc. Za późno było. Wśród lasu na szczycie Działu usłyszeliśmy gdzieś w zaroślach cichy płacz niemowlęcy. Zaczęliśmy szukać. Zobaczyliśmy, że wśród chwoi leży kobieta w stroju kosmackim. Obok niej dziecko trzyma pierś i ssie, nie może wyssać mleka i płacze. Kobieta była martwa, zimna już. Szła widocznie gdzieś przed siebie w świat, padła po drodze. Dziecko może samo wyciągnęło pierś zza pazuchy, ssało tak zimną, stężałą już pierś. Zabraliśmy dziecko ze sobą. Kobietę nakryliśmy chwoją.
W miejscu tym tak straszna zawierucha się zwiała, żeśmy ciągle na brzuchy się kładli, aby nas nie zniosło z grzbietu. Już i konie przewracały się niemal, siadały i tak przeczekiwały zawieje. W zawiei leśne gromady duchów jęczały, zawodziły, to rechotały, to groziły po trosze i gziły się po swojemu. Tak doszliśmy do źródeł czarnego Potoku, gdzie się już schodzi na Żabie. Przenocowaliśmy tam w chacie dawno opuszczonej, na wpół rozwalonej, ale z jedną izbą dobrą. Rozjuczyliśmy konie i umieściliśmy je w rozwalonej części chaty. Naokoło był bardzo stary las. Końca mu nie było widać. Na grzbiecie panoszyły się, szeregami bez końca chochłate, grube baszty jodłowe, a stokami ścisnęły się kiedrowe gąszcze, zarośla nieprzebyte. Wicher ustał. Cisza była w lasach. Wchodząc do izby, nie chwaliliśmy Boga, nie żegnaliśmy się krzyżem. Tak nakazałem. W czasie głodu, z ziarnem idąc, nie należało kłócić się ze szczeznykami, ani drażnić tych, co tam w opuszczonej chacie mieli siedlisko. Ale od obcych, niechatyńskich duchów, na wszelki wypadek, przed pójściem na sen postawiłem ochrony i zagrody molfarskie. Cicho było i głucho w tych śniegach, w potopach zimowych i zaspach, wśród boru pierwowiecznego. Ani jedna gałąź nie szeleściła. Zasnęliśmy spokojnie. Około północy — choć nie było wiatru — zaczęły jęczeć rzesze poza chatą. Jękami przenikały nas, jakby wiatrem mroźnym. Jęk wchodził przez uszy, świdrował ciało, wychodził piętami, aż dymiło z każdego. Haj, halo, haj, halo! tak kwiczały i szturmowały rzesze upiorów do chaty. Zakazałem kosmackim ludziom, co to pomagali nam przewozić zboże, by broń Boże, ze strachu nie zaczęli się żegnać krzyżem lub modlić. Bo gazdowie naszej chaty, szczeznyki, przyjęli nas, przytulili bez sprzeciwu, watry nam nie gasili, najmniejszej szkody nam nie robili. Nie można było odpłacać się niegrzecznie i niewdzięcznie i mieć wrogów w samej chacie. Zdjąłem zastawy i ochrony czarodziejskie. I zaraz już jęki za chatą ustały. Znów zasnęliśmy spokojnie. Kościogłowe rzesze suchożebrych kościejów wchodziły, wpływały sobie spokojnie do chaty, spokojnie jak mgiełki. Gromadziły się koło ziarna, wąchały sobie ziarno. Krążyły koło naszych głów. Czasem nad którymś z nas zatrzymały się dłużej, wpatrywały się w niego, jakby go poznawały. Nie opowiedzieć mi tego, cośmy widzieli, cośmy słyszeli. Ile strasznych i żałosnych dziejów przez nasze głowy przeszło. Za kościejami wpłynęły jeszcze smutniejsze widma, pęcherze baniaste białe, całe w krwawych piętnach. Z watrą w brzuchu, wciąż łykały watrę. To ci, co kiedyś jedli dobrze i smacznie — bez sumienia — gdy inni w mękach