Powojenni/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— No, nareszcie jestem tu, na swojej habendzie! Mam ją kochać podobno, jak obiecuje moja Dada. Ha, zobaczymy!
Zebrzydowski przeciągnął się na łóżku i zadzwonił.
— Pawciu, ubranie do konnej jazdy, żywo! Każ tam osiodłać jaką szkapę. Może jest co przyzwoitego pod siodło.
— A śniadanie?
— Dawaj śniadanie!
— Do łóżka?
— Czyś zwarjował? Cóż to jestem położnicą, żebym w betach jadł. Idjociejesz kotku!
— Można i zidjocieć od ciągłej jazdy.
— Pojedziesz znowu do Warszawy.
— Jaśnie pan się zamęczy! Szofer mówi, że w samochodzie jest mały remont. Z Uchań to niezły kawał drogi miejscami...
— Pojedziesz sam i koleją.
— Ja?
— Ty!
— Już wiem! Pewno z kwiatami.
— Głupiś! Pojedziesz do Bristolu, zabierzesz resztę rzeczy, listy, które tam do mnie nadeszły...
— O, o to widać na dłużej do Pochlebów wybraliśmy się!? Słusznie!
— Bardzo się cieszę, żeś zadowolony! No, woda, ubranie, śniadanie i koń. Cóż się tak gapisz?
— Bo jaśnie pan taki inny..
— Jaki naprzykład?
— Jakby przed wojną.
— No, to się ciesz!
— A czy ja wiem, co z tego wyjdzie?
— Słuchaj no, Pawciu!
— Już! w ten moment. A łazienka już czeka.
Gdy War po śniadaniu wyszedł na ganek i naciągał rękawiczki reniferowe na delikatne ręce, uśmiechnął się rzewnie.
— Trzeba sobie ręce opalić jak Dada! I to moje cyganiątko było gajowym? Oryginalne!
Wskoczył na konia.
Złotogniady traken tańczył pod siodłem i żuł niecierpliwie wędzidło. Zebrzydowski w sportsmenskim wytwornym kostjumie normował gorączkę konia z flegmą umiejętnie i w krótkim galopie wyjechał za bramę. Minął szeroką aleję topolową, kłusował pomiędzy polami, na których szeregi pochylonych postaci pełły buraki. Czerwieniły się ubrania kobiet, głowy odwracały się w stronę drogi, skąd dochodził raźny tętent. Dziedzic zaciekawiał, był tu bowiem nader rzadkim gościem. Przed Warem rozciągały się pola, łany jego własne. Szmaragdowy jęczmień chylił się aksamitną gładzią, próbując się wykłaszać. Ciemno-zielone owsy rozciągały się kobiercem puszystym. Pszenice dostojne w swych ciężkich bardzo ciemnych piórach, zaczynały się już luzować, tryskając gdzie niegdzie pierwszym kłosem. Dalej falowały szeroko rozlewnie kłosiste żyta, obsypane gęsto płowemi trzęsieniami kwiatu, pokryte były jakby atłasową powłoką, gięły się w ciepłych powiewach i powstawały zgodną harmonją ruchu i kierunku. Do złudzenia podobne były z oddali do powierzchni morza, tą jednolitą falą gibką i rozhybotaną
Zebrzydowski patrzał na łany żyta swojego i oczy trochę zmrużył od blasku słońca i od radości widoku. Wstrzymał konia, jechał stępa i patrzał. Wtem na krańcu łanu zadymiło coś, podniósł się tuman jakby przezrocza płachta pyłu i gęstniał, uniósł się wysoko, hen, aż zakrył słoneczny blask. War zdziwił się, nie poznał narazie co to jest, ale wnet przyszło wspomnienie z Hłowatyna.
