Powszechne braterstwo/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.
Mąż i żona.

Było już po szóstej, gdy Hilary nareszcie wrócił do domu, poprzedzony przez Mirandę, która zaczęła już odczuwać coś jakby głód. Krzaki bzowe, zaledwie rozkwitające, wydawały ostry zapach. Słońce osnuwało jeszcze najwyższe gałęzie, niby złotemi nitkami, a kos, siedzący na niskiej gałęzi akacji, zaintonował pieśń na powitanie wieczoru. P. Stone, w towarzystwie małej modelki, ustrojonej w nową suknię, dążył ścieżką. Wyszli widocznie na przechadzkę, gdyż p. Stone miał na głowie kapelusz — stary miękki i czarny, z silnym odcieniem zielonym, i niósł torebkę papierową, z której za każdym krokiem, wypadały okruszyny chleba.
Dziewczyna oblała się ciemnym rumieńcem. Spuściła głowę, jakgdyby w obawie przed badawczem spojrzeniem Hilarego na jej nową suknię. Przy bramie ogrodowej podniosła nagle wzrok. Twarz Hilarego mówiła: „Tak, wyglądasz bardzo ładnie“! A, w jej oczach odbił się wyraz taki, jaki mają ślepie psa, wpatrzonego z uwielbieniem w oblicze pana. Widocznie zmieszany, Hilary zwrócił się do p. Stone’a. Starzec stał cicho, bez ruchu, uderzyła go widać jakaś myśl.
— Zdaje mi się, — zaczął, — że za mało uwagi poświęciłem kwestji, czy siła jest złem absolutnem, czy też względnem. Czy, ujrzawszy człowieka, który bije kota, byłbym usprawiedliwiony, gdybym uderzył tego człowieka?
Przyzwyczajony do takich skoków myślowych teścia, Hilary odparł:
— Nie wiem, czy byłby pan usprawiedliwiany, ale to wiem, że uderzyłby go pan na pewno.
— A ja nie jestem tego pewien, — rzekł p. Stone. — dzietny karmić ptaki.
Mała modelka wzięła mu z ręki torebkę papierową.
— Wszystko wylatuje, — rzekła.
Będąc już na przeciwległej stronie drogi odwróciła głowę i zdawać się mogło, że pyta: „Nie pójdziesz z nami?“
Ale Hilary wszedł śpiesznie do ogrodu i zamknął bramę za sobą. Siedział z Mirandą u nóg w gabinecie swoim przez całą godzinę zupełnie bezczynnie, pogrążony w dziwnem, ale bynajmniej nie przykrem, odrętwieniu. O tej porze powinien był pracować nad swoją książką, a fakt, że to próżnowanie nie zaniepokoiło go, powinien był go zastanowić. Przeróżne myśli przechodziły mu przez głowę, wyobrażenia rzeczy, które, we własnem mniemaniu, pozostawił za sobą na zawsze — wrażenia i tęsknoty, które dla trzeźwego oka mężczyzny w średnim wieku, są już tylko zasuszonemi pamiątkami, przechowywanemi w muzeum wspomnień. Zmartwychwstały, wskrzeszone przez żyjącą jeszcze młodość, przez namiętność, ukrytą w sercu każdego mężczyzny. Jak wzniecony na nowo płomień dogasającego ognia, powstała w Hilarym i wybuchnęła żarem żądza zaznania raz jeszcze tego, co było, zanim zaczął schodzić z pagórka młodości. Nie trywialne nęciło go widmo, było to widmo o niewidzialnem obliczu i różowych palcach, ukazujące się mężczyznom, których młodość minęła.
Gdy Miranda zauważyła, że Hilary siedzi taki cichy, wstała. Jej pan miał zwyczaj skrobać o tej godzinie piórem na papierze. Czuła zatem, chociaż sama nigdy na niczem nie skrobała, bo to niedelikatnie, — że powinienby czynić to samo i dzisiaj. Podniosła cienką łapkę i dotknęła. nią jego nogi, a ponieważ pan jej tego nie bronił, przeto wskoczyła mu ostrożnie na kolana i, zapominając tym razem o swej skromności, oparła przednie łapki o jego pierś i zaczęła mu lizać twarz.
