Powrót do gniazda/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

Gdy Szeliga z listem do Krakowa przybył i wręczył go Hennichenowi, stary złotnik odczytawszy pismo osłupiał. Nie ręka obca i charakter źle naśladowany, ale wszystko w niem zdradzało jakieś fałszerstwo. Hennichen nie poznawał w piśmie wojewodzica. Inaczejby on nawet tę samą odmowę obrócił i napisał. Zrodziła się więc wątpliwość, a gdy dobrodusznego szlachcica na silne spytki wzięto, okazało się jawnie, iż ktoś ów list podchwycił, i że się Niemca obawiając, odprawę mu dano.
Był jeszcze Zaranek w Krakowie, wezwano go więc dla narady; ten na pierwszy rzut oka, poznał charakter Tiliusa i gotów był przysięgać, że pisarz to wszystko tak urządził, ażeby do synowca wiadomości nawet nie dopuścić.
Przyznał się Szeliga, iż jednemu z dworzan pisarza pismo powierzył, opisywał go dokładnie w obecności Zaranka, który po stroju i otoczeniu poznał pisarza. Nie było prawie wątpliwości, iż z obawy odświeżenia w pamięci Janusza stosunku z Hennichenami, do tego się środka rzucono.
Niemiec skąpy na słowa, zamyślił się mocno, nie powiedział co czynić zamierza i do podróży sposobić się zaczął. Nie przyznał się Wilmsowi do wszystkiego, ale dozwalał nieco dorozumiewać.
— Nie mam tu co robić teraz, — rzekł — ale dobrze się stało, że kraj wasz poznałem. Kamienie u ciebie zostawię, bo mi do Wittembergi potrzeba, lecz do was i do nich powrócę, handel mój lepszy tu, niż gdzieindziej. Posiedziećby w Krakowie czas jakiś nie zawadziło; wam nie popsuję targu, bo ja teraz złotnictwa nie tknę, na drogich kamieniach zyskuje się więcej, a mnie już i głowa i ręce ociężały. Więc mój kochany Wilms, mieszkania mi się postarajcie. Sam długo żyć nie mogę, dziecko tam tęskni za mną, a ja tu za niem. Niech i ono trochę świata zobaczy... Przywiozę córkę... Kraków mi się podobał.
Zdziwił się zrazu Wilms, lecz przeciwko temu postanowieniu nic mieć nie mógł. Zamiast więc szukać mieszkania dla Hennichena, zaraz mu ofiarował piętro we własnej kamienicy ustąpić, co stary przyjął.
Miało się ku wiośnie, drogi były szkaradne, jednakże nie uląkł się ich Hennichen; konie i ludzie nazajutrz byli gotowi, ruszył obiecując się z prędkim powrotem.
Wilms się domyślał jakiejś sprawy, a że staremu wiele winien był, rad mu służył. Zwolna też zaczęto mieszkanie oczyszczać i wszystko na przyjęcie sposobić.
Gdy po niebytności dosyć długiej pokazał się znów Hennichen w rodzinnem mieście, prawie z taką samą go tam ciekawością witano, jak gdy w podróż wyruszał. Ulicznicy przeprowadzali od murów, studenci podnosili czapki do góry pozdrawiając miłego staruszka, a ledwie się konie ukazały zdala, obie ciocie i Fryda zbiegły na dół, aby go co rychlej uściskać. Starano się mu wyczytać z twarzy, co przynosił z sobą, ale to dosyć było trudnem; zawsze wesół Hennichen, nigdy swej myśli nie zwierzał ludziom. Z radością powitał córkę i dom, oświadczył, że podróż mu poszła doskonale, że kamienie uważać może za sprzedane, iż mu się kraj niezmiernie podobał a prawdopodobnie przyjdzie mu jeszcze do niego powracać.
Przy wieczerzy, gdy się miał czas rozgadać, a Fryda oczekiwała, czy co o wojewodzicu nie napomknie, stary niby od niechcenia powiedział, iż się z grafem Janem spotkać nie miał zręczności, bo ten mieszkał daleko od Krakowa na wsi, ale się z nim widzieć spodziewa pewnie, gdy drugi raz pojedzie.
Tę powtórną swą podróż zapowiadał niezbyt zwlekając z nią, jakby tylko drogi oschły i powietrze ocieplało.
