Powrót do gniazda/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

Wieczora tego Janusz na chwilę wpadł do kamienicy Wilmsa; starego Hennichena nie zastał, Fryda przyjęła go z jakąś obawą, z której się wytłumaczyć nie umiała. Ciotka ciągle była na czatach, jakby się czyjegoś przyjścia lękała. Nie powiedziawszy nic o ojcu, Janusz widząc, że bawić nie może, i że dziewczę niespokojne zdaje się go chcieć pozbyć, odszedł prędko, nie mogąc sobie wytłumaczyć tego usposobienia.
Ze smutnemi myślami poszedł do gospody, gdzie pisarza zastać się spodziewał i nie znalazł go tu. Wieczór nadchodził, Janusz się niepokoić zaczynał coraz bardziej, stryja nie było. Wprawdzie nigdy on ściśle godzin swych nie obrachowywał i nie stawiał się w porze; przed nocą jednak zwykle pospieszał do gospody, bo spocząć lubił i nawet strój mu miejski ciężył, a rozpasać się potrzebował i wysapać. Spóźnienie dnia tego już i ludzi zaczynało niepokoić, bo wyszedł był sam, nikogo z sobą nie wziąwszy, i wiedziano, że rychło miał być z powrotem.
Gdy gaszenie ogni wytrąbiono i stróże nocni chodzić zaczęli, a dalej i północ biła, Janusz i dworzanie, którzy się spać nie kładli, poczęli myśleć co począć, i czyby nie należało wysłać na miasto, ażeby się o pisarza dowiedzieć, trwożąc się, czy go jakie nie spotkało nieszczęście...
Zdawało się jednak, że co chwila wrócić może. Jedni w progu domu, drudzy w oknach, wszyscy nie śpiąc, domyślając się, gwarząc dotrwali do wczesnego wiosennego poranku. Na brzask się już zabierało i po kościołach dzwoniono na jutrznię a pisarza nie było. Siedział on, nie chcąc ustąpić od łoża chorego brata, o którego się zatrwożył, pilnując go niezgrabnie, lecz serdecznie. Dopiero gdy już nadedniem powieki się choremu kleić zaczynały, wyśliznął się na palcach, a wyszedłszy w ulicę poczuł się tak ciężkim i złamanym, że musiał powlec się na spoczynek.
Idąc myślał teraz tylko, co powie Januszowi; bo go nie chciał nadaremnie trwożyć, nie potrafiwszy wymódz u wojewody przebaczenia dla niego.
Nie rozpaczał wcale, że się to jeszcze da może uczynić, a tymczasem postanowił kłamstwem się pobożnem salwować.
Ujrzawszy wlokącego się pisarza krokiem powolnym, z twarzą wybladłą, co żyło wytoczyło się z gospody przeciwko niemu. Janusz pierwszy przypadł doń, wymawiając mu, że ich w takim niepokoju rzucił i naraził się na jakiś wypadek. Dwór całując go po rękach, narzekał, że pan nikomu nie kazał iść za sobą.
— Ale dajcież mi pokój — zawołał pisarz rozrzewniony nieco — próżne wasze turbacye i domysły. Tylkom głupstwo zrobił, jak to u mnie nie nowina, ale mi się i nic nie stało i nic stać nie mogło. Jak młodzieniaszek siadłem grać w kości i po wszystkiem.
Pisarz grywał wprawdzie i kubki lubił, lecz nigdy tak zapamiętale, aby im sen poświęcał. Dziwnie się więc tłómaczenie wydało. Trzeba je było przyjąć wierząc czy nie, a stary pomruczawszy, ledwie się rozdziawszy padł na łóżko i zmożony usnął twardo. Nim wszakże położył się, rękodajnemu szepnął, aby go pod karą gniewu i niełaski zbudził za cztery godziny. Janusz poszedł do swej izdebki i w domu ucichło. Rozkaz przebudzenia i tłómaczenie, jakiem ich zbył pisarz, dawało się wiele domyślać.
Zaledwie wstawszy potem, ubrał się, polewki napił, a wąsy ledwie otarłszy, Januszowi na wychodnem polecił, ażeby się nie oddalał z domu, bo go potrzebować może.