„Żyto kurzy“ — mówił stary rządca. — „Żyto plonuje“ — poprawiał ojciec Wara, tłomacząc mu to zjawisko przyrody. Zebrzydowski uczuł radosne ściśnięcie serca. Był zadowolony, że jednak widzi tu, u siebie ten cud na swojej ziemi, że to jego żyto plonuje. Poraz pierwszy Pochleby wydały mu się miłe i nawet ładne. Sunął wolno po drodze i obserwował tuman nad żytem, który po chwili unoszenia się mgłą nad kłosami, opadał, niknął aż rozwiał się zupełnie.
— Kłosy zapylone dadzą ziarno! Jakie to jednak piękne — pomyślał.
W drugiem miejscu znowu zadymiło szeroką ławą i wtedy War porównał swoje pola z polami uchańskiemi w tym roku. Same prawie odłogi, same stratowane na jesieni rżyska. Jeden rok zniszczenia i odrazu pustka! Przypomniał sobie pogodę pani Teresy, gdy mówiła, że już w tym roku zasieje więcej oziminy, bo dostanie nasienie od sąsiadów mniej zniszczonych przez inwazję bolszewicką. War sam nie wiedział, dlaczego, wyobraził sobie wtedy, że pola na Pochlebach wyglądają tak samo jak tegoroczne Uchańskie, i teraz ujrzawszy różnicę tak wielką, pomyślał:
— Jednakże ja jeszcze narzekać nie mogę.
Raźno pokłusował na dalsze pola.
Kartofle pokryły już ziemię liśćmi, buraki były jak kilim zielony, tkany w girlandy robotnic różnokolorowych. Rzepak stał już dojrzewający, obfity, sumiasty, chrzęścił bogatym poszumem ciężkiej fali plonu, obramowanej brzegiem czerwienią maków jaskrawych.
Tam dalej łan czerwonej koniczyny radował oczy barwą i puszystością kraśnych główek kwiatu nasiennego. A tam znowu zabielało coś pasem jakby postawy płótna na ziemi rozciągnięte.
Edward podjechał bliżej i rozdął nozdrza zmysłowo. Uderzył go zapach silny białej koniczyny. Nad kwiatami unosiła się chmara pszczół, brzęk i szept pracowity owadów był jakby konieczną melodją dostosowaną do aromatu przedziwnie słodkiego, który nasuwał zmysłowe pragnienia.
Zebrzydowski oddychał pełną piersią i chłonął upajający zapach. Słuchał brzęku pszczół i słyszał w tym zgiełku jakby radość życia i uciechę z pracy mozolnej. Trud był tu poezją, zebrany pyłek słodyczy nadzieją przyszłości.
— Czy i ja się tu wprzęgnę do pracy? — pomyślał — Czy zdołam z niej wydobyć poezję i nadzieję swojej przyszłości? Z Dadą, tak! Ona taka jakaś świeża, taka prawdziwie leśna. Żywiołem jej jest las, jak sama mówi, ale te pola dyszą zapachem jej fizycznej istoty.
Zadrżały i rozdęły się bardziej nozdrza Zebrzydowskiego. Iskra pożądania przeleciała przez niego na wskroś, budząc w żyłach szybszy obieg krwi.
— Gdybyś tu była teraz, Dada!
Ścisnął w dłoni pejcz, zaciął zęby i pognał naprzód ostrego kłusa. Wpadł w cwał, bo niosło go nowe uczucie przypominające apetyt na zakazany owoc. Podobnego uczucia doznawał kiedyś, gdy kochał Terenię Pobożynę. Ale teraz, teraz? Już nie dozna porażki poprzedniej. Dada będzie owocem dla niego... Świeży, soczysty jak brzoskwinia owoc, taki ponętny i własny!
— Tak, ona to brzoskwinia! Nie, ona to te pola rozkwitłe, pola białej koniczyny.
...A Róża?..
War zmarszczył się.
Róża! Co on z nią teraz zrobi?..
Róża Saronu!.. Jakie ona zajmie wobec niego stanowisko?...