marli z głodu, ani nie pomagali nikomu, ani nie pomyśleli o tym, by pomóc. Wszystkie te widma składały ręce, błagały nas — to rozumiałem — modliły się o pomoc dla głodnych, co teraz cierpią, bo to i dla nich ulga. Najżałośniej jęczały te upiory krwawo-blade z watrą w brzuchach. Prosiły nas, byśmy taki ład zaprowadzili, aby nigdy już głodu nie było. Dla ulgi opowiadały nam duchy, ale tylko dlatego, że chcieliśmy słuchać. Dowiedziałem się wtedy, zobaczyłem to tam, że w tej samej chacie przed dwustu laty wiosną co nocy schodzili się chłopiec i dziewczyna. Oboje młodziuteńcy, kochali się i kryli się z tym przed ojcami. Gdy straszny głód się rozhulał, a twarda zima trzymała jak teraz, we dnie każde z nich chodziło koło głodujących i chorych, każde w swej chacie. Każde z nich nosiło drzewo i wodę, każde wykopywało pokrzywę i liście ożyny spod śniegu, chodziło szukać gdzieś kory na młodych jaworach, każde warzyło, co się dało i karmiło swoich. Po chatach buszowała gorączka głodowa, huczała w głowach jak dzwon pogrzebowy. A gdy kto zmarł w chacie, każde z tych młodych grzebało w lesie umarłego z wielkim trudem. Nocą znów schodzili się w tej chatce. Całowali się i obejmowali przez całą noc. Żywili się tak jedno drugim. Wracali rankiem do swych chat, jakby posileni i jakby pijani. Co nocy tak się schodzili. I tak umarli w objęciach w tej samej chacie. — Tak mi tedy oboje opowiadali swoje dzieje.
Gazdowie naszej chaty, szczeznyki, powyłazili z kątów, słuchali zmartwieni, kiwali koźlatymi głowami, obgryzali sobie kopytka. Pytali mnie potem cicho, grzecznie wcale: dlaczego wasz Bóg pozwala na to wszystko? tacyście wy chrześcijanie? Odpowiedziałem, że Bóg wcale nie pozwala, bo dał ludziom serca żywe i słobodę. A ludzie tak skorzystali z tego, że sami zmienili swe serca w kamienie. Ale będzie odtąd inaczej. Tak zakląłem się im i to wam dzisiaj powiadam.
Uspokojone były rzesze suchożebre i krwawo-blade. Ani one, ani szczeznyki nie sprzeciwiali się nam nazajutrz po drodze. Jeszcze w największych zamieciach torowali nam drogę. Przeprowadzili nas przez Dział. Dopiero gdy Czeremoszu szum nas doszedł, gdyśmy z mgieł górskich wyszli, straciliśmy ich z oczu. Gdzieś to wszystko znikło w zamieciach i mgłach. —
Dmytro skończył opowieść. Nabożnie cicho i głucho było w izbach i w chatach. Drzwi od sieni były otwarte. Widać było z izby, ilu ludzi tam się zebrało, ilu natłoczyło się po ganeczkach i wpychało głowy w drzwi. Ale cichy był tłum. Wszyscy trwali w zadumie. Czasem żegnali się, czasem szeptali cichutko.
Gdy wszyscy tak milczeli i nikt się z niczym nie wyrywał, Dmytro kończył swoje:
— Czyż wy myślicie, dukowie, że mielibyście moc, słobodę i majątki, gdyby nie góry? Gdzie indziej, kto chce mieć to wszystko, musi być skąpcem, dusić każdy grosz, łupić najmitów. A tu słoneczko rodom waszym samo dało wszystko. Bądźcież mu wdzięczni, inaczej głód sparzy was, a wasze gazdowanie klątwa tych rzesz dosięgnie, co wędrują puszczami. Po śmierci razem z nimi będziecie się wałęsać, jęczeć i męczyć się i z obrzydzenia do jadła watrę łykać, jak te krwawe pęcherze-dymała.
