Powrót do gniazda/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powrót do gniazda
Podtytuł Powieść z podań XVI. wieku
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Wojewoda stał w oknie sypialni i patrzał zamyślony na gościniec — tą drogą spodziewał się widzieć przybywającego syna, którego przyjazdu pożądał i obawiał się zarówno. Byłżeby to on? rzekł w duchu, patrząc na kłęby pyłu, które wiatr zachodni zwijał i ku górze jak obłok dymu unosił.
Mimowolnie, wedle obyczaju starego, zaczął się modlić, krzepiąc ducha. Nie wiedząc wszystkich przygód syna, wiedział już dosyć by się domyślać, że z drogi, na jakiej widzieć go pragnął, wyboczył. Rozmyślał więc, jak mu postąpić należało, surowo czy łagodnie; i wahał się, bo kochał, — a w ostatku zdał wszystko na natchnienie, jakie mu Bóg ześle w chwili stanowczej. Nie widziany przez nikogo złożył ręce, spojrzał na wizerunek Ukrzyżowanego, westchnął i zdał się spokojny na Opatrzność.
Kurzawa na gościńcu zbliżała się i wśród niej trzech jezdnych rozpoznać już było można; właśnie tę liczbę, w jakiej Janusz miał przybyć, bo mu liczniejszego pocztu ojciec wzbraniał i więcej go na żołnierza niż na wodza sposobił. W istocie on to był, — z bijącem sercem zbliżał się ku staremu zamkowi i więcej strachu niż radości doznał, ujrzawszy te mury.
Wspomnienie tylko matki uspokajało go i rzeźwiło, na myśl o niej żywiej biło mu serce. Zwolnili kroku koniom, choć Józiak się wyrywał i oczyma łez pełnemi spoglądał na grodek Rochowski.
Byli jeszcze o dobry kawał drogi od niego, gdy ich już oczy wojewody i kilku ze dworu poznały. Podstarości, który trafunkiem na górnem piętrze w bramie się znajdował a miał wzrok doskonały, pierwszy zoczywszy przejeżdżających, zbiegł ze wschodów i nie obrachowując co czynił, do wojewodzinej pośpieszył.
Zastał ją siedzącą nad robótką, zamyśloną tak, że go przybywającego nie posłyszała, z oczyma łez pełnemi. Gdy ujrzała podstarościego stojącego przed sobą, zawstydziła się i łez swych i zatopienia w myślach; prędko otarła oczy i uśmiechnęła mu się z za łez z dobrotliwym tym twarzy wyrazem, który umiała zachować przy największej nawet boleści.
Skłonił się nizko stary.
— Z czem przybywasz, mój przyjacielu? — zapytała nie domyślając się nic — czy cię wojewoda przysyła?
— Sam przybyłem i mam nadzieję, z wesołą nowiną — rzekł podstarości ponawiając ukłon. Możem się omylił, lecz mi się zda, że nasz panicz... przybywa.
Na te słowa porwała się z siedzenia wojewodzina i padła na kolana u krzesła, naprzód zaczynając od modlitwy. Wstała natychmiast drżąca, nie mogąc przemówić słowa i usiłując pohamować wzruszenie, które głos jej odbierało. Położyła rękę na namulanej dłoni podstarościego, cicho, złamanym głosem odzywając się:
— Gdzież jest? widziałeś go? gdzie? — A oczy jej szukały dokoła.. jakby wnijść miał.
— Poznałem panicza naszego i Józiaka na gościńcu, lada chwila tu być powinni.
Wojewodzina trzęsła się cała.
— Dałeś znać wojewodzie?
— Nie śmiałem, — rzekł podstarości — ani mi się godziło może, przyszedłem tu tylko.
— Bóg ci zapłać, dziękuję, mój stary — rzekła po cichu wojewodzina i siadła znowu nie mogąc się utrzymać na nogach.
Właśnie w tej chwili zatętniało w bramie. Janusz blady, z bijącem sercem wjeżdżał w nią, a pacholik wojewody poznawszy przybywających pobiegł do starego z oznajmieniem. Zastał go w pośrodku izby stojącego w milczeniu.