War postanowił już przedtem milczeniem swojem skłonić Różę do zerwania z nim. Papę z przyjemnością poczęstowałby koszem, ale ją... kochała go, czuł to i widział.
Przypomniał sobie teraz, jak przejeżdżając z Krakowa do Uchań, w Warszawie posłał najpierw Róży kwiaty i cukry, a potem sam zaszedł do Krongoldów. Róża była rozpromieniona, czuła i słodka. On z nią w rezerwie, a z papą ceremonjalnie. Był przecie wtedy podminowany myślą, że jedzie, by zobaczyć Terenię. Wszak dla niej tylko jechał do Uchań pod wpływem zasłyszanej od wuja Mohyńskiego wieści o Pobogu.
— Jednak ja jestem świnia! Pobóg może w najlepsze żyje i wróci. Taki Pobóg! O ile go odrazu kula bolszewicka nie wyprawiła na tamten świat, da sobie rady. Szczęśliwiec! Wróci i zastanie po dawnemu kochające ramiona żony i takiej żony! Dada będzie taką samą żoną.
— A Róża? — powróciła myśl natrętna.
— No, cóż Róża!.. Znajdzie dla siebie jakiego Klapsztejna, czy innego, zawsze miljonera, wezmą ślub w synagodze, jak Jehowa przykazał, i będą oboje szczęśliwi, czcząc prawa Mojżesza. Czy wszystkie miljony Róży mogą zastąpić te oto łany mego rodzinnego zboża? Można to kupić za jej miljony, ale czy będą miały ten sam urok swoistej gleby, która wzywa do pracy i łaknie pracy?...
— Czy ja aby mam mózg w porządku, czy też tam, jak mówi rosyjskie przysłowie: „nie wszyscy są w domu, jeden wyszedł“ — pod wpływem miłości dla Dady i zapału? Ha, może to nowa faza życia daje nowe marzenia, nowe umiłowania. Wszak i w Hłowatynie i w Derbyszczach niekiedy rozmarzałem się polami, lasami, gdy znudziły podróże po całym świecie. Czy będzie teraz na podróże? Och, głównie na tę projektowaną wspólnie, najmilszą, poślubną?
Zebrzydowski objechał folwarki, wałęsał się po lesie przypominając sobie las uchański, Dadę i ich szał.
Poczuł nową burzę we krwi i tęsknotę do Dady. Zwiedził zagajniki sosnowe i świerkowe, brzeźniaki cudownie rozwite, szeleszczące błyskotliwem listowiem. Wreszcie powrócił do domu, bardzo zadowolony z uczuciem jakby pewnej sytości.
Odniósł wrażenie wyborne, poczuł się na swojej ziemi panem. Nie tym feudalnym panem kresowych włości, których nie możnaby tak łatwo objechać, no, ale jednak Pochleby zrobiły mu miłą niespodziankę. Mało je naogół znał i nie zwracał na nie nigdy uwagi. Dziś się przekonał, że były przedewszystkiem piękne, zamożne, nawet bogate i szczególnie pociągające go wdziękiem rodzimym, czego się po nich nie spodziewał ani trochę. Przyszło mu na myśl, że trzebaby zbadać rachunki i kasę, co do której miał pewne wątpliwości, pamiętając coś nie coś, ile z niej czerpał przez ostatnie lata. Ale gdy wrócił do domu zajęło go znowu co innego.
Oglądał parkowe urządzenia, kwietniki, irytował się na ogrodnika za jego pomysły. Oranżerja go trochę pocieszyła, ale wszędzie sobie obiecywał mnóstwo inowacji i zmian.
Zwiedzał stajnie, pogrymasił trochę na konie cugowe, które nie zupełnie odpowiadały jego wymaganiom. Skrytykował żłoby za mało eleganckie i wogóle uznał stajnie w stosunku do hłowatyńskich za nędzne.
