Powszechne braterstwo/Rozdział XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII.
Prawdziwe oblicze Bianki.

Lecz Bianka nie wyszła. Była świadkiem długiego wpatrywania się Hilarego w małą modelkę. Idąc z pracowni przez oszklony pasaż do domu nie mogła, oczywiście, widzieć na kogo patrzył, ale wiedziała tak dobrze, jakgdyby dziewczyna stała przed nią w ciemnym otworze okna. Zła na siebie, że to ujrzała, udała się do swej sypialni i rzuciła się na łóżko, zakrywszy dłońmi oczy. Przyzwyczajona była do samotności — nieuniknionego losu takich, jak ona, natur, ale osamotnienie tej godziny było takie pełne goryczy, że mogło doprowadzić do rozpaczy nawet jej samotną duszę.
Nakoniec wstała, doprowadziła do porządku twarz i ubranie, nie chcąc, by ktokolwiek spostrzegł, że cierpi. Poczem, upewniwszy się najpierw, że Hilary opuścił ogród, wymknęła się z domu.
Poszła do Hyde Parku. Były właśnie Zielone Świątki, czas trwogi dla każdego kulturalnego Londyńczyka. Miasto wydawało się przepojone bezbrzeżną wesołością, torebki papierowe wirowały na tumanach kurzu, pędzone wiatrem. Wszędzie roiło się od ludzi, nieodpowiednio ubranych, śmiertelnie zmęczonych, którzy w tych nielicznych swobodnych godzinach nie zaznawali wypoczynku, gnani głodem rozrywek, spragnieni zabawy, tak rzadko przypadającej im w udziale.
Bianka minęła starego włóczęgę, śpiącego pod drzewem. Odzież przylegała do jego ciała tak długo i tak tkliwie, że teraz odpadała strzępami, lecz twarz miał spokojną, jakgdyby warstwą wosku powleczoną. Bóle i troski utonęły w zapomnieniu; przebywał w błogosławionej krainie snu.
Bianka oddaliła się śpiesznie od widoku tego zupełnego spokoju. Skręciła w zaciszny gaik, niezauważony prawie przez tłum. Stały tu lipy, jeszcze w pełni swego słodkiego kwiecia. Gałęzie ich, okryte jasnemi, szerokimi liśćmi, kształtu serca niemal — rozpostarte były jak szerokie spódnice. Najwyższe z tych drzew, piękne i wesołe, stało drżące, niby oblubienica, czekająca na spóźnionego kochanka. Jakie rozkosze obiecywała, jak subtelnie nęciła każdym, żyłkami poprzecinanym, drgającym liściem! I nagle słońce objęło ją w posiadanie, otuliło w promienie i okryło pocałunkami; a ona westchnęła ze szczęścia, jakgdyby dusza jej uleciała przez usta w górę prosto do serca kochanka.
Kobieta w liljowej sukni wysunęła się z pomiędzy drzew, idąc ku Biance, usiadła nieopodal i rozglądała się bacznie dokoła z pod parasolki.
Niebawem Bianka spostrzegła, czego młoda kobieta szukała. Młodzieniec w czarnym paltocie i lśniącym kapeluszu zbliżył się szybko i dotknął jej ramienia. Nawpół ukryci za gęstwią liści, siedzieli, pochyleni naprzód, zlekka żłobiąc laską i parasolką dołki w ziemi; przytłumiony szept ich rozmowy, taki cichy i poufny, że ani jednego słowa usłyszeć nie było można, przekradał się poprzez murawę; on potajemnie uchwycił jej dłoń, przytulił do piersi jej ramię. Nie należeli oni do świątecznego tłumu i widocznie wybrali to popołudnie ludowego święta na tajną schadzkę.
Bianka zerwała się i, śpiesznym krokiem, dążyła śród drzew. Wyszła z Parku. Na ulicach liczne pary, nie ukrywające tak starannie wzajemnej poufałości, chodziły trzymając się pod rękę. Widok ich nie sprawiał Biance takiego bólu, jak widok owych zakochanych w Parku; ci tu nie byli z jej sfery towarzyskiej. Ale naraz ujrzała chłopczyka i dziewczynkę, śpiących na stopniach przed drzwiami wielkiego koszarowego domu — dzieci siedziały przytulone twarzyczkami, trzymając się wzajemnie w wątłych objęciach — i znów przyśpieszyła kroku.
W toku tej długiej wędrówki przeszła mimo gmachu, którego »Westminister“ tak bardzo się obawiał. W bramie przytułku dla starców sędziwa para rozchodziła się właśnie — on do oddziału męskiego, ona do żeńskiego. Bezzębne ich usta złączyły się. „No, to dobranoc, matko!“ „Dobranoc, ojcze, dobranoc — a uważaj na siebie!“
I Bianka raz jeszcze przyśpieszyła kroku.