Pierwszego dnia na tem się ograniczył. Nie zapomniał o podarkach dla Frydy i ciotek, córce przywiózłszy sobolowy kołpaczek i kołnierz, a ciotkom jupki futrami podszyte. Miały się więc z czem przed ciekawemi sąsiadkami pochwalić. Następnych dni miał co gospodarz w domu robić, zaglądając w rachunki i do warsztatu, a tuż i wiosna, nad wszelkie spodziewanie wczesna i piękna robić się zaczęła szybko. W ogródku fiołki pod murem rozkwitały.
— Smutno mi was będzie opuścić, — rzekł jednego dnia Hennichen — ale kupcem zostawszy, po gościńcach więcej muszę bywać niż w domu. A tu jeszcze w Krakowie przyjdzie może dłużej pozostać, i tęsknić będę do dziecka. Gdybym tak o sobie tylko myślał i sercu dogadzał, Frydębym i ciotkę na konie posadził, niechby też świata zobaczyły.
Dziewczę porwało się z siedzenia i ojcu na szyję skoczyło całe drżące.
— Uczyńże tak — zawołała Fryda — wiosna się zieleni, ptaszki śpiewają, podróż będzie gdyby przechadzką dla mnie, rada z tobą pojadę.
Ciocia Truda patrzała ponuro, druga spuściła oczy, przewidywały obie, że musiał nastąpić wybór jednej z nich, i że druga miała w domu na czele gospodarstwa pozostać. Ciotce Trudzie, jako poważnej wdowie, wydział ten przypadał; nie byłaby może od tego, by i klucze i kasę wziąć pod swą opiekę, lecz na tak długo od Hennichena i córki być oddaloną i wpływ uzyskany utracić...
Najprzód więc powstały za i przeciw głosy, wogóle trwożliwe, bo podróż daleka, w owe czasy, dla kobiet wydawała się niebezpieczeństw pełną. Fryda jednak nie tylko się nie obawiała, lecz widocznie ożywiona nadzieją, ważyła się z tych postrachów uśmiechać, a ojca skłaniać by dobrej myśli się nie wyrzekał. Stanęło więc wkrótce na tem, iż jechać mieli, ciotkę Trudę zostawiając panią domu; pochlebiało jej to wielce, drugiej też podróż była pożądaną rozrywką. Hennichen, przynaglany, pytany, rychło się wybrał, konia dla Frydy najspokojniejszego przygotowano, i jednego wiosennego poranku, żegnali zebrani tłumnie przyjaciele starego złotnika, życząc mu jak najszczęśliwszej podróży.
Nie poszła ona tak raźnie i skoro jak pierwsza, choć nierównie była łatwiejszą znajomemi już i świeżo przebytemi drogami. Dla nienawykłego dziewczęcia stawano częściej, odpoczywano dłużej, i z zieleniejącymi już liśćmi, w wianku ogrodów rozkwitłych ujrzała Fryda Kraków. Wiosna była piękna i pogodna. Wilms, do którego wysłano przodem oznajmić o przybyciu, sługę, wyjechał na spotkanie gości. A że król naówczas, co się rzadko trafiało, bawił na zamku w Krakowie, ujrzeli więc stolicę w całym blasku, bo pełną pańskich dworów, wspaniałych pocztów, cudzoziemskich posłów i wędrowców. Dziewczę, dla którego widok ten był nowym, radowało mu się po dziecinnemu. W każdym też przejeżdżającym młodzieńcu, którego kołpaczek i postawa przypominała Janusza, zdało się jej jego poznawać.
Zaledwie przybywszy i rozgościwszy się, pobiegła do okna wychodzącego na rynek i już od niego odciągnąć jej nie było można.
Hennichen tymczasem z Wilmsem się rozgadywał o tem, co tu słychać było, a starał się języka powziąć o wszystkich znaczniejszych panach przybyłych za królem, pod pozorem zawsze owej sprzedaży kamieni.
Wyliczał mu ich bardzo wielu zapytany, lecz między nimi tego, kogo pragnął stary złotnik, nie było.
I mało kto w istocie mógłby był wiedzieć o panu pisarzu, który w tłumie daleko dostojniejszych imion i postaci zniknąć musiał. Rzadko się on pokazywał na dworze, mało kto go znał nawet.
