Powrót do gniazda/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Nazajutrz nad wieczorem w mieście popłoch się stał wielki.
Około kamienicy Wilmsa stała gromada ludu, patrząc w okna, rozprawiając, cisnąc się do zamkniętej bramy. Nikt nie umiał właściwie powiedzieć, co się tam stało, lecz, że coś się stało niezwyczajnego, to pewna. Jedni rozpowiadali, że jakiemuś bogatemu Niemcowi córkę skradziono; drudzy, że mu się złodzieje do skrzyni włamali. To pewna, że konie w podwórzu stały, i że w chwili gdy tłum zaglądał przez szpary do bramy, ta się otworzyła i poczet znaczny z cudzoziemska ubranych pachołków nagle w ulicę wybiegł, mając na czele starego człowieka, który zdawał się jak oszalały i nieprzytomny. Ludzie byli dobrze zbrojni i marsowych twarzy.
Wszczął się między nimi zaraz gwar i snać trudność o to, w którą stronę ruszać mieli. Szwargotali długo, sprzeczali się, aż jeden z kopyta ruszył ku Floryańskiej bramie, a reszta za nim zaraz biegła, i w ulicy widać już tylko było tłuste konie ich z pozawiązywanymi, obyczajem niemieckim, ogonami.
W tejże samej chwili z drugiej strony, od Franciszkanów, ukazał się drugi poczet ludzi daleko liczniejszy i wrzawliwszy. Na czele ogromny i opasły poważnej postaci mężczyzna, dalej kilku starszyzny i cała kupa dworzan, pacholąt, czeladzi rozmaicie poodziewanej, na koniach niedobranych, z takim orężem jaki kto w prędkości pochwycił.
Mieszczanie stojący w rynku pokazywali sobie i pierwszych i drugich, szepcząc i opowiadając, że to wszystko jedna była sprawa.
Ale baje pleciono. Nikt dobrze nie wiedział, o co szło, kto i kogo ścigał; wieść się tylko nosiła, iż magnat jakiś mieszczaninowi krzywdę wyrządził, że mu małoletnią porwał, że w tem wszystkiem sprawa była zboru, że tego gwałtu dopuścił się dyssydent i t. p. A że tłum łatwo się lada czem po swej myśli rozgorączkowuje, jednym się chciało z tego powodu iść na zbór i rozwalić go a nowowierców do nogi wybić, drudzy brali to za opresyę magnatów nad nieszczęśliwem mieszczaństwem i burzyli się na prepotencyę ich.
Najpewniejszem jednak ze wszystkiego było, iż spełna nikt nie wiedział, o co chodziło. Usłyszano hałas nagle w kamienicy z jednej strony, z drugiej około gospody. Zaczęli ludzie tam i sam uganiać się po mieście, ten i ów słówko bąknął jakieś, drugi je pochwycił i przekręcił, a jak wzięto na języki te latające plotki, porosły one do niesłychanych rozmiarów.
Gawiedź uliczna tylko myślała, jakby z tego skorzystać i albo żydom się dać we znaki, albo do zboru się włamać, lub pohulać trochę około kramów, w których się coś zawsze znaleźć mogło. Lecz że król był na zamku, a przy królu JMci siła ludzi i czujność wielka, pomiarkowali ci, co zabawić się chcieli, iżby to nie bardzo było bezpiecznem. Tłum więc zwolna rozpływać się zaczął. A na Klepaczu i na Stradomiu wiedziano z największą już pewnością, że dyabeł porwał żydówkę. To jakoś wszystkich uspokoiło.
Tymczasem dwa poczty, z których jeden wyjechał przodem z rynku, drugi później się wysypał z gospody pod Franciszkanami, pobiegły oba do bram. Zaczęli tu rozpytywać o coś i tak ich to zabawiło, że się oba zbiły w jeden, chociaż się z sobą nie zdawały znać. Co dziwniej, i jedni i drudzy pytali siedzących w bramach, czy nie widzieli wyjeżdżających mężczyzny młodego z kobietą i małym bardzo pocztem, albo nawet samotrzeć?
Że zaś przez wrota wiele ludzi i mężczyzn i kobiet, ze służbą i bez służby, wjeżdżało i wyjeżdżało, trudno tam było co dopytać. Jedni widzieli, że w istocie młoda jakaś para z dworzaninem wyruszyła w stronę ku Łobzowu i Tęczynowi; drudzy, którzy tam także stali, o nikim nie wiedzieli. Z tego badania u bramy powstała znowu kupa ciekawego ludu, który bałamutnemi odpowiedziami trzymał ludzi napróżno.
