Powszechne braterstwo/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Pierwsza pielgrzymka na Hound Street.

Hilary wraz ze swoją małą buldożką wszedł w Hound Street od strony wschodniej. Była to ulica szara z domami trzypiętrowemu budowanemi, wszystkie w jednym stylu. Wszystkie prawie drzwi były otwarte, a na progach dzieci cieszyły się świętami wielkanocnemu Siedziały pełne apatji, przerywanej; klapsami lub nagłym hałasem. Prawie wszystkie były brudne; niektóre miały całe buty, niektóre, ledwo ich połowę, dwoje zaś, czy troje wcale butów nie miało; W ściekach bawiło się więcej dzieci; ich przenikliwe okrzyki i gorączkowe ruchy budziły w Hilarym uczucie, że ich „klasa“ narzucała im następujące wyznanie wiary: „Dziś żyjemy; jutro — o ile ono nadejdzie — będzie takie, jak i dzień dzisiejszy“.
Nieświadomie szedł samym środkiem ulicy, a Miranda, która nigdy przez całe swoje życie, tak się nie poniżyła. biegła przy jego nogach, przewracając oczami, jak gdyby chciała powiedzieć: „Jedno sobie wymawiam — nie wolno żadnemu psu do mnie się odezwać!“
Na szczęście nie było tu żadnego psa; było za to dużo kotów i koty te były chude.
Przez niższe okna w domach Hilary dostrzegł tu i owdzie kobiety nędznie odziane, wykonywujące różnego rodzaju robotę, lecz przerywające ją niekiedy, aby spojrzeć na ulicę. Przeszedł do końca, gdzie zatrzymał go jakiś mur i krocząc dalej środkiem ulicy, powrócił tą samą drogą. Dzieci patrzyły obojętnie na jego wyniosłą postać; czuły widocznie, że nie należał do tych, którzy tak jak oni, nie mają jutra.
Dom № 1 przy Hound Street, stykający się z ogrodem domu należącego do kogoś z wyższej sfery, był istotnie najwspanialszym gmachem z całej ulicy. Drzwi nie były jednak zamknięte i Hilary, pociągnąwszy jakiś okruch dzwonka, wszedł do środka.
Pierwsza rzecz jaką zauważył, był to zapach; ściśle biorąc, nie był on zły, lecz mógłby być lepszy. Był to zapach muru i prania z pewną domieszką zapachu wędzonych śledzi. Drugą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, była jego bursztynowa buldożka, stojąca na progu, wpatrzona w mizernego, piaskowego kota. Musiał czemprędzej wypędzić to małe kociątko o grzbiecie gniewnie wygiętym, aby jego buldożka mogła wejść do domu. Trzecia rzecz, jaką zobaczył, była to ułomna, niska kobieta, stojąca we drzwiach pokoju. Twarz jej o dużych kościach policzkowych oraz szeroko rozwartych, jasno szarych, podkrążonych oczach, otwarta była i nacechowana cierpliwością; dawała wypoczynek swej kulawej nodze, opierając ją o drzwi.
„Nie wiem, czy pan kogo zastanie na górze. Poszłabym się dowiedzieć, ale jestem kulawa.
„Tak, widzę to,“ powiedział Hilary. „Bardzo mi przykro.“
Kobieta westchnęła: „To już całe pięć lat;“ i wróciła do swego pokoju.
„Czy nic nie można na to poradzić?“
„Tak, kiedyś zdawało mi się, że można“ odpowiedziała kobieta, lecz mówią, że to choroba kości; zaniedbałam to z samego początku“.
„To niedobrze!“
„Nie mieliśmy na to czasu,“ rzekła kobieta, jakby w swej obronie i powróciła do pokoju tak przepełnionego fajansowemi filiżankami, fotografjami, barwnemi rysunkami, owocami z wosku i innemi ozdobami, że zdawało się, iż niema już miejsca na olbrzymie łóżko.
Pożegnawszy ją, Hilary zaczął iść na górę. Na pierwszem piętrze zatrzymał się. Tutaj w pokoju od tyłu, mieszkała mała modelka.