Pierwsze dni na wywiadywaniu się przeszły. Do domu Wilmsa, dawniej jeszcze, wsunąwszy się Zaranek, teraz do niego często zachodził. Nie bardzo go lubiono, lecz jako współwyznawcę i czynnego we zborze przyjmować musiano.
Zaranek o wszystkiem wiedział najlepiej, ale się mu zwierzać niczego nie było podobna. — Dość nań spojrzeć było, ażeby się go wystrzegać. Nieprzyjazny wielce pisarzowi, i gorzki mając żal doń za to, że w Zalesiu pozostać nie mógł, Zaranek rad mu był wywdzięczyć się za gościnność czemś bolesnem. Wiedział on dobrze o wszystkiem, i gdy Hennichen z córką przybył, zmiarkował łatwo, w jakim zamiarze zbliżał się do Polski.
Mało co później na nabożeństwie swem, z wielkiem zadziwieniem, trochą trwogi, ale radością razem, dopatrzył pana pisarza, którego do zboru potajemnie wprowadzono. Janusza nie było, lecz się Zaranek domyślał, że stryj pewnie synowca musiał mieć z sobą. Tegoż dnia znalazł gospodę i zręcznie ludzi wybadawszy, dowiedział się o Januszu. Tego mu było potrzeba; nie mógł większej jemu przysługi, a stryjowi przykrości uczynić, jak o Hennichenie go uwiadamiając. Błądził więc póty po ulicy, aż na wojewodzica natrafił. Udał wielkie podziwienie.
— Waszą jaż miłość oglądam? — zawołał nizko mu się kłaniając — jakiż to traf szczęśliwy?
— I jam nie wiedział, że WMość jesteś w Krakowie — rzekł Janusz.
— Tu było miejsce moje, szersze teatrum, więcej zajęcia — mówił Zaranek, — tu ja prozelitów codzień zyskuję i praca się opłaca. Tam nie było co robić z ciemnym gminem. Nasza wiara jest wyznaniem ludzi oświeconych.
Rozmowa szła tak czas jakiś, gdy Zaranek do ucha wojewodzica się zbliżył.
— Nie dziwuję się — szepnął, — iż was do Krakowa ciągnęło, boście też wiedzieć musieli z listu Hennichena, że on tu z córką przybył.
Janusz rzucił się ku niemu.
— Nie zwódź mnie ladajakimi żarty, — zawołał — nie godzi się.
— Ale to najświętsza prawda. Jeśli o tem nie wiedzieliście, rad jestem, że wam to pierwszy zwiastuję. Złotnik Hennichen z córką znajduje się w istocie tu w Krakowie i mieszka w rynku w Wilmsa kamienicy, pod nalewką złotą.
Janusz, który zaledwie przybył ze stryjem i na dworze jeszcze, z powodu złego stanu zdrowia króla, przyjęty być nie mógł, jak oszalały, pożegnawszy chytrze się śmiejącego Zaranka, pobiegł do rynku szukać kamienicy Wilmsa, o którą przechodniów pytał.
Był to piękny wieczór wiosenny, zachodzące słońce złociło wieżę i szczyt kościoła Panny Maryi. Piękna Fryda siedziała w otwartem oknie, z główką smętnie spartą na ręku, a z rynku przechodzący przypatrywali się chciwie jej wdzięcznej twarzyczce. Ona nie widziała nikogo, myślała właśnie o Januszu, o Wittemberdze, i czy też tu się z nim spotka. Nie spodziewała się wcale, aby to mogło tak rychło nastąpić.
Wojewodzic zdaleka, nim mógł dojrzeć jej rysy, już poznał ją i przeczuł. Biegł rozpychając ludzi i wywracając niemal stojące po drodze stragany. Przekupki, którym zawadził o rozłożony na bruku towar, podnosiły przeciwko niemu groźne głosy, ale on ani słyszał, ani wiedział co się działo do koła. Biegł z oczyma w nią wlepionemi. Nagle zbliżywszy się do okna stanął i podnosząc w górę czapeczkę a trzęsąc nią, starał się zwrócić jej uwagę.
Fryda zobaczyła go, poznała i krzyknęła uderzając w dłonie. Z poza niej ukazała się głowa zdumionej ciotki.