Chciał mu jeden z dworzan towarzyszyć koniecznie, ale go ofuknął i w domu wszystkim siedzieć kazał. Uważali, że idąc z pośpiechem, oglądał się długo, czy kto mimo rozkazu nie śledzi go, i groził zdala stojącym. Tak im tedy z oczów znikł, a nikt się tajemnicy domyśleć nie umiał. Janusz choćby się był wyrwać rad, musiał być posłusznym. Pod niebytność stryja na niego spadły odwiedziny różnych nowego zboru członków, i na rozmowie z nimi czas mu przeszedł do wieczora.
Znowu już mrok padał, a wojewodzic byłby się chętnie wyrwał ku rynkowi, ale go rozkaz stryja trzymał, a chciał mu być posłusznym. Dziwne jakieś przeczucie mówiło mu, iż niebytność pana pisarza z jego losami była w związku, a choć niepodobna było przypuścić aby się z wojewodą schodzić mieli, Janusz był niespokojny.
W istocie nie mógł się oddalić pan pisarz, dnia tego bowiem stan zdrowia brata znacznie się pogorszył. Lekarz już nie czynił żadnej nadziei i mówił, że się życie wyczerpało, że go niczem przywrócić niepodobna. Wojewoda słabł w oczach. U łoża jego siedząc, ocierając łzy, pisarz miał nadzieję, że tu wreszcie, w godzinie uroczystej rozstania, Januszowi przebaczenie wyrobić potrafi.
W ciągu dnia kilka godzin zabrało pisanie ostatniej woli, którą przywołany rejent, zamknąwszy się z wojewodą, urzędownie sporządził. O niej żadnej wiadomości niepodobna było zaczerpnąć, a nie szło też pisarzowi o majętności wcale, tylko o to ojcowskie błogosławieństwo, bez którego każde dziecię wiekuistą jest sierotą. Trwał więc nieprzerwanie na straży u proga, cisnął się natrętnie; wojewoda łagodnie go przyjmował.
Dziwna rzecz, widok pobożności brata, dopełnianych religijnych obrzędów, spokoju z jakim się na śmierć gotował, podziałały tak na pisarza, iż się czuł niemal zupełnie nawróconym.
Nieszczęściem, u niego nigdy długo na wrażenie i przekonania rachować nie było można. Poddawał się łatwo pierwszym, przyjmował drugie, ale tak samo nowe przychodziły zacierając te co je poprzedziły. Tym razem może silniejszy był zwrot, bo cofał pisarza do młodzieńczych jego wspomnień i do czasów szczęśliwszych.
Ku wieczorowi znowu dwaj bracia byli sami. Na wojewodzie znać było osłabienie i wyczerpanie, lecz umysł wszystkie swe siły zachował. Mówić tylko było mu ciężko a chwilami oczy jakby senne przymykały się i ciało szukało spoczynku.
Pisarz siedział wlepiwszy wejrzenie w niego. Po kilkakroć rozmowę zaczynał, nakłaniając ją ku temu przedmiotowi, którego dotknąć się lękał, a przecież musiał on zagadnąć. Obawa zgonu skłoniła go wreszcie, że korzystając z chwili jednej, łagodnym głosem rzekł do wojewody:
— Chociaż mam wszelką nadzieję, że zdrów będziesz, że choróbsko to się przesili i pójdzie precz, a no, pozwól bym cię o syna zapytał, bym ci go przypomniał.
Łysnęły oczy wojewody z pod powiek i — cicho rzekł:
— Nie mam syna.
— Jakto? w tej godzinie nawet, gdyś był powinien wszystkim przebaczyć?
— Darowałem mu winę, ale pokuty darować nie mogę.
— I nie dozwolisz, aby przykląkł tu u łoża twego, ażebyś go mógł rękami drżącemi pobłogosławić?
Milczał wojewoda i wzdychał.