Owi Niemcy, co mniejszym pocztem wyruszyli z rynku, ledwie zachwyciwszy języka, puścili się na oślep gościńcem; drudzy zaś, którzy od Franciszkanów nadbiegli, troskliwiej i pilniej dopytując trochę czasu stracili, tak, że gdy się potem jechać namyślili, rozdzielając na dwie gromadki, w przeciwne strony, Niemcy ich już dobrze prześcignęli.
W stronę ku Zabierzowu i Tęczynowi jechał na czele oddziału, nie zbyt spiesząc, pan pisarz sam, mając z sobą podstarościego.
Łatwo się czytelnik domyśli, że to była pogoń wysłana za uchodzącym Januszem, z którym razem Fryda ujechała. Stało się to w biały dzień, gdy nikt posądzić nie mógł o zamiar ucieczki, a Hennichen był najpewniejszy, że córka jego odpoczywa. Nierychło dopiero, bo w godzinę może, zajrzała ciotka do pokoju, a nie znalazłszy jej, zaczęła szukać po całym demu i uderzyła na alarm. Nadbiegł stary ojciec i z rozpaczą natychmiast konie sposobić kazał, ażeby się puścić za uciekającymi. Zrazu jednak nie wiedział nawet, w którą udać się stronę, aż ludzie w rynku będący wskazali mu, że w bocznej uliczce czekały konie, i że tam widzieli ją dosiadającą jednego z nich, a potem samotnie dążącą z młodym mężczyzną ku Floryańskiej bramie.
Rozbiegło się to zaraz po mieście, i dopiero z odgłosu publicznego o porwaniu córki złotnika dowiedział się pisarz o wypadku. Wnet posłał szukać synowca i przekonał się, że jego ani Jóźka i koni ich nie było w gospodzie.
Niemniejsze to na nim uczyniło wrażenie; tak, że choć do konia i szybkiej jazdy nie bardzo sposobny, zaraz co żyło na koń wsadził i sam jechać się wybrał.
Uczynił to nie bardzo się rozmyśliwszy, gdyż wcale nie było podobieństwa ażeby uciekających napędził. Sam to czuł, że się do tego nie zdał; lecz gnał go wielki gniew i niepokój, a w miejscu mu trudno było usiedzieć. Podstarości wlókł się za nim smutny i ponuro milczący. Pisarz przeciwnie chwili nie mógł strzymać buchającego zeń gniewu.
— Pan Bóg nas, a szczególniej mnie na stare lata pokarał — mówił ocierając pot lejący się strumieniami z czoła. — Któż się po tym chłopcu mógł spodziewać takiego wybryku! takiego uporu!!
Podstarości nic nie odpowiadał już, ale każdego spotkanego pytał, a niemal każdy odpowiadał, że nie widział uciekających.
— Wasza miłość mi pozwoli powiedzieć, — odezwał się podstarości, — że ta nasza jazda do niczego: albo trzeba gonić, nie szczędząc ni siebie ni koni, albo dać krzyżyk na drogę. Niech W. Miłość powraca do gospody, a mnie z ludźmi pozwoli ścigać. Toż nie kto inny oto, jak ojciec tej złotniczki przeklętej o kilkoro staj nas wyprzedza, bo i on goni. A żeby my też Niemcom dali jechać przodem.
Pisarz wziął na kieł i konia spiął.
— Ruszaj! — zawołał — toć i ja się nie boję wyciągnionego jechać; ruszaj, co koń stanie!
Na ten rozkaz dźwignął się oddział cały żwawo, a że niemieckie konie ledwie dobrym truchtem szły, wkrótce się z nimi zrównali. Pisarz z ukosa spojrzał na Hennichena i poparłszy swojego, poprowadził z podstarościm cały hufiec, zostawiając Niemców za sobą. Ci się snać wyprzedzać nie myśleli.
Na drodze do Zabierzowa stała karczemka; tu jęli się wypytywać. Wyszedł arendarz i wyspowiadał się, że przed godziną jechała młoda kobieta z mężczyzną, co koń mógł wyrwać, i kędyś ku Tęczynowi się skierowali. Dodał, iż z pięknych twarzy obojga wnosili, iż to musiało być wielkie państwo, dla zabawy z Krakowa czyniące wycieczkę na Zabierzowskie skały.