Z czapką w ręku Janusz stał jak wryty, jak wkuty do bruku, jak olśniony jej widokiem; potem rzucił się na wschody biegiem i znalazł w progu w chwili, gdy Fryda równie jak on zapomniawszy się, biegła naprzeciwko niemu.
Ciotka łamała ręce.
Hennichena w domu nie było.
Przytomność starej panny nie dozwoliła zbyt wyraźnie okazać obojgu co czuli: Fryda na sercu trzymając rękę, cisnęła je, wstrzymując jego bicie, Janusz patrzał i nasycić się nie mógł jej widokiem zachwycony.
— Wiedziałeś pan o nas? dawno tu jesteś? — posypały się pytania.
— Dowiedziałem się przypadkiem, jestem od niedawna. A! jakżem szczęśliwy, — zawołał — jakżem szczęśliwy.
Fryda przypatrywała mu się pilnie. Tylko rozpromienienie tem szczęściem mogło złudzić na chwilę: w miarę jak twarz do zwykłego wracała wyrazu, dostrzegło dziewczę strasznej zmiany, jakiej uległa od czasu, gdy wesół, pełen nadziei, rumiany, żegnał Wittembergę. Janusz zestarzał od trosk: wychudła i zapadła twarz blada, oczy tylko świeciły w niej blaskiem gorączkowym, na młodem czole znalazły się zmarszczki pierwsze.
Na licu dziewczęcia wiosenna podróż i nadzieje rozkwitły rumieńcem; była piękniejszą jeszcze, zdawała się silniejszą, wiotka ta różyczka biała nabrała barwy od słońca. A ślicznie jej było w świątecznym stroju, z zaplecionemi w łańcuszki złote kosami, w sukni bramowanej z forbotami, z paskiem nabijanym i torebką misterną u boku.
Uśmiechała mu się milcząca, gdy ciocia, nie wiedząc co czynić z sobą, przysuwała krzesło i oglądała się niespokojna. Słowa jeszcze znaleźć nie mogli na ustach, gdy stary Hennichen wszedł: stanął, ręce jak do uścisku z podziwienia otworzył i z nieudaną radością pobiegł ku Januszowi, o którego przybyciu nie wiedział.
Jęli się tedy rozpytywać oba. Zręczny ojciec chcąc dać córce z pierwszego wrażenia swobodnie ochłonąć, wprowadził Janusza do bocznej izby, którą zajmował. Szło mu o to pilniej nadewszystko, aby o liście podrobionym coś się dowiedział. Podziękował więc za odesłane pieniądze.
— Jakie pieniądze! — rzekł wojewodzic — zawstydzasz mnie, panie Hennichen, nie odesłałem mu dotąd żadnych, a gdybym był chciał to uczynić, przyznam się wam, nie mogłem, bom ich tyle nie miał.
— Alem ja przy liście waszym je odebrał.
— Przy liście? — zawołał Janusz cofając się — ja żadnego nie pisałem.
— Odpowiedź na ten, który do was wysłałem.
— Jam żadnego nie odebrał!! Na Boga! w tem jest jakiś podstęp i zdrada! pokażcie mi moją odpowiedź.
Hennichen miał ją zawsze w pogotowiu. Wysunął skrzyneczkę z papierami i dobywszy z niej pismo, śmiejąc się, pokazał mu je. Chciwie pochwycił je do rąk Janusz, poznając zaraz charakter Tiliusa: twarz mu rumieńcem zapłonęła, ręce się zatrzęsły. Nie śmiał on posądzać stryja, a przecież niktby się na to oprócz niego nie ważył. Stał zdumiony i pomięszany; nie chciał obwiniać nikogo.
— Rzecz to dziwna — przemówił głosem cichym, — która się zapewne wyjaśni.
— Dla mnie ona dosyć jest jasną, kochany hrabio — rzekł poważnie Hennichen. — Wasza rodzina musiała mieć pewne doniesienia i mnie i wam uwłaczające. Obawiano się między nami stosunków, posądzono mnie może, iż pragnąłem was przyciągnąć, starano się rozerwać.
Spoważniał stary mówiąc te słowa, wziął list z rąk Janusza i powoli złożył go do skrzynki. Nigdy z sobą tak szczerze nie mówili. Teraz zdawała się nadchodzić chwila tłumaczeń i wyznań. Ale Hennichen nie posunął się dalej, rozmyślił i tak na wpół drogi przerwał dalszą rozmowę.