Zimno przyjął nowinę i chłopca odprawiwszy skinieniem, przechadzać się zaczął. We dworze całym widok Janusza radość wielką i zamięszanie wywołał. Powybiegali wszyscy witając, ale że się obawiano wojewody, nikt zbyt głośnemi oznakami nie objawił wesela. Twarze się tylko uśmiechały i rękami a czapkami witano.
U bramy zsiadł wojewodzic z konia i choć sobie serca dodawał, z niemałą obawą skierował się wprost ku mieszkaniu ojcowskiemu. Choć dziecięciu, niewolno było wnijść nie oznajmiwszy się wprzódy. Stanął tedy wojewodzic pod owym wizerunkiem starym Chrystusa w sali żelaznej, a pacholik poszedł o nim opowiedzieć. Nie okazując najmniejszego poruszenia, wojewoda głosem spokojnym kazał synowi przyjść. Czekał nań w pośrodku komnaty stojąc. Twarz jego przybrała wyraz nad miarę surowy, poważny i ostry — nie ojcem się stawił, ale jakby sędzią.
Janusz wszedł, stanął w progu, głowę schylił, kilka kroków do nieruchomego dotąd podszedł ojca i przykląkł schylając się do jego kolan.
Złym to było znakiem, iż ręki do pocałowania mu nie dał wojewoda, milczał.
— Dlaczegoś na pierwsze zawołanie nie przybył? — rzekł surowo i zimno.
— Chciałem się dłużej uczyć jeszcze, — wyjąknął Janusz.
— Posłuszeństwo nad naukę lepsze, — odezwał się ojciec.
— Jeślim zawinił, mimo mej woli, proszę o przebaczenie, — rzekł wojewodzic. Stary milczał.
— Wina jest większą niż się wam zdaje, — począł wojewoda, — władza rodzica jest zlaną od Boga, nieposłuszeństwo ojcu niczem, ale obraza Boża grzechem. Także poczynasz waszmość życie?
Janusz spuściwszy oczy milczał.
— Rozmówimy się o tem dłużej swojego czasu — rzekł wojewoda — matce waszej przyczyniłoby to zbyt wiele boleści do niepokoju jakiego doznawała, gdybym surowym się, jak powinienem, okazał. Zostanie więc sprawa między nami dwoma, o czem nikt wiedzieć nie ma. Teraz idź waszmość pozdrowić matkę i z nią razem wracaj tu, abyśmy przed obrazem Chrystusa, opiekuńczym domu naszego, podziękowali Bogu za powrót syna — acz marnotrawnego i nieposłuszeństwem skażonego.
To mówiąc coraz bardziej poruszonym głosem, wojewoda na drzwi wskazał. Ręka mu się trzęsła i głos także.
Janusz skłonił głowę, zwrócił się, wyszedł. Dopiero gdy się drzwi za nim zamknęły, stary odetchnął, jak gdyby wielki ciężar mu spadł z piersi, poszedł zwolna do okna i poczuwszy zimny pot na skroni, otarł go dłońmi obiema.
Od chwili, gdy jej podstarości o synu oznajmił, wojewodzina siedziała z oczyma spuszczonemi w swem krześle, przejęta, przestraszona, oczekująca. Szmer na zamku odbijał się w jej sercu, oczy podnosiły ku wnijściu. Długa, wiekami trwająca chwila przeszła, nim krok syna pospieszny poznała w sali i załamała ręce, usiłowała się powstrzymać, ale to było nad siły jej i zerwawszy się z siedzenia wybiegła do progu, właśnie gdy Janusz wchodził. Ukląkł przed nią biedny ściskając jej kolana, ręce matki objęły jego szyję i pocałunkami poczęła okrywać głowę dziecięcia, nie mogąc przemówić słowa. Łzy połykała tylko. Janusz się też jak dziecię rozpłakał. Po długim dopiero uścisku puściła go, aby nań popatrzeć.