— Czyż sądzisz, — rzekł wreszcie, — że mnieby nie było lżej umierać, gdybym mógł mieć tę pociechę! Gdybym o sobie myślał tylko, bracie mój, dawnobym to uczynił. Nie mocen jestem. Nawróconego tylko i skruszonego przyjąćbym mógł, a tym — nie jest.
— Bracie! — zawołał popędliwie pisarz, — jużeś mnie nawrócił zupełnie, ja to tałałajstwo zborowe wyżenę precz z Zalesia, słowo ci daję, a na Janusza nasiądę też, że do kościoła naszego wrócić musi. Nie nasza to sprawa wiarę prostować.
— Lecz Janusz słowem jednem nawrócony być nie może i powrót jego byłby nieszczerym. Nie! tego nie żądaj odemnie! Gdy nawróconym będzie, dasz mu moje błogosławieństwo.
Usłyszawszy te słowa, pisarz się rzucił do ręki brata, całując ją, i uściskali się, płacząc oba.
— Masz tam ostatnią wolę moją — dodał wojewoda cicho i zamilkł, — a teraz daj mi myśleć o Bogu, do którego idę.
Począł się modlić. Pisarz opuścić go nie chciał, siadł w kącie i drzemał. Wojewodzie zdawało się polepszać, zbierało mu się na sen spokojny, wyszedł więc pan pisarz przed nocą, bo czuł, że mu też sił zaczynało braknąć. Tym razem weselszy, przejęty, niemal szczęśliwym był i gdy w progu zobaczył Janusza, padł mu na szyję, całując go i prowadząc z sobą do sypialni.
— Nie mam już co przed tobą dłużej taić — zawołał — u ojca twego spędziłem ten czas, pojednaliśmy się z nim. Chory jest, i lekarz żadnej nie daje nadziei.
Pobladł Janusz.
— Stryju! tam teraz miejsce moje, choćby mnie miał odepchnąć.
Pisarz się zamyślił.
— Wiesz co, — rzekł, — i tego ci nie zataję, żem za tobą mówił, prosił, żem od niego żądał usilnie, aby ci przebaczył, alem tego wymódz nie potrafił. Chce, ażebyś do kościoła powrócił, błędów się swych zaparł, a naówczas...
Spojrzał na Janusza, który stał jak osłupiały.
— Tak jest, — rzekł, — te nowinki szwabskie to dyabła warto. Ja się sam przekonałem, to nie dla nas potrawa. Patrząc na brata nawróciłem się: precz od siebie wygnam tę zgraję. Z Niemcami zerwać trzeba, wyrzec się wszelkich z nimi konszachtów i tych amorów niezdrowych, a wszystko będzie dobrze.
Patrzał jak w tęczę na Janusza, który bladł i drżał.
— Stryju mój, — odpowiedział po namyśle — jam przyjął tę naukę z przekonania. Sumieniu mojemu kłamać nie mogę: tak trzymam, tak wierzę, a cóżbyście rzekli na mnie, gdybym dla czegobądź w świecie sumienie własne sprzedał?
— Niemcy cię opętali i po wszystkiem — zawołał pisarz. — Ten szatan w spódnicy... gdyby go nie było, toćbyś przecie dla błogosławieństwa ojca bałamuctwo porzucił.
Zaczął żywo machać rękami.
— Cóż ty sobie myślisz? — dodał — albo to, uchowaj Boże śmierci na ojca, ja pozwolę ci się oszargać i z mieszczańską córką...
— Szlachcic jest! — przerwał Janusz.
— Jak Niemiec szlachcicem być może! To wszystko chłopstwo! — ofuknął popędliwie stryj — co mi ich szlachectwo! Ja nigdy też na to nie pozwolę, a jak się mi uprzesz, to i jam cię wydziedziczyć gotów, bo tej kucharki w domu nie zniosę.
Janusz blady jak chusta, słuchał uszom prawie nie wierząc.
— Nie pochlebiaj sobie, ażebym ja zmiękł — dodał stryj — w innych rzeczach słaby jestem, a no, w kardynalnych i ja twardym być potrafię. Oczy mi otworzył wojewoda. Wrogi nas rozbić chcą i wpakowali nam ten klin, abyśmy się między sobą jedli. A no, nie! Napatrzyłem się tych Zaranków i całej tej drużyny wywłoków; nie chcę ich, a waści z sobą z tej kałuży wyciągnę.