Stary Szumej wstał, obchodził stół, długo spoglądał na Dmytra. I zgadzał się i coś mu nie dogadzało, ale może nie miał odwagi powiedzieć.
Zauważył to Dmytro:
— Mów Szumejku, mów co ci się nie podoba.
Siadł Szumej, powoli zaczął mówić, szeroko i otwarcie:
— Podoba mi się, podoba mi się wszystko, co tu mówić. A cóż mi ma się podobać, jak nie to? Ale to widzisz, może tak nieumyślnie, to przecież nie tak, by ktoś żałował biednym, by dla głodnych miał serce nieczułe. Tylko tak jakoś się dzieje, że ten przy krowach się krząta, a tamten przy jagniętach, a inny przy suknie, przy foluszu, czy w młynie. Gdy sami przyjdą tacy, którym ciasno, każdy pomoże. Nie słyszałem jeszcze, by kto odmówił.
Dmytro Wasyluk wstał.
— Tak to wy chcecie? proszieków z nich zrobić? zamknąć oczy na nędzę i czekać aż zacznie żebrać i jęczeć? Ale nie! Nie będzie człowiek górski poproszajką! Dławcie się śmietaną, serami, bryndzą, wędzonką, baraniną, miodem. Nikt nie będzie żebrać. Woli zginąć i zmarnieć. Żebraków w górach nie ma.
Zdawało się, że Dmytro chce wyjść z chaty. Skoczył Szumej, objął wpół Dmytra.
— I nie będzie żebraków! — krzyknął aż niejednemu w uszach zadzwoniło. — Nie pozwolimy, aby byli żebracy. Daj ci Boże niebo, żeś nami potrząsnął, Dmytryku, nasz knieziu słobodny. Lepiej, bym ja sam, by wszyscy Szumeje sławni każdej wiosny pokrzywę chrupali, niżbym miał zawąchać żebractwa.
Nieopisany, straszny hałas powstał w chacie, w izbach, w sieniach i po gankach. Duki i biedaki ściskali się: Nie będzie żebractwa w górach! — krzyczeli z uniesieniem — nie damy poniewierać słobody, starej matki, szanować nam ją jak krówkę dojną. — Hałas trwał tak, falował i buszował po zagrodzie jak potok wezbrany.
Tymczasem Dmytro prosił, by wrócili znów do rady, by radzić jak pomóc głodującym i niedojadającym.
Naprzód wystąpił Sztefanko Wasyluk. Zaklinał wszystkich ludzi, prosił sądków starych, by od gromady do gromady przekazywali, by przede wszystkim szanować i dobrze pielęgnować chudobę.
— To jest najstarsza nauka dla chudego roku. Chudobie wszystko dać, co można. Nie sprzedawać krów, jałowic ani cielic, ani broń Boże, nie niszczyć, nie zabijać na mięso. One was dotrzymają i wasze dzieci. Kto nie ma paszy, komu paszy za mało, niech idzie do takich jak ja, co mają paszy dość, niech przypędzi krówki, niech i dzieci do chaty przyniesie. Jest jeszcze słoneczko — będzie i wiosna.
Spodobała się wszystkim przemowa Sztefanka. Zgłaszali się jeden przez drugiego, aby żywić chudobę biedaków albo ich dzieci, dopóki jest tuhy czas.
Z kolei przemawiał Filko Żeleński. Sztefanko myślał, co będzie teraz, a Filko, co później. Targając wąsa, to patrząc pod stół, to odwracając się jakby z niechęcią od tych, co nań patrzyli, mówił jak zwykle nieco surowo:
— Dość już tuhych lat. Trzeba raz z tym skończyć, zrobić porządek. Karczować trzeba, ziemię skopać, a nawet zaorać i siać, wszystko siać: jęczmień, pszenicę i ziarno tureckie — kukurudzę. Jak tylko śnieg zejdzie. Ile będę mógł, dam nasienia, przyjdźcie, pokażę każdemu, jakie u mnie ziarno na tym miejscu wyrosło, gdzie przedtem niedźwiedź krowy bił.