Jakże pięknym wydał się w oczach matki; jak rozkwitłym, choć bladość jeszcze okrywała twarz jego.
— Dziecko moje! Janek mój! — powtarzała. — Wszak pozdrowiłeś ojca?... wszak byłeś u niego?
Z trwogą rzuciła to pytanie.
— Tak jest, odezwał się Janusz, rozkazał mi przyjść tu i powrócić na modlitwę.
Z pośpiechem wojewodzina natychmiast poruszyła się z miejsca, choć sił jej brakło jeszcze i musiała się oprzeć na ramieniu syna. Blada była i drżąca. Przesunęli się tak przez wielkie sale i sień i weszli do sali żelaznej. Tu wojewoda oczekiwał na żonę, stojąc przed starym Chrystusa wizerunkiem.
Jak tylko weszła, wojewoda oboma kolanami padł na twardą posadzkę, obok niego zajęła miejsce matka, za nimi w tyle musiał uklęknąć Janusz. We drzwiach Józiak, który się zjawił na ucałowanie nóg państwa, kląkł przy progu. Sam wojewoda począł modlitwę dziękczynną głośną.
Janusz, który nawykł był wszelkie tego rodzaju obrzędy religijne uważać za bałwochwalstwo, który nie jeden raz głośno się zarzekał, iż nic podobnego więcej nie popełni, zawahał się wprawdzie chwilę małą, czy mu nie przystało tuż zaraz walkę stoczyć o modlitwę, — lecz widok matki, dla której byłoby to ciosem śmiertelnym, wstrzymał go, kląkł po cichu. Sumienie tłumaczyło, iż siebie wystawić mógł na zemstę ojca, lecz matki na męczarnie narażać nie miał prawa.
Zaczęła się po tem litania dosyć długa. Na nabożeństwie tem mieli czas w duchu uspokoić się wszyscy: surowy ojciec, trwożliwa matka, Janusz nawet, który tu walkę widząc nie wczesną, na inny ją czas odłożyć był zmuszony; wzdrygała się kłamstwu dusza młoda, cierpiał, widok matki zbolałej był jego uniewinnieniem.
Powstał na ostatku wojewoda i wejrzawszy tylko na syna, rękę podał żonie, prowadząc ją nazad do jej mieszkania. Kilku słowy powołał za sobą Janusza, który poszedł posłuszny.
Pierwsza ta rozmowa byłaby może dość trudną się dla wszystkich stała, gdyby szczęśliwy los nie przyniósł na tę chwilę proboszcza.
Przyjazd jedynaka w mgnieniu oka od zamku rozszedł się z ust do ust podawany, na miasteczko.
Proboszcz właśnie z pacierzy w kościele odmawianych powracał, gdy mu chłopak znać dał o tem; a że do całego domu przywiązanym był staruszek i Janusza dziecinę jeszcze ukochał, więc jak stał przybiegł rodzicom powinszować, a młodego pobłogosławić.
Starowina był tak pogodnego oblicza, jakby w życiu karmił się tylko pogodą i spokojem. Wypełzła głowa, resztką bialuchnych włosów otoczona, śmiała się dobrocią i miłością przez dwoje oczu siwych a jasnych. Usta miał młode i twarz rumianą, choć zgarbiony w pół chodził pod ciężarem lat blizko osiemdziesięciu. Wojewodzina szanowała go jak ojca, mniej może lubił sam wojewoda, który go za łagodnym i za pobłażającym uważał, ale w nim duchownego szanował. Staruszek stał pokornie w sieni i przechodzących dopiero powitał cichemi słowy.
Janusz, którego on był pierwszym a najulubieńszym nauczycielem, pobiegł doń żywo i począł ściskać z uczuciem wielkiem.
— A jakżeś to wyrósł! wojewodzicu kochany, na niemieckim tym chlebie, o mój Boże! wąs mu się sypie!