— Kochany stryju — szybko zawołał Janusz — nie będę przeczył, że dużo śmiecia ta burza nam naniosła, a no, ludźmi jesteśmy i nauki to nie kala.
— Jaka to nauka? co za nauka? każdy uczy inaczej, jakby żadnej nie było. A no, ludzie się rozprysną i pójdą na noże! — krzyknął pisarz — już mi ty nie mów nic.
Zmilczeć było potrzeba. Janusz na krzesło padł i tak na niem pozostał jak przybity. Niespodziewana zmiana w stryju, wiadomość o chorobie ojca, odjęły mu na chwilę przytomność; tarł czoło, jakby chciał odpędzić myśli, które go oblegały.
Pan pisarz legł na łóżku.
— Idź, spocznij — rzekł — rozmyśl się: ojciec żyje, na skruchę czas, poprowadzę cię do niego, wyprzesz się tych bałamuctw i pobłogosławi. A któż wie? to mu życie przywrócić może.
Nie słuchając już coraz cichszego mruczenia pana pisarza, któremu, mimo gwałtownego uczucia, oczy się kleiły do snu, Janusz wyszedł.
Nie wiedząc gdzie się obróci, co pocznie, nie mogąc wytrzymać w izbie, bezmyślnie wysunął się na ulicę. Noc była pogodna i jasna, powietrze chłodne, w mieście cisza. Szedł wolnym krokiem nie kierując sobą, byle iść, poruszać się i rozbić ciężar myśli. Nierychło obejrzawszy się, znalazł się wśród rynku, którego część oblana była światłem księżyca, a druga w cieniu czarnym, świeciła gdzieniegdzie czerwonem oknem domu. W kamienicy Wilmsa na piętrze jaśniało w jednem oknie. Janusz poznał izbę Hennichena, który miał zwyczaj czuwać długo.
Szyby były otwarte. Wojewodzic podszedł wpatrując się w nie, jakby chciał tam szukać ratunku, którego gdzieindziej znaleźć nie mógł. Zbliżywszy się poznał głowę staruszka, pokrytą czarnym biretem. Stanął.
Ciche syknięcie dało się słyszeć z góry; na rynku oprócz oddalonego stróża nie było nikogo.
— Ja to jestem — cicho odezwał się Janusz.
— Co po nocy tu robisz? Gdzież się to pod oknami wałęsać i nam przez to czynić krzywdę?
— Potrzebuję mówić z wami! zaraz! sprawa pilna! — zawołał wojewodzic — nie dla płochej myśli tu przyszedłem.
— Cicho! cicho! — odparł Hennichen i głowa znikła z okna, które się pocichu zamknęło.
Nierychło, ostrożnie otwarły się drzwi domu. Stary zamiast tu wpuścić wojewodzica, okryty tułubkiem sam wyszedł do niego.
— Co się z wami dzieje? — zapytał ujmując go za rękę.
— W ulicy mówić nie możemy — począł Janusz.
Zawahał się Niemiec, lecz po namyśle napowrót kamienicę otworzył, obejrzał do koła i nakazawszy cichość wpuścił wojewodzica do domu. Przeszli stąpając ostrożnie do małej izdebki za sypialnią Hennichena, w której tylko pakunki podróżne złożone były i skąd głos ich dojść nie mógł do mieszkania kobiet i służby.
Janusz ocierał zimny pot, który mu oblewał skronie. Przy świetle kaganka, który wniósł stary z sypialni, poznał po twarzy jego męczarnię.
— Ojciec mój umiera, jest tu — odezwał się Janusz — widzieć mnie nie chce, znać nie chce, nie chce błogosławić. Próżne były prośby stryja. Musiałbym się wyrzec prawdy dla błogosławieństwa, a jakże ją mogę wydrzeć z duszy mojej?
Westchnął.
— Miałem opiekuna w stryju, straciłem go. Stryj także grozi mi wydziedziczeniem, jeśli do wiary naszej nie wrócę.