Nikomu nie spodobała się przemowa Filka. Nikt przynajmniej głośno nie wyraził mu uznania.
— Tu nie pola, nie Podole — wołali — tu nikt nie będzie ładować brzemieniem grzechu na plecy, ziemi nie będzie kaleczyć. My nie podolski ród, tu nie pańszczyzna. Tu nikt nie będzie zginać karku, jak wół. I koń górski pługa nie zniesie, nie chce niewoli. Lepsza nawet z głodem słoboda, niż niewola napchana.
Najbardziej ciskał się stary stryj Szkindowy:
— Do tego już doszło, że w woły mamy się zmienić? Do takiego głupstwa dogadaliśmy się? Oj poznać, Filku, choć zacnyś człek i sprawiedliwy, żeś z pańskiego rodu. Dobrowolną niewolę chcesz tu zaprowadzić? Rozdaliście panom i cesarzom pieniądze i skarby, honorowe junactwo zachciało wam się pokazywać, a teraz co? Ale już nie róbmy o to zwady, zgoda to zgoda. Bo i tak sobie odbierzemy wszystko. Hurmą pójdziemy na doły, jak to Dmytro powiedział w sobotę dziadową, wywrócimy świat za zgodą cesarską, z cesarskiego nakazu. Tak to co innego. Nie będzie nam tam biedy. A tymczasem co prędzej do cesarza poszlijmy po ziarno.
Dmytro tłomaczył, że i na dołach niedostatek i że teraz zebrali się nie po to, by mówić o napadach jakichś lecz o pomocy głodnym. Na pomoc cesarską — powiadał — wcale nie powinniśmy czekać, bo lud słobodny sam sobie pomaga. Potrzebne ziarno, a potem będziemy i o tym myśleć, co mówi Filko.
Rozbijała się rada po trosze, jak zawsze w niezgodzie, każdy gadał, a nikt nie słuchał.
Pogodził wszystkich Szumej. Przydźwigał tęgą berbeniczkę pełną pieniędzy. Niosąc, sapał i oddychał ciężko. Z rozmachem postawił ją na stole, aż stół zatrzeszczał. —
— Jeść czy siać, ale ziarno potrzebne. To daję na ziarno, niech kuckie pieniądze się nie marnują, niech nie śniedzieją w berbenicy. Niech ku nam nie lezie niewola. Ona zawsze łakoma pchać się za głodem. I w słowo cesarskie wierzę, ale czyż my to nie dukowie? Alboż musimy czekać na cesarską pomoc, albośmy gorsi odeń gazdowie?! —
Szeroko rechotał z zadowolenia Szumej.
I znów traktował szczerze i troskliwie każdego z osobna, aby głód się nie wśliznął, aby głód kogo nie chwycił, bo głód to zaraza.
Po Szumeju jeden za drugim zgłaszali się inni. Dmytro rewaszował, zapisywał wszystko dokładnie. Każdemu dał deszczułkę, rozliczenie rewaszowe, ile dał, ile ma dać jeszcze. Deszczułki zostawił u Szumeja. Wspólnie obmyślali jeszcze ile zboża kupić, jak dzielić zboże, jak tymczasem karmić ludzi mlekiem i tym, co kto ma.