I płakał staruszek. Podał mu rękę Janusz prowadząc za rodzicami. Wszyscy tak razem weszli, milcząc prawie, do pokoju wojewodzinej. Wskazał wojewoda krzesło księdzu, ale Januszowi siąść ani było można zamarzyć. Pozostał przy drzwiach wedle obyczaju, dopókiby się wojewodzie nie zdało kazać mu zająć miejsce i to, jak zwykle, opodal od starszych, u drzwi.
Ani się też mógł sam pierwszy odezwać przybyły, a powinien był czekać, aż go wezwą do mówienia. Litując się nad jego położeniem sam wojewoda, który jednak unikał spojrzenia nań i zbliżania się, spytał go pierwszy, jak podróż odbył i kędy jechał.
Musiał się więc przyznać Janusz, iż na Kraków drogę kierował w nadziei, że tam ojca zastanie i prędzej mu submitować się będzie; opowiedział też o spotkaniu z kasztelanem Jeremim, ale Niemca zataił, wcale o nim nie wspomniawszy. Drugi to już raz od przybycia swojego czuł się w walce z sumieniem i prawdą i upokorzonym.
Staruszek ksiądz zadał kilka pytań o Krakowie i co było słychać o królu, który podówczas się nie znajdował w stolicy; matka wtrąciła coś o życiu w Niemczech i na obcych krajach. Tak przeszła chwila do wieczerzy, którą zwykle jadano w wielkiej sali pierwszej, bo co było przedniejszego u dworu, z państwem prosty ich stół dzieliło.
Wyszła wojewodzina z mężem, zaproszono proboszcza. Nakryty był stół na osób przeszło dwadzieścia. Wszyscy już szeregiem stojąc oczekiwali na państwo.
Po jednej stronie nieliczny fraucymer wojewodzinej z panią starszą na czele, po drugiej mężczyźni, wedle wieku i obowiązków do szarego ustawieni końca. Tu stał podstarości i kilku siwych, a na ostatku młodzież szlachecka, która przy kancelaryi służyła. Dworzanie zajęli miejsca za krzesłami państwa.
Misy już cynowe, bo na powszedni dzień innych nie używano, stały na stole. Większa część dworu łyżki zapaszne miała z sobą, tylko województwu obojgu i kilku osobom przygotowano je na tuwalniach przy talerzach. Noże też nosili wówczas wszyscy, a widelce, tylko co były z Włoch sprowadzone, rozpowszechniać się zaczęły i w powszechnem nie były użyciu. Podano miednik i nalewki z wodą, a tuwalnie do rąk otarcia; ale wprzód jeszcze ksiądz stół pobłogosławił.
Już byli tedy wszyscy do polewki w milczeniu zasiedli, bo przy stole jak w kościele pospolitego czasu zachowywano wielkie decorum szanując dary boże, gdy rumor się stał około bramy i głosy donośne słyszeć się dały, z jakimi mało kto na zamek wjeżdżać się ośmielał.
Zmarszczywszy brew podniósł wojewoda głowę, przysłuchując się wrzawie niezwykłej, i na podstarościego skinął, ażeby szedł zobaczyć, co się tam stać mogło; chociaż domyślał się poniekąd przybycia starszego brata, bo ten jeden miał odwagę domu wojewody nie poszanować, a cicho się nigdy sprawiać nie umiał.
Podstarości łyżkę rzuciwszy, już miał wstać, gdy przeciwnemi drzwiami ukazała się w istocie znana postać pana pisarza. Wchodził już, ledwie opończę zrzuciwszy, w obłoconych od konia butach, szablą pobrzękując, czapką trzęsąc, śmiejąc się i witając razem. A był mężczyzna rozrosły, ogromny, karku grubego, twarzy rozlanej a szerokiej, z podbródkami trzema, spasły i oblicza dziwnie wesołego, choć już wiek mu i głowę posrebrzył i wąsy pobielił.
Na widok jego wojewoda wstał, podniosła się gospodyni, ruszył Janusz i poczęli go wszyscy witać z respektem, jaki głowie domu należał. Spojrzawszy z uśmiechem na Janusza, którego bardzo lubił, poszedł pan pisarz do ręki bratowej, wyściskał wojewodę, a potem wojewodzica ująwszy w pół rękami silnemi, niemal go od ziemi podniósł, aby mu lepiej spojrzeć w oczy.