— Poznałem trochę kraj wasz, — dodał — stare pojęcia tu panują, nowym ludziom i wszelkiej nowości wcisnąć się trudno. Toczy się o to walka, a ani sobie ani wam nie życzyłbym, aby nas w niej starto na miazgę, co być może.
Janusz westchnął.
— Jam tu przypadkiem się dostał, — mówił stary, — przywiozłem kamienie, a poznałem nowy świat i ludzi. To nad wszystko droższe.
— Myślicie tu zabawić? — zapytał Janusz.
— Nie wiem — spoglądając nań tylko rzekł stary. — Czas jakiś zapewne, jak długo, nie wiem.
W czasie urywanej rozmowy parę razy przez pół otwarte drzwi ukazała się główka niecierpliwej i ciekawej Frydy; może to wpłynęło na powstrzymanie starego od wynurzeń i powrót do córki przyśpieszyło.
Janusz siadł, by módz patrzeć na nią i słuchać szczebiotania o podróży i Krakowie. Zapomniał nawet, że nań tam mógł stryj oczekiwać, i że mu się będzie musiał tłumaczyć. Hennichen widocznie zatrzymać go pragnął i znowu do swej obojętnej wesołości powrócił. Gdy zmierzchło, zapalono światło i podano wieczerzę, która Wittembergę przypomniała. W czasie przygotowań do niej, Janusz miał zręczność na chwilę prawie sam zostać z Frydą. Obejrzawszy się dokoła, dziewczę prędko dobyło na sznurku zawieszony sygnet wojewodzica, i pokazawszy mu go, schowało szybko pod suknię. Janusz też zręcznie rozpiął żupan, ażeby pierścieniem, który go nie opuszczał, błysnąć przed jej oczyma.
Było to przypomnieniem przysiąg wzajemnych.
Nieproszona Fryda siadła potem i zanuciła cicho pieśń o słowiku, tę ostatnią, którą się pożegnali.
Janusz był poruszony i na chwilę o wszystkich swych zapomniał niedolach: o tem co przecierpiał i co miał do zwalczenia. Zdawało mu się, że dla pisarza dosyć było widoku Frydy, aby opór jego pokonać i zyskać go na swą stronę. Mógłże się kto oprzeć temu dziewiczemu wdziękowi smutnie uśmiechniętej anielskiej twarzyczki?
Tak upłynął wieczór niepostrzeżony, i bijąca u Panny Maryi godzina zbudziła dopiero z marzeń wojewodzica, który się porwał z westchnieniem, by do domu powrócić. Fryda pożegnała go cichem „do zobaczenia“, ciocia skinieniem, a stary odprowadził aż na wschody.
— Ponieważ nie życzą sobie tych stosunków z nami, — szepnął, — a my, ani wy zrywać ich nie radzibyśmy, proszę was, bądźcie ostrożni; po co oni przed czasem o nas wiedzieć mają! Przyjdzie na to godzina.
Ścisnęli sobie ręce i z temi tajemniczemi słowy wojewodzic opuścił Wilmsa kamienicę.
A że godzina była spóźniona, pobiegł wprost do gospody do stryja.
Zastał go wzruszonego wielce i przechadzającego się żywo po izbie. Wzruszenie u niego nie było tak rzadkiem, ażeby mu się dziwić można, lecz smutek na twarzy rzadkim był gościem.
Gdy wojewodzic wszedł, pan pisarz szybko się ku niemu zwrócił.
— Wiesz? — zawołał — wiesz? ojciec twój snać się dowiedział pocośmy tu przybyli, i nie chce dopuścić, abyśmy sami królowi przedstawili naszą sprawę. Stary też przybył tu. Widziałem podstarościego. Wprawdzie zapewnia mnie, iż innego nie mają zamiaru, tylko tu znaleźć księży do swojego klasztoru w Rochowie, bo od tego nie ustępuje, ale podstarości nic nie wie. Zamiast rozmowy z J. Kr. Mością będziemy więc mieli sprawę przed sądem jego. A no, lepiej, niech się wszystko rozstrzyga.
Janusz zadrżał na wspomnienie ojca, zamknęło mu to usta. Nie miał co mówić.