Podstarości się zadumał. Mieli więcej godziny już zyskanej, koni nie żałowali pewnie, trudno ich gonić było, chybaby gdzie spocząć potrzebowali i w zajeździe ich na gościńcu udało się przydybać. Wszczęła się, jak to zwykle w takich razach bywa, narada co czynić, a tymczasem Niemcy nadjechali, poszwargotali i poszli przodem. Pisarz zaczynał się rozmyślać, iż on tu był nie bardzo potrzebny i darmo się zamęczał. Gorąco mu było, dyszał i cały był w potach. Zsiadł więc z konia, oddał go dworzaninowi, a sam na pniaku pod karczmą padłszy, że nie było nic innego, paskudnego piwska sobie kazał dać i chciwie się niem raczył.
— Mój podstarości, — rzekł, — jednego mi człowieka zostawcie; ja widzę, że mi się gnać trudno, za ciężki jestem na to, będę tu siedział i czekał na was choćby dwa i trzy dni. Ruszaj, gnaj i byleś mi Janusza pochwycił; niech sobie niemkę czy ojciec czy kto chce zabierze, aby się jej zbyć.
Podstarości rozkazu tylko czekał: jednego człowieka oddzieliwszy, sam pognał. Chwilę za nim, w tumanie kurzu pędzącym, patrzał tęskno pisarz, a potem oczy zakrywszy w myślach się zatopił.
Do wieczora parę godzin zostawało. Mała była nadzieja, ażeby powrotu podstarościego doczekać. Pisarz więc, któremu się zdawało, że tu, jak na jakiem ważnem stanowisku, powinien był zostać, kazał sobie w szopie siana nasłać, kilimkiem z konia zdjętym przykryć, i dworzaninowi poleciwszy czujność, sam starym kościom poszedł dać spocząć.
Do późnej nocy czuwała straż i pan pisarz nie usnął: nie doczekali się nikogo, oprócz deszczu i burzy, która nieco powietrze ochłodziła. Około północy dworzanin siadłszy we drzwiach usnął, a pan pisarz nasłuchując ciągle, zdrzemnąwszy się lekko z razu, później twardym snem został zdjęty. Dzień był dobry na niebie, gdy się zbudził, napastowany przez muchy, i dworzanina zawołał, który też jak pijany ze snu się otrząsnąć nie mógł.
Podstarościego ani słychu, ani śladu. Tak na tem rozdrożu, w biednej szopie, przyszło panu pisarzowi cały następny boży dzień przestękać i kląć Niemców. Nie było nawet czem grzesznego ciała posilić, oprócz piwa kwaśnego, gugla i jaj, które pisarz, post przymusowy ofiarując za grzechy, do ostatniego spotrzebował z głodu.
Do wieczora był jeszcze jako tako cierpliwy; ku nocy drugiej już zaczął na podstarościego narzekać, że się puścił za daleko.
Kraków widać było we mgłach i dymie; znużony chciałby był doń powrócić, lecz dawszy sobie i podstarościemu słowo, nie mógł. Tęsknica go opanowała wielka, począł rozmyślać, co pocznie, jeśli uchodzących pogoń nie doścignie i Janusz mu z rąk ujdzie. Ostatni z rodziny, osamotniony, biedny, wśród obcych będzie musiał dokonać żywota zbolałego i tarczę kazać rozkruszyć na pogrzebie, wydziedziczając niewdzięcznika.
Żal mu było Janusza. Przypuścić jednak złamania woli wojewody i zezwolenia na małżeństwo nie mógł. Sam uległby był pewnie, — jako spadkobierca brata czuł się związanym na wieki. Nadeszła noc, trzeba było na siano wracać o głodzie i drugą już przepędzać po młodemu, pod szopą, przy siodle i koniu. Zasnął pan pisarz wzdychając. Przebudził go tentent, gwar i chrapanie koni. Przez ściany szopy, w której nocował, dzień już biały przeświecał. Zawołał na sługę, bo ktoś się do wrót dobijał. Otworzono je: był to podstarości, zmęczony, okurzony i ledwie wlokący się, tak, że dopadłszy koryta przewróconego, nie pytając o pozwolenie, padł na nie.
Pisarz się zerwał co żywo z pytaniem, lecz stary musiał spocząć trochę, nim się od niego słowa było można dopytać.