W chwili, gdy spadła nań ta pieszczota, Hilary ujrzał p. Stone’a i małą modelkę, powracających przez ogród. Starzec szedł bardzo szybko, trzymając w ręku, resztki swojej laski. Twarz miał niezwykle, zaczerwienioną.
Hilary wyszedł na jego spotkanie.
— Co się stało? — spytał.
— Wyciąłem go w nogi, — rzekł p. Stóne. — ‘Nie żałuję tego, — i udał się do swego pokoju.
Hilary zwrócił się do małej modelki.
— Jakiś człowiek kopnął małego psiaka, a p. Stone go uderzył i złamał sobie laskę. Było tam jeszcze kilku mężczyzn i zaczęli nam grozić. Podniosła wzrok na Hilarego. — A ja... tak się przelękłam. Ach, panie Dallison, jaki on komiczny, nieprawda.
— Wszyscy bohaterowie są komiczni, — szepnął Hilary.
— Chciał go znów uderzyć tą złamaną laską, Ale nadszedł policjant i wszyscy ociekli.
— Tak się stało, jak być powinno, — zauważył Hilary. — A co pani uczyniła?
Spostrzegłszy, że nie wywarła jeszcze należytego wrażenia, mała modelka spuściła oczy.
— Nie byłabym się przelękła, gdyby pan był z nami.
— Cóż znowu! — mruknął Hilary. — Pan Stone jest daleko dzielniejszy odemnie, — dodał głośniej.
— Nie sądzę, — odparła uparcie i spojrzała znów na niego.
— A teraz dobranoc! — rzekł Hilary gorączkowo. — Proszę się śpieszyć do domu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego samego wieczora, jadąc z żoną do domu z długiego, nudnego obiadu, Hilary zaczął:
— Mam ci coś powiedzieć.
Ironiczne: — Czyżby? — zabrzmiało z drugiego kąta dorożki;
— Z powodu małej modelki wynikły pewne nieprzyjemności.
— Istotnie?!
— Ten Hughs zadurzył się w niej. Powiedział nawet, że pójdzie rozmówić się z tobą,
— O czem?
— O mnie.
— I co zamierza powiedzieć mi o tobie?
— Nie wiem, jakieś marne plotki... nic co byłoby zgodne z prawdą.
Zapanowało milczenie, a Hilary, śród ciemności zwilżył suche wargi.
Bianka odezwała się po chwili:
— Czy mogę zapytać, skąd dowiedziałeś się o tem?
— Od Cecylji.
Osobliwy dźwięk, jak gdyby stłumionego cichego śmiechu, dobiegł uszu Hilarego.
— Bardzo mi przykro — mruknął.
A Bianka rzekła:
— To ładnie z twojej strony, żeś mi o tem powiedział, zwłaszcza, że każde z nas idzie własną drogą. Co cię zniewoliło?..
— Uważałem, że tak należy.
— I... oczywiście ten człowiek mógł był przyjść do mnie.
— Nie powinnaś była tego powiedzieć.
— Nie mówimy tego, co się mówić powinno.
— Podarowałem tej małej niektóre rzeczy, bardzo jej potrzebne. O ile wiem, to całe moje przewinienie!
— Oczywiście! To dziwaczne „oczywiście“ oddziałało na Hilarego, jak środek podniecający.
— Co chcesz, żebym uczynił? — rzekł sucho.
— Ja?
Najostrzejszy powiew wschodniego wiatru, pod którego tchnieniem skręcają się i drżą młode liście, rzucają jaskrawe blaski i gasną w lampach płomienie gazowe, nie zdołałby tak doszczętnie, jak ten jeden wyraz, zwarzyć kwiatu przyjaznego porozumienia.