Spuściwszy głowę Janusz dyszał i oczyma wodził bezmyślnie po izdebce. Hennichen spoważniał, zadumał się, ostygł jakoś i zdawał głęboko ważyć odpowiedź.
— Cóż ja wam na to radzić mogę? — odrzekł sucho. — Nie możeż się to odmienić?
— Ojciec mój umiera, wyrzekłszy się mnie.
Hennichen zaciął usta.
— Fatalne! — zawołał — straszne! Lecz stryj?
— Stryj dał mi czas do namysłu, i zaprzysiągł, iż postąpi tak samo, dawszy na to ojcu słowo.
— Co za zaciętość! — odezwał się widocznie zaniepokojony Hennichen. — Więc niema prawa, którebyś na obronę swą mógł postawić?
— Prawo nie sięga stosunków między dziecięciem a ojcem, między rodziną; mógłżebym ważyć się do niego uciekać? — odparł Janusz.
Złotnik wstał i ocierał też występujący na czole pot, który nagle bolesne wycisnęło wrażenie; przeszedł się po izbie parę razy.
— Okropny kraj! obyczaje dziwne! — zawołał — ciemnota straszna! niewola nieznośna!
Wstrząsnął się cały i zbliżył do wojewodzica biorąc go za rękę.
— Idźcie, spocznijcie, czekajcie. Częstokroć w najrozpaczliwszych razach przychodzi niespodziany ratunek. Cóż ja wam nad szczerą litość dać mogę? Ubolewam niezmiernie.
Słysząc te zimne słowa, Janusz wstał zwolna.
— Panie Hennichen — rzekł złamanym głosem — jeśli będę zmuszony opuścić kraj, rzucić wszystko...
Nie dając mu dokończyć, złotnik pochwycił go za rękę.
— Nie czyń pan tego! nie myśl nawet o tem! Zrywać nigdy nie trzeba z rodziną, bo nowej nie znajdziesz na świecie. Trzeba czekać. Wszystko się to odmienić może, musi. To czcze groźby.
Mówił to Hennichen takim tonem dziwnie zimnym, bez przekonania, chłodno, jakby się tylko co najprędzej pozbyć pragnął człowieka, z którym nie wiedział co czynić.
Zamilkli oba. Złotnik na palcach poszedł ku drzwiom i ostrożnie znowu, świecąc wyniesionym z sobą kagankiem, przeprowadził Janusza do wrót kamienicy. Tu pożegnali się niemem ręki ściśnięciem. Wojewodzic wyszedł nie zyskawszy nic nad tę pewność, że na Hennichena rachować nie może. Zostawało mu serce Frydy i na tem polegał, pewien, że się nie zawiedzie. Była to pociecha ostatnia, jedyna. Fryda, której pierścień czuł na piersi, która miała słowo jego, to dziecię naiwne, szczere, kochające, nie mogło go zdradzić.
Zamyślony przesunął się tak przez rynek i skierował do gospody stryja.
Nie dochodząc do niej, zdziwiony postrzegł krzątających się ludzi i ruch niezwykły koło domu. Przyśpieszył więc kroku, gdyż w tłumie tym poznał ludzi pisarza, a w progu mieszkania spotkał jego samego, z załamanemi rękami, zaledwie rozbudzonego ze snu.
Blady, bez czapki, zapłakany podstarości stał ze zwieszoną głową. Łatwo się domyślił Janusz, co poseł ten przyniósł z sobą.
Na twarzach wszystkich wypisane było, że wojewoda nie żyje. Pisarz wziął go za rękę, poszli oba milczący, wiodąc za sobą prawie cały dwór przerażony tą wiadomością.
Gospodę, w której stanął wojewoda, zdala rozpoznać było łatwo: otaczał ją dokoła tłum ludzi strapionych i wylękłych. Pomimo surowości swej umiał nieboszczyk ich przywiązać do siebie; nie było ktoby nie płakał po nim. Wszyscy ci ludzie biedni za życia skupiali się przy nim, zależeli od niego, on był ich opiekunem i ojcem, zostawali po nim sierotami. Na twarzach malowała się trwoga, zwątpienie, boleść.