— Kiedyżeś to, ty pątniku mój, z peregrynacyi swej powrócił? — zawołał, żeśmy o tobie nawet nie słyszeli.
— Przed godziną — odezwał się Janusz...
— To chyba! siadając podle niego począł pan pisarz. — Powinienem też to był poznać po uśmiechniętej twarzy wojewodzinej JMości i wczas się widzę przedstawiłem tu, przeczuciem jakiemś, aby też waści powitać.
— Bardzo wczas — wtrącił wojewoda poważnie, — jeśli pan brat chciałeś go widzieć i pobłogosławić, bo mu tu długo popasać nie dam.
Wszyscy spojrzeli zdziwieni wielce na wojewodę, i znać się to na twarzach malowało, gdyż ojciec dodał zaraz:
— Tak ci jest, jako mówię.
— Ledwieście go doczekali! — zawołał pisarz.
Matka blada w talerz patrzała.
— I właśnie przeto, że się przypóźnił, to mu tu popasać już nie można. Ustąpiłem radom ludzkim iżem go słał za granice; muszę być też posłuszny obyczajowi i prawu, a począć z niego rycerza robić, gdy dotąd móla zeń tylko czyniono. Któryż to z nas, panie bracie, we dwudziestu skończonych leciech jeszcze w polu nie bywał? Słyszana to rzecz? pierwsze pole tak późno? A kiedyż żołnierskiej a rycerskiej sprawy się nauczy?
— Ja bo nie widzę, dlaczegoby koniecznie rycerzem miał być — odparł pisarz.
— A czemże? Wszak do stanu duchownego powołania nie miał, więc szlachcic coby miał poczynać? Nie zostaje mu nic, ino wojny się uczyć, papieru dosyć najadłszy.
Pisarz ramionami zżymnął.
— Ono to tak bywało, — odezwał się, — ale czasy zmienne, inaczej teraz ludzie się pracą dzielą. Niekoniecznie każdy szablą ma wojować.
— A od czegoż szlachcicem jest i tarczę ma? czy dlatego by za nią siedział z pergaminem w ręku? Ja stary czczę obyczaj! Książki duchownym zostawić, świecki musi żołnierzem być, dopóki na koniu usiedzi. Tak bywało i tak być musi, chcemyli być cali.
Tak mówił wojewoda i nikt mu już naganiać tego nie śmiał — tylko matka spojrzała na syna i westchnęła.
— Ano i wojny niema — odezwał się pisarz.
— Znajdzie się ona zawsze, ku Dzikim Polom wyjechawszy — dodał wojewoda — na kresach; a gdyby wojny nie było, to są przecie czaty.
Postanowienie to ojcowskie dziwnie się w uszach Janusza odbiło, lecz słowa za sobą rzec nie mógł; któżby się śmiał naówczas głowie rodziny sprzeciwić lub nawet odpowiedzieć.
— Ja myślałem, że go do kancelaryi królewskiej damy, — odezwał się pisarz.
— Aby zniewieściał za stołem — przerwał wojewoda żywo. — Szanuję króla i dwór jego, ale mi się tam szkoła zda nie wyśmienitą pod te czasy, lepsza w obozie.
Na tem rozmowa się przerwała, gdyż pisarz wobec całej dworni siedzącej u stołu przedłużać jej nie chciał. Wszystko co otaczało stół, więcej pono oczyma wojewodzica jadło niż wieczerzę. Kobiety i pani starsza z ciekawością się przypatrywały trochę niewieściej piękności panicza, mężczyźni wychylali głowy, aby go lepiej widzieć mogli; goniły go uśmiechy i nieme powitania starszych znajomych.