— Nie napędziłeś ich? — mówił natarczywie pisarz stojąc nad nim.
— Ani było sposobu — odparł w ostatku podstarości. — Zrazu po gościńcu wszędzie ślady ich znajdowaliśmy, potem języka nie stało, nikt nie widział ani słyszał. Musieli się rzucić kędyś w bok z gościńca na manowce.
— A Niemcy?
— Pociągnęli już nie wiem kędy — odezwał się podstarości. — Nadaremna pogoń była: kto uchodzi, ma sto dróg: kto gna, jedną.
Tak wyprawa się skończyła stratą kilku okaleczonych koni, znużeniem ludzi i smutnym powrotem do Krakowa.
Rozesłano tylko ludzi różnych, którzy się ofiarowali na szpiegi, jednych bodaj aż do Wittembergi, dokąd, jak się domyślano, ujść musiał wojewodzic, i drugich na różne gościńce. Pisarz nie szczędził grosza i przyrzekł znaczną nagrodę, ktoby mu wiadomość pewną przyniósł. Oczekując jej nawet pozostał w Krakowie, nie wracając do Zalesia, choć mu już za wsią bardzo tęskno było.
Kilka tygodni upłynęło w oczekiwaniach. Po mieście obiegały pogłoski różne, nawet tak niedorzeczne, iż im wcale wiary dać nie było podobna: że owa para młodych, uchodząc dalej nocą, gdzieś ze skał spadłszy śmierć znalazła. Drudzy twierdzili, że Niemiec w drodze córkę odebrał, a Janusz na Wołoszczyznę kędyś uszedł.
Z wysłańców nikt zrazu nie powracał, czekano na nich długo napróżno. Zjawił się potem szlachcic Miętusem zwany, którego podstarości za najbystrzejszego miał i po nim się spodziewał najwięcej. Gdy postrzeżono, że naprzód do stajni poszedł i długo się około konia grzebał, domyślili się wszyscy, iż pewnie z niczem lub z małem czemś wracać musiał. Dopiero w godzinę przyszedł do podstarościego oświadczając, że w Wittemberdze zbiegłych nie było, że Hennichen dojechał tam sam i ciężko zaraz zachorował. Po drodze tu i ówdzie napytać można było skazówki, iż w Niemczech zbiegli ukrywać się musieli. Za Miętusem przybywali potem inni. Jeziorański niejaki przysięgał się, iż w kilka godzin po przejeździe ich przez jakieś miasteczko niemieckie nadążył. Opowiadano mu i opisywano ich tak dokładnie, że omylić się było niepodobna. Tu już, z potrzeby snać, chłopak im towarzyszący nosił jakieś manele i łańcuch do złotnika chcąc je sprzedać, i po długim targu lichą cenę wziąwszy, zaraz się w dalszą puścili drogę. Jeziorański dotarł do złotnika, manele i łańcuch widział, lecz te snać do córki złotnika należeć musiały, bo ich nie poznał jako własności wojewodzica. Dalej mu tak znikli, iż w okolicy się kręcąc przez kilka dni, najmniejszego nie trafił śladu.
Po tych dwu przybywali i inni, odejmując ostatnią pisarzowi nadzieję. Podstarości nie bardzo Miętusowi uwierzywszy, sam się jeszcze do Wittembergi ofiarował, do której znał drogę. Pisarz znowu pozostał w Krakowie. Jechał tedy stary sługa i dotarł do miejsca, a do znajomej gospody dopytawszy się, zaraz o Hennichena badał. Gospodarz mu potrząsając głową odpowiedział, iż niedługo stary chorował i umarł. Dom był zamknięty, gospodarowały w nim dwie stare ciotki, więcej nikogo tam być nie miało. Niezaspokojony tem, podstarości poszedł nazajutrz do kamienicy. Kołatać musiał długo, nim mu otworzono. Stara kobieta wpuściła go do sieni. Cisza panowała w domu, na którego dole nawet okiennice na głucho były pozamykane. Z wielką ostrożnością począł dopytywać podróżny o los córki gospodarza; lecz na pierwsze zapytanie przestraszona sługa wyprosiła go za drzwi i zaryglowała się od niego.
W mieście nie wiedziano nic, lub nic mówić nie chciano.