Tymczasem po wsiach i tak starym zwyczajem każdy, kto czym mógł, ratował głodnych. U starego Wasyluka było osiemdziesiąt krów dojnych. Koło krów krzątała się rodzina cała wraz ze służbą. Rok był bardzo obfity w mleko. Dojono przeszło dziesięć terhów dziennie i tyleż rozchodziło się do wieczora. Nieraz domownicy znużeni pracą, obchodzeniem krów i wydawaniem mleka i sera, wieczorem z nóg padali, zasypiali gdzie bądź i dopiero przespawszy trochę, o północy sami zasiadali do jedzenia. Wszystkim bowiem, nawet sytym ludziom, tak się chciało jeść jak nigdy. Gorączka jakaś siedziała w brzuchach, głód jak watra bukowa, wichrem podsycana, huczał i żarł pokarm chyżo, to, jak zduszona wichrem watra, gasł z wściekłością, a potem znużony, jak wpół wygasła watra, rozpalał się leniwo, to znów chłonął swą pożywę. Gdy się komu udało wydostać na doły, gdy zobaczył pola zbożowe i ogrody uprawione — głód w nim przycichał.
W Wasylukowej zagrodzie oprócz wędrownych, przygodnych gości byli jeszcze goście stali. Całą nową chatę oddano tym matkom, co przyszły z dziećmi głodnymi dla odkarmienia. Po kołeszniach obce krowy i cielęta hodowały się wraz z gospodarskimi. Te co były wygłodzone i chude, powoli przychodziły do siebie. Goście wraz z gospodarzami pracowali, karmili i doili krowy. Wszyscy chodzili wyszukiwać młodziutką pokrzywę do chleba, hrań na delikatną kaszkę dla dzieci i dla wygłodniałych i korzeń błotnicy[1] do suszenia. Wielkie zapasy chaty topniały bowiem coraz bardziej. Tylko mleka i sera nie ubywało, lecz przybywało: Siana było dużo, powoli ukazywała się świeżutka pasza.
Chodząc tak, sczerniały z trudów i kłopotów, Sztefanko zawsze był chętny i pełen nadziei. Nie tylko pomagał tym, co się zgłaszali, nieraz od ranka już przypominał sobie pobratymów co biedniejszych, różnych biedaków, co mieszkali gdzieś daleko, a o których nie było wieści. Nakazywał najmitom: ej, synkowie, może byście poszli aż pod Hostowy, popatrzeć, co tam w wesnarkach się dzieje. — Ładował na konie besahy z mąką jęczmienną, placki i sól, bo tego tam mogło braknąć, a tak od wypadku jeszcze, po trosze bryndzy i mleka składanego w berbenicach. Ledwie jeden najmita odszedł, już myśli Sztefanka były w innej stronie świata: ej, słuchaj, mój miły — powiadał do najmity — tam pod Czarnym Gruniem za Bereżnicą mieszkają biedacy. Zbieraj się, synku, co prędzej, bierz na konia co jest, by za dnia zdążyć. — Sztefanko w równej mierze pracować lubił co pomagać i darować. Nieraz okazywało się, że nie ma już mąki zmielonej, że trzeba nieść ziarno do młyna. Jedna za drugą opróżniały się wielkie skrzynie w komorze Sztefanka.
Powoli, spokojnie, za porządkiem wyciągał Filko Żeleński swoje zapasy ziarna tureckiego, z którego był tak dumny. Nocami łuszczył szulki kukurudzy. Filko był to jednak człek małomowny i wstydliwy, rzadko mówił z ludźmi, do każdego powiedzenia zabierał się długo. Kiedy coś powiedział, to już rąbnął niezgrabnie i ostro, czasem chciał coś powiedzieć i nic nie powiedział, czasem nie dokończył zdania, urwał w połowie. Gdy przygotował pełną komorę złotego nasienia tak, że leżało na podłodze na wysokość człowieka, posłał po Dmytra. Nic nie mówiąc, zaprowadził go do komory.
Świetniejsza komora niż doboszowe skarby, ciepło i dobroć złota tchnie od kukurudzy! — Powietrze kukurudziane owionęło Dmytra szczęściem. Już w głowie miał pieśń o kukurudzy.
Filko nakazał, by Wasylukowie posłali po ziarno i sami potem rozdzielali. Nie lubił spotykać się z ludźmi, nie lubił gadać.