Tak krótka zeszła wieczerza, po której gdy znowu nastąpiła modlitwa i dworzanie nalewki i miednice przynieśli z tuwalniami dla państwa i dostojniejszych gości, reszta biesiadników pożegnawszy się wyszła, a pisarz i wojewoda odprowadzili wraz z Januszem gospodynię do jej komnaty.
Tu też nie długa była zabawa, bo pan pisarz zmęczony drogą poziewał i wojewoda znak dał do rozejścia. Chciał przybyły pociągnąć z sobą do wyznaczonej izby Janusza, lecz wojewoda coś szepnął i sam mu towarzyszył. Chciała pewnie i matka poufnej, dłuższej, sam na sam z synem rozmowy i łaknęła jej, lecz rozkaz wojewody był wszechmocny, a ten mu iść na wypoczynek polecił.
Podstarości już czekał w pierwszej izbie na Janusza, aby mu nowe jego ukazał mieszkanie. To które on wprzódy zajmował, zajęte było, a że bez dyspozycyi wojewody nic się nie działo, on też sam i mieszkanie synowi wyznaczył. Zdziwili się wszyscy posłyszawszy o niem, lecz ktoby się był ważył sprzeciwiać.
W obszernej bramie, którą żołnierz nadworny zajmował, były na piętrze dwie izby opuszczone, niegdyś za więzienie pono służące, ponure, wilgotne, zimne i niewygodne a zniesławione od wieku.
Przed powrotem wojewodzica zawołał był burgrabiego sam pan, zapytał o ową kunę, bo ją tak zwano, i przykazał wymyć i wybielić, dwa tapczany postawić, stół, ławę a co było potrzeba, aby tam mógł człowiek wymieszkać. Nikt się zrazu nie domyślał, dla kogo kuna służyć miała, aniby kto śmiał przypuszczać iż dla wojewodzica. Była w tem wyraźna wola ojca, aby młodego upokorzyć i wypróbować, a może rozpuszczonego na swobodzie srogim rozkazem do karności znowu nałożyć.
Zdziwił się Józiak, gdy do zdjęcia juk przyszło a o izbę zapytał, że mu ową kunę wzkazano, bo już burgrabia rozkazy miał. Opierać się ani powoływać do wojewody nie było sposobu.
Szepnęła o tem pani starsza jejmości; pobladła matka, lecz do męża iść nie śmiała, wiedząc że rozkazów nie zmieni, w pierwszej przynajmniej chwili i właśnie dlatego że go o to naglono. Był to i dla wojewodzinej znak, że na syna ojciec był gniewnym, co zresztą z całego z nim obejścia czytała. Trzeba było uczynić co przykazano.
Gdy podstarości szepnął na ucho Januszowi o kunie, — zarumienił się chłopak, krew mu uderzyła ku skroniom, ale chwili się nie zastanawiając poszedł milczący.
Patrzali za nim dworscy zdala z politowaniem. Nie tyle było niewygody co upokorzenia przed ludźmi. Józiak znosząc tłómoki płakał i rękawem łzy ocierał.
W milczeniu przebiegł Janusz stare a czarne wschody wiodące na piętro i wszedł do izb przeznaczonych, w których już pościel zastał zasłaną, a Jóźka na stołku u progu, przybitego tą niedolą.
Surowość ojcowska, co złamać miała Janusza, podniosła go — rzekł sobie w duchu, iż ją zniesie, ale się nie ugnie. Dopóki żal mu było rodzica, pokornym się czuł wobec niego; w tej chwili tryumfującemu już do zbytku nad jego słabością — postanowił się oprzeć. Nie było mowy o buncie przeciwko władzy, ale o wytrwaniu biernem na duchu.
Rzucił się jak stał na posłanie. Józiak się zbliżył chcąc coś rzec, ale mu ręką wskazał tylko, by odszedł.
Ze spartańską, umyślną prostotą izby były wyporządzone; sam wojewoda tego dnia rano potajemnie chodził je oglądać. Sprzęt był od siekiery i ledwie to co pierwsze potrzeby zaspokoić mogło. Nad głowami łoża tylko Józiak przybił obrazek, palmę i gromnicę.