Z wielką biedą dobył z gospodarza swojego wiadomość: że córka po śmierci ojca zgłaszała się do domu, ale powrócić doń nie chciała; że się z mężem miała daleko gdzieś wynieść, a miejsca nikt oznaczyć nie umiał.
Straciwszy więc nadzieję znalezienia Janusza, pisarz zaczął się wybierać do Zalesia. Mógł był zamieszkać w Rochowie, ale tam mu nadto było smutno i zajrzeć nie śmiał, cmentarzem go zowiąc. Zmieniony na humorze, a nawrócony szczerze i gorliwy teraz katolik, pisarz przybył do Zalesia. Nazajutrz po przyjeździe swym, posłał ludzi i kazał szopę, w której teraz był zbór, z czterech rogów podpalić a pastorowi się wynosić. Dwór teraz zmienił się zupełnie, bo do niego zewsząd duchowieństwo płynęło, a że legatami pana wojewody rozporządzał brat i zajmował się czynnie fundacyą dwóch klasztorów, miał więc czem się rozerwać.
Tak upłynęło ośm miesięcy, gdy jednego ranku dano znać pisarzowi, że Józiak, który z Januszem był uszedł, teraz piechotą, zbiedzony wielce, powrócił. Kazał go co rychlej wołać do siebie i ledwie poznał, tak był zmizerowany i odarty.
Rzucił mu się Józiak do nóg, przepraszając i wymawiając się tem, że pana swego opuścić nie mógł i uchodzić z nim musiał, a co gorzej, konia, faworyta pana pisarza, pod niemkinię pochwycił. Już mu tych grzechów wiele nie pamiętano, a pisarz naglił o to, co się z synowcem stało. Miarkując z nędzy, w jakiej Józiak się znajdował, wnosił, że i wojewodzicowi nie lepiej się tam dziać musiało. Upewniał jednak przybyły, iż pan jego w drogę się puścił wyposażony jako tako, ale go napastnicy w lasach odarli do koszuli.
O wojewodzicu i jego żonie mówił, iż się wynieśli do Holandyi, i że tam zamieszkali, nie wiele dostawszy po zmarłym Hennichenie, którego majętność poszła kadukiem w obce ręce, a wielką jej część do skarbu cesarskiego zabrano. Opowiadając jednak o panu swym, ani miejsca gdzie żył, ani szczegółów żadnych wyjawić nie chciał i płakał. Sam zaś, ponieważ srodze tęsknił do kraju, odprawiony został, złożywszy przysięgę, iż nie wyda nigdy, kędy Janusza zostawił. Dodawał, że wojewodzic i nazwisko był zmienił i jako prosty mieszczanin między Holendrami chwycić się musiał jakiegoś niezdrowego chleba.
Wszystko to ciemno, poplątano, nie zawsze z sobą zgodnie mówił chłopak, a rad milczał, i słowa z niego dobyć było ciężko.
Pisarz, litując się nad nim, wziął go do swojego dworu; lecz po roku Józiak prosił się do klasztoru i sukienkę zakonną oblókł.
Straciwszy wszelką nadzieję odzyskania i nawrócenia synowca, myślał już tylko pisarz, jakby wolę wojewody spełnił i majętnościami rozporządził. Znaczna ich część poszła zapisami na klasztory i fundacye pobożne nabożeństw za duszę wojewodzinej, wojewody i rodziny. Co pozostało, odkazał pan pisarz najbliższemu krewnemu, którego sobie za spadkobiercę obrał. Był to syn kasztelana Jeremiego.
O wojewodzicu prawie zapomniano i uważano go za straconego na wieki, tak, że tylko powieści o nim chodziły, dziwacznie przerabiane i na naukę młodzieży służyć mające. Pisarz żył jeszcze lat kilkanaście, tylko w ostatnich już chodzić dla otyłości nie mógł, i z izby do izby na wózku go przeciągano. Nie można było przy nim wspomnieć nawet Janusza, któremu zgubę rodu przypisywał, a tem mniej imienia niemieckiego.
Pobożnym się stawszy, pisarz przygotowany na śmierć przykładnie, żywota dokonał w Zalesiu, bo do Rochowa nigdy ani jechać, ani go widzieć nie chciał. Zamek też spustoszał zupełnie, i w części przez pożar zniszczony, w lat kilkanaście mieszkalnym być przestał, tak że się stał ruiną. Rozporządził pan pisarz, aby na pogrzebie jego tarczę rodową rozbito, co się też stało.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.