— Ja się ze starym choćby i przed tronem pańskim rozprawię — dodał pisarz — jak wola jego.
Tego dnia skończyli wprędce i rozeszli się, bo Januszowi pilno było z myślami swemi sam na sam pozostać, a pisarz chciał się naradzić z sobą co ma poczynać. Gniew w nim trwał jeszcze wielki przeciwko bratu.
Nazajutrz rano nie dano spoczynku pisarzowi, ciągnąc go do zboru. Szło wielce nowatorom o to, aby jak najwięcej możnych i wpływowych ludzi sobie pozyskać, zabiegali więc i około pisarza, który już za nawróconego uchodził; ale na nieszczęście stygł, przypatrzywszy się ludziom, którzy prowadzili reformę i około niej pracowali.
Pisarz wymówił się i od zaszczytu i od współuczestnictwa.
— Dajcie mi pokój — rzekł do przybyłego wysłańca — póki wy nie oczyścicie się z ludzi, jakich tam macie około czystej roboty, nikomu ona w smak nie pójdzie, bo ona czystych rąk potrzebuje, a wy do niej brudnych zażywacie.
Ażeby się od natrętnych zabiegów uwolnić, poszedł pisarz dowiadywać się o zdrowie królewskie na zamek. Był jeszcze na wpół drogi, gdy podstarościego spotkał, który bardzo spieszno gdzieś biegł. Zatrzymał go.
— A z czemże to tak lecisz?
— Nie z dobrem — odparł stary, któremu się łza w oku kręciła.
— Cóż przecie?
— Wojewoda nasz dawno nie swój był, w drodze snać zmęczył się, i dziś już z łóżka nie wstaje. A trzeba go znać, aby wiedzieć co to znaczy. Posłał mnie po księdza, a ja myślę do lekarza biedz, bo z sił opadł i ciało potrzebuje ratunku. Postami i dyscyplinami a włosienicą się zamęczył. Po nocach go sam widywałem krzyżem leżącego w żelaznej sali. Od śmierci pani jakby pokutnik żyje.
Pisarza to poruszyło zaraz, gniew opadł, dawne przywiązanie wracało. Spytał gdzie stali gospodą i bez namysłu poszedł zaraz.
W pierwszej izbie służba w milczeniu siedziała, a choć jej tam dosyć było, najmniejszy szelest mógł dojść uszów wojewody, taka tu panowała cisza. Pisarza puścić nie chciano; lecz ludzi poodpychał, drzwi odemknął i wpadł do izby chorego nie pytając o nic. Wojewoda blady na tarczaniku leżał ledwie podesłanym, z rękami złożonemi, głowę miał na piersi zwieszoną. W ręku trzymał krzyżyk, do którego się snać modlił. Podniósł nieco powieki i zobaczywszy brata, który się do łóżka przybliżał, pozostał niewzruszony.
Pisarzowi serce biło.
— Co tobie jest? tyś nigdy nie chorował? — zawołał przybyły, jak gdyby między nimi nigdy nic nie zaszło. — Czy ty się tak źle czujesz, że już i dźwignąć ci się trudno?
Znając pisarza, brat mógł się nie dziwić tej zmianie, jednak nie prędko na odpowiedź się zebrał. Patrzał na niego długo i z cicha szepnął:
— A co ci moja śmierć lub życie?
Pisarz nachylił się nad nim z uczuciem, które się na jego twarzy malowało.
— Tobie możeby równem było czy ja żyję lub umieram, czym zdrów czy chory. Ja zapamiętałości nie mam. W gniewie zapalony jestem, niech mi Bóg krewkość przebaczy, ale serce gniewu nie pamięta.
Wojewody oczy wciąż były wlepione w brata; westchnął głęboko, z piersi zwolna głos się zaczął dobywać.
— I Bóg ci wiele przebaczy, boś wiele kochać umiał. Ani ja ci win twoich nie pomnę. Boleję tylko, że ci Opatrzność nie dała więcej wytrwałości w dobrem, więcej stałości i lepszego poznania własnych uczynków.
Pisarz na zdrowego byłby się zagniewał, zmilczał przed chorym i powoli u łoża przysiadł.
— Czem to ja tak pobłądził? — spytał.