Dowiedziawszy się od Dubrowinej, którą panią starszą nazywano, bo nad fraucymerem miała zwierzchność, o naznaczeniu kuny dla syna, wojewodzina załamała ręce, pobladła, ale nie rzekła słowa. Poprosiła ją tylko z cicha, aby jej znać dała, gdy wojewoda odprowadziwszy pana pisarza do swojej sypialni powróci.
Nie upłynęło pół godziny, gdy Dubrowina przyszła z oznajmieniem, iż wojewoda poszedł do siebie. Wziąwszy tedy lichtarz ze świecą, wojewodzina przeżegnała się i puściła niespokojna przez sale ku mieszkaniu mężowskiemu.
W sali żelaznej otwierające się drzwi posłyszawszy wojewoda, który może odwiedzin się tych spodziewał, przemknął nieco swoje, aby zobaczyć, kto przychodzi w tej porze, a ujrzawszy żonę niespokojny ku niej pospieszył.
Zeszli się więc tak właśnie na pół komnaty przed obrazem Ukrzyżowanego, około którego nikt nie przechodził żeby mu czci nie oddał, Wojewodzina przyklękła chwilę.
— Moja Moniusiu — łagodnym głosem ozwał się wojewoda poruszony — cóż cię tu sprowadza? Potrzebujesz spoczynku, a ja uspokojenia.
Właśnie stali w progu sypialni, kiedy tych słów domawiał. Wojewodzina uklękła przed nim i wyciągnęła ręce.
— Panie mój! — zawołała — co ci dziecię zawiniło, że je karzesz nie tak na ciele, jako na duszy, wobec obcych i swoich? Jedyny nasz powraca, a ty go jakby do więzienia ślesz. Jeśli winien, ja, matka przychodzę cię przebłagać za niego. Miły mój, co się stało?
— Moniko kochana — poważnie rzekł wojewoda — nic się nie stało, ani to jest karą co ci się nią wydaje, a może próbą jest i potrzebną. Gdybyśmy córki mieli, pewniebym ci prowadzenie ich zostawił. O syna się upominam. Hartu mu potrzeba i charakteru, niech niewieściuchem nie rośnie. Co w was cnotą jest, to w nas byłoby słabością i błędem. Cóż się stało, iżem go jako żołnierza wsadził między żołnierze? Przecież nie zachoruje od tego.
— Panie mój, mężu mój — słabym głosem poczęła wojewodzina spierając się o stół, bo chwiała się z obawy i wzruszenia — czyż myślisz, że serce matki lada czem uspokoić potrafisz! Gdyby miał łaskę u ciebie, inaczejbyś go przyjął. Ja czuję gniew twój i truchleję.
Wojewoda milczał długo.
— Mylisz się, nazywając to gniewem. Serce ojca nie zna gniewu na dziecię; ale surowem być musi, choćby krwawemi łzy to opłakało. Uspokój się, moja dobra Moniko; kocham go, ale im mocniej przywiązanym doń jestem, tem mniej pobłażającym być mogę. Niech dwa dni tam przemieszka, a inne mu się znajdzie pomieszczenie. Spróbować go trzeba.
Wojewodzina już słów nie mogąc znaleźć, złożyła ręce i modliła się tak postawą do nieubłaganego ojca, który pozostał zimnym i surowym.
— Idź, moja Moniko, spocznij i bądź spokojna, ojcem jestem.
Znając męża nie śmiała już głosu podnieść biedna kobieta; ujęła więc przyniesiony świecznik i zabierała się odejść, gdy wojewoda przystąpiwszy do niej, w rękę a potem pocałował ją w czoło i zwolna przeprowadził aż za sień pustą.
W sali czekała Dubrowina, popatrzała na panią swą, o nic pytać nie śmiała ani potrzebowała, z twarzy jej czytała, że z niczem wracała nie pocieszona.
Można to było prawie przepowiedzieć zawczasu, gdyż wojewoda nigdy od żadnego z postanowień swych odstępować nie był zwykły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.