Było już po dziewiątej, gdy skręciła na Old Square i zadzwoniła do domu siostry, kierowana jedynie fizyczną potrzebą odpoczęcia — gdziekolwiek, byleby nie we własnem ognisku domowem.
Na końcu długiej, niskiej bawialni siedział Stefan ee fraku i czytał głośno artykuł w jakimś „Przeglądzie“. Cecylja utkwiła wzrok w jego skarpetkę, gdzie dostrzegła małą białą plamkę. W oknie, w rogu przeciwległym, Tymjaną i Marcin rozmawiali w krótych przerwach; nie ruszyli się z miejsca wobec wejścia Bianki; a twarze ich jakby mówiły: „Nie uznajemy — idiotycznego zwyczaju powitania!“
Zamieniwszy z Cecylją krótki, ciepły pocałunek, a ze Stefanem grzeczny, chłodny uścisk dłoni, Bianka poprosiła szwagra, żeby nie przerywał czytania. Jakoż zaczął nanowo. Cecylja również skierowała znów swoje spojrzenie na skarpetkę Stefana.
„Ach, Boże!“ myślała. „Wiem, że Bi przyszła do nas, bo jest nieszczęśliwa. Biedaczka! Biedny Hilary! Jestem pewna, że chodzi znów o tę wstrętną sprawę“.
Świadoma najlżejszej zmiany w głosie Stefana, wiedziała, że wejście Bianki nadało ten sam bieg jego myślom; dla żony czytał on teraz te słowa: „Potępiam to — potępiam. Jest siostrą Cis. Ale, gdyby nie chodziło o mego starego — Hilarego, nie chciałbym tego mieć w domu!“
Bianka, która odczuwała subtelnie każdy odcień uczucia, widziała dobrze, iż nie jest pożądana. Siedząc z podniesioną woalką, udawała, że słucha czytania Stefana, w istocie jednak wszystko w niej buntowało się i drgało na widok tych dwóch par.
Pary, pary wszędzie — tylko ona sama! Jakąż zbrodnię popełniła? Dlaczego kryształ jej puharu ma takie skazy, że nikt z niego pić nie może? Dlaczego tak jest stworzona, że nikt nie może jej kochać? Dręczyła ją ta, największą goryczą zaprawiona, myśl, prześladowało to najtragiczniejsze z pytań.
Artykuł, który Stefan czytał — wyjaśniający dokładnie jak postępować z ludźmi, żeby doprowadzić do zamiany wrodzonej ich istoty na inną i dowodzący, że, jeśli po tej zamianie ujawniają się oznaki powrotu, należy zbadać, z jakiej to bywa przyczyny — ten artykuł wpadał bez echa do uszu, wsłuchanych w odwieczne pytanie: Dlaczego dzieje się ze mną tak, jak się dzieje? To niesprawiedliwie!.. wsłuchanych w ustawiczny szept dumy: Nie jestem pożądana ani tu, ani nigdzie. Lepiej się usunąć!
Z rogu pokoju, gdzie siedzieli, Tymjana i Marcin zaledwie na nią spojrzeli. Dla nich była ciotką Bi, dyletantką życiową, która niekiedy swemi drwiącemi oczyma przenikała ich młodocianą zbroję; przytem byli tacy zagłębieni w rozmowie, że nie mogli nawet zauważyć, iż cierpi. A rozmowa ich przybrała ton wojowniczy już od wielu dni — od śmierci dziecka Hughs’ów.
— A więc, — mówił Marcin, — co teraz poczniesz? Podstawą twoich postanowień nie może być to umarłe dziecko; musisz dokładnie zdawać sobie sprawę z tego, co chcesz. Nie możesz przecież zabrać się do praktycznej pracy jedynie przez prostą sentymentalność.
— Poszedłeś na pogrzeb, Marcinie, więc nie zapieraj się, że i ciebie to obeszło.
Marcin nie raczył odpowiedzieć na tę insynuację.
— Okazaliśmy już dosyć uczucia, — rzekł; — a nawet przekroczyliśmy potrzebę; tak samo bywa ze sprawiedliwością, kierowaną przez klasę wyższą, która ma na jednem oku opaskę a drugiem zezuje. Gdy zobaczysz osła, zdychającego w polu, przekazywanie tego wypadku jakiemuś stowarzyszeniu, jak uczyniłby twój stary, niema sensu; na nic się tu nie przyda, pełen sympatji dla całego świata, szkic Hilarego o „Przechadzce po polu: z rozważaniami nad zgonem osła“; trzeba poprostu wpakować kulę w łeb osła.
— Ty zawsze masz coś do zarzucenia stryjowi Hilaremu, — rzekła Tymjana.
— Nie mam nic przeciw osobie Hilarego; protestuję przeciw jego typowi.
— Tak, a on przeciw twojemu, — odparła Tymjana.
— Tego nie jestem zupełnie pewien, — rzekł Marcin powoli; — nie. nu on na to dosyć energji.