— Pobłażaniem wiele. Czuję się niedobrze i czas przyszedł, gdy ci powiedzieć mogę prawdę raz jeszcze. Któż wie, co mi Pan Bóg przeznacza? Zgrzeszyłeś odrywając się od kościoła, od spółki wiernych i od narodu i rodu twojego. Obcy ci zamącili głowę. Będziesz tego żałował.
— Słuchaj, — odparł pisarz — jeślim pobłądził, uczyniłem to nie przeciw wierze, ale dla wiary. Chciałem ją widzieć czystą, Chrystusową, ewangieliczną, taką, jaką była w pierwszych wiekach. Kościół zarażony był i jest nadużyciami wiekowemi.
— A czemuż nie miałeś ufności w kościele samym, iż on się z ludzkich pęt otrząsnąć potrafi? A ufałeś maleńkim i niespokojnym duchom, co w buncie przeciw powadze jego szukali ocalenia? Patrzże na skutki: rozerwany naród, rozdzielone familie, poróżnieni bracia, rozdarte królestwo, zniszczona powaga — niema granic temu, gdzie się ma skończyć obalanie ono — bo tu nie buduje się nic, a wszystko wywraca! Ażali ci, co niszczą, stworzyć potrafią?
Pisarz zmilczał.
— Nie pora o tem rozprawiać — odezwał się — chory jesteś; gdy wstaniesz a siły odzyskasz, kłócić się będziemy. A no, tu ci lekarza potrzeba, nie teologa.
— Mylisz się pewnie — westchnął wojewoda — wiedziałem z czem jechałem i żem śmierć niósł w sobie. Potrzeba mi lekarza, ale dla duszy. Ciało złamane doprasza się, by w proch obrócone do ziemi powrócić mogło.
Pisarz tak był rad, iż przyjściem swem rozerwał waśń jaka dotąd trwała, iż się w niczem wojewodzie przeciwiać nie chciał.
— Oba lekarze się przydadzą — szepnął — bo spokój ci dać mogą i trwogę odejmą.
— Nie mam trwogi — odparł wojewoda, — stanę z sumieniem spokojnem przed sąd Boży. Skutki mych uczynków nie w mocy mej, ale pobudek ich się nie sromam. — I powtórzył z gorączkowym pośpiechem, jakby dla własnego uspokojenia: — W sumieniu czystym się czuję.
Drzwi się otworzyły, wszedł lekarz królewski. Wojewoda się zmięszał nieco, bo kogo innego snać spodziewał się i spojrzał na brata; nie opierał się jednak poddając badaniu. Pisarz odsunął się nieco od łoża. Siadł doktór i długo, cicho pytał chorego, a za ręce go brał i w oczy mu patrzał. Zaledwie się to skończyło, gdy dano znać, iż ksiądz przychodzi. Podstarości wprawdzie na własny domysł lekarza sprowadził, lecz nieposłusznym być nie mógł i księdza też prosił.
Z wychodzącym doktorem wysunął się do drugiej izby pan pisarz i zatrzymał go ciągnąc do okna.
— Jestem rodzonym bratem chorego, — rzekł, przedstawiając mu się — mamy wiele spraw niedokończonych; powiedzcie mi szczerze co o nim trzymacie? Trwożę się.
Pomilczał trochę doktór.
— I ja niedobrze wróżę — odpowiedział. Natura to taka, co długi czas wytrzymuje czegoby inna nie zniosła, ale ją potem jeden cios obala. Słabi jęcząc żyją i ciągną, silni padają jak dęby.
Ruszył ramionami doktor.
— Przecież mylić się mogę a pragnę, bym się omylił. Stan ten trwać długo nie może: albo się rychło przesili, albo... nie dokończył.
Pisarzowi łza pociekła. Cała dawna miłość dla brata wróciła. Odwiódłszy doktora do drzwi, siadł na stołku między dworem i czekał by się ksiądz oddalił.
Godzina upłynęła, nim drzwi się otworzyły i kapłan poruszony wielce wyszedł. Pisarz śpieszył napowrót do brata.
Zastał go na modlitwie, a że ani mu jej przerywać nie chciał, ani odejść mógł, w kącie miejsce zająwszy, czekał.
I przesiedział tak długo, cierpliwie, aż uderzeniem w piersi wojewoda modlitwę skończywszy, rzekł:
— Bracie! pragnę! Każ mi dać kroplę wody.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.