Rozejrzał się dokoła. Obicie w korytarzu było ciemno-pomarańczowe, firanka przy oknie porwana i rozchodził się ścigający ciągle, przenikający wszystko zapach muru, prania i wędzonych śledzi. Robiło mu się niedobrze, przejmował go moralny wstręt. Mieszkać tutaj, chodzić po tych schodach, wśród tych ciemnych, koloru żółci ścian, po tej brudnej podłodze, przytem — ach! dzień w dzień; dwa, cztery, sześć razy, Bóg wie, ile razy dziennie! I zmysł ten pierwszy, który bywa przynęcany lub odpychany, pierwszy, który z kulturą dała staje się wybrednym, ostatni, jaki wyrzucić można ze świątyni ducha; ten zmysł, którego wysubtelnieniu poświęcona jest cała cywilizacja i wychowanie; ten zmysł, który, gdy go choć cokolwiek brak u ludzi, jest w stanie opóźnić rozwój narodów i sparaliżować wszelkie społeczne urządzenia — ten Zmysł Powonienia wskrzesił w nim stulecia jego szlachectwa, wywołał duchy wszystkich tych Dallisonów, którzy więcej, niż przez trzysta, lat służyli Kościołowi lub Państwu. Zbudził dusze woni, do jakich był przyzwyczajony, a wraz z niemi, w subtelnym związku cały żywy układ estetyki, utkany na świeżem powietrzu i włożony w lawendę. Wzbudził proste, bynajmniej nie dziwaczne żądanie bezwzględnej czystości. I chociaż Hilary wiedział, że chemicy twierdziliby, iż skład jego krwi, jest ten sam, co mieszkańców tego domu, i że ten zapach, pochodzący z muru prania i wędzonych śledzi, jest w rzeczywistości raczej zdrowy, stał z brwiami ściągniętemi, wpatrzony w drzwi pokoju młodej dziewczyny i we wspomnienie delikatnie o zmarszczonym nosku swej siostrzeniczki, gdy opisywała dom, stojący przed nim. Poszedł na górę, a za nim poszła jego bursztynowa buldożka.
Wysokiej, szczupłej postaci Hilarego, ukazującej się w otwartych drzwiach mieszkania frontowego na najwyższem piętrze, poczciwej jego i zmęczonej twarzy oraz bladych agatowych oczów małej buldożki, biegnącej przy jego nogach, nie widział nikt, prócz dziecka; siedzącego w drewnianej skrzyni na środku pokoju. Niemowlę to, dziwnie podobne do bryły kitu, którą przyroda jakimś cudem obdarzyła parą ruchliwych czarnych oczów, ubrane było w kobiecy włóczkowy kaftan, spadający na jego nogi i ręce, tak, że nic nie było widać po za jego głową. Kaftan ten oddzielał dziecko od wiórów, na których siedziało, a ponieważ nie posiadało jeszcze sztuki wstawania, skrzynia zabezpieczała je od zetknięcia z czemkolwiek bądź innem. Tak znakomicie zabezpieczone od swego królestwa, jak car wszech Rosji, dziecko nie robiło nic. W państwie tem stało ciemne łóżko, dwa krzesła i umywalnia ze złamaną nogą, podparta stałym stołkiem. Odzież wisiała na gwoździach, rondle leżały na manekinie, maszyna do szycia stała na prostym stole do roboty.
Nad łóżkiem wisiał oleodruk, jakiś dodatek gwiazdkowy, wyobrażający narodzenie Chrystusa, nad nim — bagnet pod którym napisano niewprawną ręką na kawałku grubego papieru: „Trzy razy użyty pod Klandslaagte. S. Hughs“.
Kilka fotografji zdobiło ściany i dwie więdnące paprocie stały na framudze okna. Pokój był zresztą jakoś rozpaczliwie czysty; w wielkim kredensie, nieco otwartym pochowane było to wszystko, co nie powinno widzieć światła dziennego. Okno królestwa dziecięcego było starannie zamknięte; panującym tu zapachem był zapach muru, prania i wędzonych śledzi oraz — innych rzeczy.
Hilary patrzał na niemowlę, a niemowlę patrzało na niego. Oczy, tej drobnej kruszynki szarej ludzkości zdawały się mówić:
„Zdaje się, że ty nie jesteś moją matką“.
Wszedł i dotknął jego policzka. Niemowlę mrugnęło czerwonemi oczami.
„Nie“, zdawało się znów mówić, „nie jesteś moją matką“.
Coś cisnęło Hilarego za gardło; odwrócił się i zeszedł na dół.
Zatrzymawszy się przed drzwiami małej modelki, zastukał, a nie otrzymując odpowiedzi, przekręcił klamkę. Mały kwadratowy pokoik był pusty: był on dosyć czysty i dobrze utrzymany, obicie miał ciemno różowe, stosunkowo dosyć świeże. Przez otwarte okno widać było gruszę, obsypaną kwiatem. Hilary zamknął starannie drzwi, wstydząc się tego, że otwierał.
Na półpiętrze, patrząc na niego czarnemi oczami, podobnemi do oczów dziecka, stał człowiek średniego wzrostu i, silnej budowy, którego krótka twarz z szerokiemi kośćmi policzkowemi, z krótko przystrzyżonemi, czarnemi włosami, prostym nosem i małemi czarnemi wąsami, mocno była opalona. Miał na sobie zwykłe umundurowanie zamiataczy ulic — luźną, granatową bluzę i spodnie, wsunięte w buty, dochodzące do połowy łydek, w ręku trzymał czapkę.