Tym podniosła podbródek i, patrząc na niego z pod przymkniętych powiek, rzekła:
— Wiesz, ze wszystkich zarozumialców, jakich dotąd spotkałam, ty jesteś najgorszy.
Marcin wydął nozdrza.
— Czy jesteś gotowa, — spytał — wpakować kulę w łeb osła, czy nie?
— Ja widzę tylko jednego osła i to wcale nie zdychającego!
Marcin wyciągnął dłoń i pochwycił jej rękę poniżej łokcia. Trzymając ją mocnym uściskiem, rzekł:
— Nie wykręcaj się!
Tym usiłowała uwolnić rękę.
— Puść!
Marcin patrzył jej prosto w oczy. Twarz mu poczerwieniała.
Lica Tym również zaróżowiły się barwą portjery, za którą siedziała.
— Puść!
— Nie puszczę! Zmuszę cię, żebyś jasno zdała sobie sprawę z tego, co tobą kieruje. Co zamierzasz? Czy przechodzisz do nas w porywie sentymentalizm«, czy też bierzesz sprawę na serjo?
Nagle, nawpół zahypnotyzowana, młoda dziewczyna przestała się bronić. Twarz jej przybrała najosobliwszy wyraz: uległy i wyzywający zarazem, malował się w nim ból i rozkosz. Tak siedzieli przez całe pół minuty, tonąc wzajemnie w sobie wzrokiem. Usłyszawszy szelest, spojrzeli na pokój i zobaczyli Biankę, zmierzającą do drzwi. Cecylja wstała również.
— Co ci jest Bi?
Bianka, otworzywszy drzwi, wyszła. Cecylja podążyła za nią śpiesznie, zapóżno wszakże, by ujrzeć jeszcze twarz siostry po za woalką...
W pokoju p. Stone’a zielona lampa paliła się przyćmionem światłem, a ten, który pracował przy jej blasku, siedział na skraju swego polowego łóżka, ubrany w starą bronzową wełnianą bluzę i pantofle.
Nagle zdało mu się, że nie jest sam.
— Skończyłem na dzisiaj, — rzekł. — Czekam na wschód księżyca. Jest już niemal w pełni; stąd będę widział jego twarz.
Postać usiadła przy nim na łóżku i głos rzekł łagodnie:
— Jak twarz kobiety.
P. Stone poznał młodszą córkę.
— Masz na głowie kapelusz? Czy wychodzisz, moje dziecko?
— Widziałam wchodząc światło u ciebie.
— Księżyc, — mówił p. Stone, — to bezpłodna pustynia. Miłość jest tam nieznana.
— Jakże więc możesz znieść jego widok? — szepnęła Bianka.
P. Stone podniósł palec.
— Wzeszedł.
Blady księżyc wypłynął w ciemność a jego światło zakradło się do ogrodu i przez otwarte okno padło na łóżko, gdzie siedzieli oboje.
— Gdzie niema miłości, ojczulku, — odezwała się Bianka, — nie może istnieć życie, nieprawda?
Zdawało się, że oczy p. Stone’a chciwie wchłaniają księżycową poświatę.
— To jest wielka prawda, — rzekł. — Łóżko się chwieje!
Przycisnąwszy dłonie mocno do piersi, walczyła Bianka z gwałtownem, cichem łkaniem. To rozpaczliwe zmaganie się dręczyło ją w oczach ojca śmiertelną męczarnią i p. Stone siedział cichy i drżący. Nie wiedział co począć. Lata Powszechnego Braterstwa sprawiły, że jego zlodowaciałe serce nie wiedziało już jak przyjść z pomocą córce. Mógł tylko siedzieć i, drżąc, głaskać ją swymi cienkimi palcami.
Postać obok niego, której ciepło odczuwał na swem ramieniu, uspokoiła się, jakgdyby, pomimo własnej samotności, uprzytomniła sobie, wobec bezsilności jego, że i on jest samotny. Przytuliła się mocniej do niego. Światło księżyca, odniósłszy zwycięstwo nad migocącym płomieniem lampy, zalało cały pokój.
P. Stone rzekł:
— Chciałbym, żeby tu była jej matka!
Postać obok niego przestała się zmagać.
Przypomniawszy sobie coś dawnego, zapomnianego p. Stone objął ramieniem drżącą postać.
— Nie wiem, co jej powiedzieć, — szepnął i zwolna zaczął się kołysać.
— Ruch, — rzekł, — uspakaja.
Księżyc popłynął dalej. Postać obok p. Stone’a siedziała tak cicho, że przestał się kołysać. Córka jego już nie łkała. Nagle jej usta dotknęły jego czoła.
Zadrżał pod tą rozpaczliwą pieszczotą, podniósł palce do dotkniętego miejsca i obejrzał się dokoła.
Był sam. Odeszła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.