Milcząc rozstąpił się tłum przed pisarzem i synem zmarłego, synem, który w chwili zgonu nie był przypuszczonym do ojca. Trwożliwa wiara ludu widziała w nim nieszczęśliwego skazańca, nad którego głową nie było ojcowskiego błogosławieństwa.
Wszystkie izby stały otworem: ksiądz, który w chwili zgonu był przy nim, klęczał i modlił się. Na małym stoliczku w głowach postawiono dwie świece i krucyfiks. Wojewoda spoczywał na łożu tak jak skonał, z krzyżykiem, który ściskał w ręku, z głową na piersi spuszczoną, z twarzą dziwnie spokojną i obliczem niemal uśmiechniętem. Z wielkich bolów przecierpianych, z walk strasznych pozostał tylko ślad w wychudłej twarzy i fałdami okrytem czole. Usta zdawały się już wiecznemu pokojowi raju uśmiechać. Pisarz poszedł uklęknąć w nogach i zdawało się, że się modlił; pokląkł i Janusz u stóp ojca i ucałował je ze łzami. Spojrzał na twarz, jej wyraz zdawał się w niego wlewać otuchę: człowiek co nie przebaczył, nie mógł z tak jasnem i pogodnem umierać obliczem.
W długiem milczeniu pozostali tak, dopóki pisarz nie poczuł się osłabionym i nie zażądał ręki Janusza, aby mu powstać dopomógł. Oba potem usunęli się do pierwszej izby. Brat chciał się podjąć zarządzania pogrzebem, lecz wszystko, aż do najdrobniejszych szczegółów, było zawczasu przez samego wojewodę obmyślane. Zamówiony pogrzeb, uproszone duchowieństwo, wyznaczone nawet suknie do trumny, grosz dla ubogich i na światło. Nie mógł więc przy najlepszych chęciach pisarz w niczem być pomocnym, a nie wiedział spełna czy zresztą w czemkolwiek rozporządzać się miał prawo.
Wiadomo było wszystkim, iż zmarły pozostawił ostatnią wolę, którą złożył w rękach regenta królewskiej kancelaryi; lecz w tej chwili nikt nie pomyślał o niej. Śmierć ta dla Janusza była nowym ciosem i mogła za sobą nieobliczone pociągnąć następstwa.
Tymczasem zajmowano się tylko pogrzebem, który zwyczajem ówczesnym musiał się odbyć z całą wspaniałością, jakiej imię rodziny i dostojność wymagały.
We trzy dni więc potem ciągnął się orszak żałobny ulicami Krakowa, na który ludzie patrzeć się zbiegali. Wszystkie zakony mu towarzyszyły, cechy, chorągwie i liczne bractwa, w które dawny Kraków obfitował. Szli kapnicy z zakrytemi twarzami, biczownicy, konfraternie, tłumy pauprów i ubóstwa, przed trumną okryty żałobną deką wiedziony był koń zmarłego, z jego tarczą, łukiem i sahajdakiem. Jechała milicya, szedł dwór i wszyscy dostojnicy, którzy podówczas w Krakowie bawili. Król będąc chory, wysłał ze swego ramienia marszałka i część dworu.
Za trumną pisarz szedł z synem, na którego ciekawe zwracały się oczy: wiedziano bowiem o tem, co rozdzieliło rodzinę. Rosły stąd bajki rozliczne: jedni mówili o klątwie i wydziedziczeniu, o rozpisaniu majętności klasztorom, drudzy o przebaczeniu i nawróceniu. Niewiele jednak kto w istocie wiedział.
Żal był powszechny, bo żelazny ów człowiek wiele po sobie zostawił wspomnień dobrych, a nikt mu nie mógł krzywdy wyrzucić. W refektarzu u XX. Franciszkanów zastawiono chleb żałobny dla duchowieństwa, gdzie podstarości milczący gospodarzył. Tu ani pisarz, ani syn się nie pokazali.
Janusz, który przez te dni nie miał serca na krok odstąpić stryja, posłał tylko oznajmić o swej żałobie Hennichenowi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.