Po kilku sekundach wzajemnego się sobie przyglądania, Hilary rzekł:
„P. Hughs, jak się zdąje“.
„Tak“.
„Byłem na górze, aby się zobaczyć z pańską żoną“.
„Tak?“
„Przypuszczam, że mnie pan zna?“
„Tak jest, znam pana“.
„Niestety, jedynie dziecko pańskie jest w domu“.

.Hughs poruszył czapką w stronę pokoju małej modelki. „Myślałem, że pan przyszedł, aby ją zobaczyć“, rzekł. Czarne jego oczy gorzały; w wyrazie; jego twarzy było coś więcej, niż klasowa niechęć.
Rumieniąc się zlekka i rzuciwszy mu surowe spojrzenie, Hilary zeszedł ze schodów bez odpowiedzi. Miranda jednak nie poszła za nim. Stała na najwyższym stopniu z łapką lekko wzniesioną.
„Nie znam tego człowieka“, zdawała się mówić, „i nie podobają mi się jego spojrzenia“.
Hughs skrzywił się. „Nie uderzyłem nigdy niemego stworzenia“, rzekł; „do nogi psiaku!“ Pobudzona wyrazem, którego nigdy nie spodziewała się usłyszeć, Miranda prędko zbiegła na dół.
„To było bezczelne“, myślał Hilary, idąc z powrotem.
Wesimintster“, proszę pana. Ach, to pan!“
Chuda, drżąca ręka podawała mu zielonkawą gazetę.
„Strasznie zimny wiatr jak na te porę roku“.
Bardzo sędziwy człowiek w okularach w czarnej oprawie, z szerokim nosem, długą wargą dolną i długim półśrodkiem, niezręcznie próbował zarobić sześć pensów.
„Zdaje mi się, że ja pana znam“, rzekł Hilary.
„Ależ tak, panie. Pan miał do czynienia z tym tu sklepem — departament tytuniowy. Widziałem nieraz, jak pan tam wchodził. Niekiedy brał pan Pel Mell od tego tu obywatela.
Rzucił głową w lewą stronę, gdzie stał młodszy od niego człowiek, zaopatrzony w stos bielszych dzienników.
W ruchu tym były lata całe zawiści, nienawiści i poczucia własnej krzywdy. „Oto mój dziennik“, zdawał się ruch ten mówić, „mam wszelkie do niego prawa; a ten łobuz z niższej sfery sprzedając go, pozbawia mnie zarobku!“
„Sprzedaj? tego Westministra. Czytuję go w niedzielę — to jest pismo dla panów, pismo dla wyższej sfery — pomimo swojej polityki. Ale, panie, proszę pana, u tego tam człowieka, który sprzedaje Pell Mell“ — zniżając głos, chciał wciągnąć Hilarego w konfidencje — „tyle państwa to kupuje; zbyt jednak tam dużo tego państwa — sądzę, że to nie jest prawdziwe państwo — widzi mi się, że odciągają ich odemnie, Hilary który zaczął słuchać przez poczucie delikatności, olśnił nagle błysk przypomnienia. „Pan mieszka na Hound Streeet.
Starzec odpowiedział pospiesznie? „Ależ; proszę pana! Tak, proszę pana. — Pod numerem 1, nazywam się Creed. Pan jest tym panem, u którego ta młoda panienka chodzi przepisywać książkę.
„To nie moją książkę ona przepisuje“.
„O nie, tego starszego pana; znam go. Przychodził kiedyś do mnie. Przyszedł w którąś niedzielę rano. „Oto funt tytoniu dla pana!“ rzekł. „Pan był kamerdynerem“, powiada „kamerdynerem“ powiada za pięćdziesiąt lat nie będzie ich już wcale. I wyszedł. „Niezupełnie to tak“ — podniósł drżącą rękę do głowy „niezupełnie to tak — proszę pana!“
„Zdaje mi się, że w pańskim domu mieszkają jacyś ludzie, nazwiskiem Hughs“.
„Odnajmują od nich pokój. Jakaś pani pytała mnie wczoraj o nich; to chyba nie pana żona, proszę pana“.
Oczy jego zdawały się przemawiać do miękkiego, filcowego kapelusza Hilarego: „Tak, tak — widziałem takie w najlepszych domach. Noszą cię opuszczonego, bo to uczeniej wygląda; pańskich nabrałeś manjer.“
„Przypuszczam, że to była siostra mojej żony“.
„O, proszę pana! Ona często kupuje gazetę odemnie. Prawdziwa pani — nie z tych tam“ — znów próbował wciągnąć Hilarego w konfidencje — „pan wie, co myślę, to taka pani, co kupuje rzeczy gotowe w wielkich magazynach. O, znam ją dobrze“.