I Szkindowie nie byli w tyle. Stary stryjko Szkindowy wraz z Ołenką rozdarowywali, co mogli. Nie mieli tylu zapasów, nie chcieli jednak, by Wasylukowie pokonali ich w honorze. Stary Szkinda nie tylko jadło dawał biednym ludziom. Rozdarowywał, co widział w komorze, aż go reszta rodziny musiała po trosze opamiętywać.
— Puste to wszystko — wykrzykiwał stryjko — ja już różne pamiętam. Jak trzeba będzie, to się znów pożywimy na Ormianach, na Żydkach, na pankach. A może i tak jakiś czort przyjdzie, mandatorski czy cesarski, i nam to pozabiera. Niech biedni ludzie mają. Niech dobre słowo tu nam zostanie!
Toteż dużo dobrych słów zlatywało się do komory szkindowej. Kto z daleka przyplątał się, nie wyszedł z chaty Szkindów bez podarku. Przychodzili i tacy ludzie, co z głodu stroje i ubiory gdzieś posprzedawali, a teraz, nie mając się w co ogarnąć, chodzili obdarci, obszarpani. Ale byli i tacy przybłędy gdzieś aż od Kut, co zasłyszeli, że jest taki ród hulawych rozdajków na Hołowach, tylko kłaniaj się im w pas, basuj dobrze, smaruj słowem obleśnym jakby masłem, a wszystko ci dadzą. Jak jaskółki na wiosnę koło gniazd swych uwijały się po zagrodzie Szkindowej i zlatywały się dobre słowa. Na pustych półkach siedziały sobie, szczerząc obleśnie ząbki, takie zwyczajne słowa: „obyście doczekali, obyście przeżyli sto lat i ponad sto! Oby wam Pan Bóg nagrodził!“ — Ale w puściejących skrzyniach zachowali sobie Szkindowie lepsze dary, takie słówka i takie życzenia, jakich na co dzień się nie słyszy: „moje ludeczki słodziutkie — obyście stąpali po złocie! oby każdemu z was służył anioł boży na każdym kroku — wy aniołowie boży na ziemi, nie ludzie“. Im więcej rozdarowywali Szkindowie, tym tłumniej było, tym więcej dobrych słów, tym radośniej było w domostwach szkindowych, które od czasu zwady z Wasylukiem, rozbicia swatostwa i od czasu sumnej kolędy, smętkiem były ogarnięte. Pękały skrzynie i komory od słów serdecznych, po prostu już nie miały gdzie ich pomieścić. Od tego czasu też u Szkindów nie mówiono o Wasylukach, u Wasyluków o Szkindach. Na płajach nie unikano się już, pozdrawiano się bardzo grzecznie. Wrogość rozpraszała się. Zwada przycichała.
Podobnie jak w Hołowach i w innych osiedlach pomagano ludziom, karmiono ludzi. W Krasnojyli u Diduszków, w Jasienowie u Szumejów, nawet do Krzyworówni młody pan ze Stanisławowa przysłał dużo pszona, a dzierżawca ogłosił, że każdy, kto jest w potrzebie, tyle ziarna dostanie, ile potrzebuje na cały miesiąc. I wtedy też, gdy już przyschły płaje, Kudil przyprowadził na Jasienowo całą karawanę koni objuczonych ziarnem, zakupionym za pieniądze zebrane w chacie Szumejowej. Radośnie witano Kudila. Setki ludzi otoczyły karawanę.
Baba Lodowa słabła. Tuha wiosna oddalała się. Wasyluk bliski był zwycięstwa.
W owym to czasie, coraz częściej, zwłaszcza na Bukowinie, zaczęto górskich ludzi nazywać Hucułami czyli rozbójnikami, a górski kraj huculskim czyli rozbójniczym. — Oby wszędzie byli tacy rozbójnicy! — powiadał Andrijko.





  1. „Korzeń błotnicy“ — może calla palustris, trująca, a rzekomo po wysuszeniu i tylko w wysuszonym stanie jadalna (por. Hacquet, t. III, s. 39).





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.