Przez głowę Hilarego przebiegły niemal słowa Stefana:
„Jabym się nie zwracał do niej! Kobiety są takie dziwaczne!“
Spojrzał na żonę. Błękitny szal gazowy osłaniał jej ciemną głowę. Odsunęła się od niego tak daleko, jak tylko mogła w sam róg, i siedziała uśmiechnięta. Przez chwilę Hilary miał wrażenie, że zwoje tego błękitnego szala gazowego, duszą go stopniowo; że jest skazany jechać tak wiecznie, duszony, obok tej kobiety, która zabiła miłość, jaką żywił dla niej.
— Uczynisz, co ci spodoba, oczywiście, — rzekła znienacka.
Hilarego wzięła chętka do śmiechu. „Co chcesz, żebym uczynił?“ „Uczynisz, co ci się spodoba, oczywiście!“ Czy powściągliwość i pobłażliwość ludzi kulturalnych mogła posunąć się dalej jeszcze?
— Bi, — rzekł z wysiłkiem, — żona Hughs’a jest zazdrosną. My umieściliśmy dziewczynę w ich domu... powinniśmy ją też stamtąd zabrać.
Bianka odpowiedziała powoli:
— Ta dziewczyna była od początku twoją własnością; uczyń z nią co chcesz, ja się w to nie wtrącę!
— Nie mam zwyczaju ludzi uważać za swoją własność.
— Niepotrzebnie mi to mówisz... znam cię od lat dwudziestu.
Bywa niekiedy, że w duszy najłagodniejszego i najpowściągliwszego mężczyzny zatrzasną się drzwi.
— O doskonale! Powiedziałem ci, a teraz, gdy Hughs się zgłosi, możesz się z nim widzieć... albo i nie, jak zechcesz.
— Już się z nim widziałam.
Hilary uśmiechnął się.
— I cóż, bardzo straszną opowiedział ci historję?
— Żadnej historji mi nie opowiadał.
— Jakże się to stało?
Bianka nagle pochyliła się naprzód i odrzuciła błękitny szal, jakgdyby i ona zaczęła się dusić. W zarumienionej twarzy oczy iskrzyły się, jak gwiazdy; usta jej drżały.
— Czy to prawdopobne, że ja słuchałabym tego, co on mówi? — rzekła. — Dosyć, proszę cię, o tych ludziach.
Hilary zlekka skinął głową. Dorożka, wioząc ich szybko do domu, skręciła w ostatnią krótką przecznicę. Wązka ulica pełna była mężczyzn i kobiet, stłoczonych dokoła wózków i oświetlonych bud. Odgłosy brutalnych rozmów i śmiechów unosiły się w powietrzu, zgęszczonem swędem nafty i wonią smażonych ryb. W każdej parze tych mężczyzn i kobiet, Hilary widział Hughs’ów, — tamto małżeństwo, idące do domu ku ślubnym rozkoszom, z pominięciem małej modelki. Dorożka wtoczyła się w wesołą aleję.
„Dosyć, proszę cię, o tych ludziach!“
Tej samej nocy, po godzinie pierwszej, odgłos otwieranych drzwi obudził Hilarego. Wstał, pośpieszył do okna i wyjrzał. Zrazu nie mógł nic rozróżnić. Bezksiężycowa noc, niby ciemny ptak, rozpostarła skrzydła nad ogrodem; ciszę zakłócał jedynie szept krzaków bzowych. Poczem ujrzał tuż przed sobą, na stopniach drzwi frontowych, niewyraźną postać.
— Kto tam? — zawołał.
Postać nie poruszyła się.
— Kto pan jest? — spytał znów.
Postać podniosła głowę i, po blasku srebrzystej brody, Hilary poznał, że to był p. Stone.
— Co się stało? — rzekł. — Czy mogę w czem dopomódz?
— Nie, — odparł p. Stone. — Przysłuchuję się szumowi wiatru. Odwiedził każdego nocy dzisiejszej.
I podnosząc rękę, wyciągnął ją w mrok.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.