„Tak? O, proszę pana!“ Stary Kamerdyner zamilkł, widocznie zakłopotany.
Brwi Hilarego zaczęły wykonywać jakieś dziwaczne ruchy, co oznaczało zawsze, że ma coś do zarzucenia swej zwykłej delikatności.
„Jak — jak się obchodzi Hughs z tą małą dziewczynką, która mieszka obok państwą?“
Stary Kamerdyner odpowiedział raczej ponuro:
„Słucha ona mojej rady i nie zadaje się z nim. Po jakiś straszny dziki człowiek. Skąd on się tu wziął, nie mam pojęcia!“
„Był, zdaje się, żołnierzem“.
„Tak mówi? To jeden z tych, którzy pracują dla zakrystji; a potem idzie i pije, a gdy już ma dosyć, zdaje, się, jak gdyby dla niego nic nie było świętego; wymyśla na panów, na kościół i na wszelkiego rodzaju ustanowienia. Nigdy nie widziałem żołnierzy, takich, jak on. To jakiś stracony, obcy człowiek — jak mówią“.
„Co pan myśli o ulicy, na której pan mieszka?“
„Ja z nikim się nie zadaję; to ulica niższej sfery, mieszkają tu ludzie z bardzo niskiej sfery — sami siebie nie szanują?“
„Tak?“ — powiedział Hilary.
„Te małe domy do stają się do rąk małych ludzi, a oni nie dbają o nie, byle im przynosiły dochód. Sami sobie poradzić nie mogą — ludzie z takiej niskiej sfery; każdy robi, jaknajlepiej dla siebie samego. Podobno są tysiące takich domów po całym Londynie. Są tacy, którzy je chcą odnowić; ale to ruina; skąd tu wziąć na to pieniądze? To biedacy, nie mogą się nawet zdobyć na nowe obicie na ścianach, a wielcy panowie — nie można mieć nadziei, aby oni wiedzieli, co się dzieje poza ich plecami. Są tacy głupi drwale, jak i ten Hughs; który plecie niestworzone rzeczy o obowiązkach wielkich panów; lecz tu niema mowy o tem, aby prawdziwi panowie wdali się w tego rodzaju rzeczy. Mają oni swoje majątki po kraju. Ja z nimi mieszkałem i wiem dobrze“.
Mała buldożka, której przeszkadzali przechodnie, uznała teraz za właściwe bić ogonem w nogi kamerdynera.
„O, proszę bardzo! Co to jest? Ale on nie gryzie, co?“
Miranda spojrzała panu w oczy. „Widzi pan co może się zdarzyć damie, gdy „się włóczy po ulicach“, zdawała się mówić.
„To musi być ciężko tak cały dzieli stać na ulicy szczególnie po życiu, jakie pan prowadził“, rzekł Hilary.
„Nie mogę się skarżyć; to było dla mnie zbawieniem“.
„Czy może się pan, gdzie schronić?“
Znów próbował stary kamerdyner wciągnąć go w konfidencje.
„Niekiedy w dżdżysty wieczór pozwalają mi stać pod tem sklepieniem; wiedzą, że jestem człowiekiem poważnym. Nie zrobiliby tego nigdy dla tego tam człowieka“ — wskazał na swego rywala — „lub dla którego z tych chłopaków, stojących tutaj, przeszkadzających w handlu“.
„Chciałem pana zapytać, panie Creed, czy możnaby co zrobić dla pani Hughs?“
Kruche stare ciało zatrzęsło się, jakby pod wpływem zawziętości jego odpowiedzi.
„Wobec tego, co ona mówi, i jeżeli można jej wierzyć, jabym go oddał pod sąd, tak, jakem Creed, i uzyskałbym seperację i nigdybym do niego nie powrócił: tak i ona zrobić powinna. A gdyby potem po nią przyszedł, zamknąłbym go w więzieniu, chybaby mnie przedtem zabił. Nie mam cierpliwości z takimi ludźmi z niższej sfery! Ubliżył mi dziś rano“.
„Więzienie, to straszny środek“, szepnął Hilary.
Stary kamerdyner odpowiedział z uporem: „Na takich niema innego sposobu — zamknąć, aż się poprawią!“
Hilary chciał coś odpowiedzieć, lecz zauważył, że jest sam. Przy brzegu chodnika, w odległości kilku jardów, Creed, z twarzą wzniesioną ku górze, obejmował z całej siły drugie wydanie Westminster Gazette, jakie mu rzucono z wysokości wozu.
„Ślicznie“, pomyślał Hilary, idąc dalej, „ty przynajmniej wiesz, co myślisz!“
I biegnąc przy nim, z pyszczkiem wysuniętym naprzód, mała jego buldożka wznosiła oczy, jak gdyby mówiła: „Najwyższy był czas, abyśmy opuścili tego człowieka czynu!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.