— Tu trzeba najpierw przerobić od rdzenia, a najlepiej zbudować nowe, dostarczę najpiękniejszych modeli — rzekł do administratora Daszkowskiego, który go oprowadzał, a który słysząc te projekty miał minę niewyraźną.
Wozownia i szorownia także nie zachwyciły Wara. Karety, powozy, trzeba odnowić, całe szczęście, że jest nowe auto. Szory stare!
— Szory są bardzo piękne, proszę pana i zbytek byłby, tembardziej...
— No, już mówię panu, że one mi nie dogadzają!
— Pan Kmietowicz jak tu był w jesieni zachwycał się niemi i czwórką także.
— A stadnina? Mówił mi kolega, że czwórka trakenów podobno bardzo piękna?
— Cztery klacze po Majestozie, złoto-gniade, sprzedałem w kwietniu z polecenia pańskiego z Warszawy.
— A, a prawda! A Majestozo?...
— Dziś pan na nim jeździł.
— A tak, tak! To ładny koń. Trochę zdarty.
— Mam na niego kupca, doskonale płaci. Przydałoby się, bo trzebaby ze dwie pary koni fornalskich dokupić. Stadniny na ten cel szkoda.
— My tu musimy panie dużo kupować, a nic nie sprzedawać.
Administrator popatrzał na Wara zdziwiony.
— Hm! Chciałbym panu przedstawić rachunki, stan kasy.
— Tak, tak, to później.
— Jednak prosiłbym prędko, bo mi zależy, aby pan poznał dokładnie stan interesów na Pochlebach.
— A wie pan, że zrobiły mi niespodziankę. Zasługa pańska. Pola śliczne, urodzaje zdaje się będą wspaniałe.
— Tak, trochę deszczów za mało, ale co z tego?...
— Jakto co z tego?
Administrator znowu spojrzał na Wara zdumiony. Lekko ironiczny uśmiech błąkał się na jego ustach.
Zebrzydowski przez parę dni ciągle zwiedzał majątek. Wszędzie go było pełno. Wpadał na folwarki, interesował się robotami w polach, koszeniem łąk. Zaciekawiał go każdy szczegół.
Wstawał rano i jechał lub szedł w pole. Upajał się polami, czarowała go ich krasa. Słuchał z rozkoszą dzwonienia skowronka, zachwycał się klekotem bocianów na gnieździe, gruchaniem gołębi. O zachodzie słońca lubił słuchać nawoływania się przepiórek, które swoje typowe pit pi lit! pit pi lit! łączyły z głosami czyrrykających kuropatw, z kumkaniem żab na bagienkach, z cykaniem koników polnych, wołaniem derkaczy i mnóstwem głosów innych tworzących charakterystyczną pieśń pól i wsi.
Wszystko bawiło i zachwycało Wara, wszystkiem się cieszył.
Najpóźniej zwiedził oborę. Przeszedł obojętnie długi korytarz oddzielający szeregi krów, czarno-białych łaciatych holendrów; ale popatrzał na piękne bydło bez zainteresowania. Był właśnie wieczorny udój. Mdły zapach mleka w połączeniu ze specyficznym odorem bydła drażnił powonienie Wara.
Wyszedł pośpiesznie z budynku, krzywiąc nos z niesmakiem.
— Pfuj co za wonie! Obrzydliwe bydlęta!
— A jednak teraz obora pochlebska i podborzyńska to dla nas ważne źródło dochodu — rzekł administrator.
— Jakto, sądzę, że najważniejsze to zboża takie piękne.
Daszkowski skierował na niego wzrok nie tylko ciekawy, ale niepokojący.
— Więc o interesach pomówimy potem — rzekł War — Niech pan teraz myśli o dostarczeniu mi jaknajwięcej pieniędzy. Będę potrzebował dużo.
Administrator uśmiechnął się dziwnie.
— Przepraszam za moją nieuwagę, nie złożyłem dotąd moich życzeń, z powodu zaręczyn pana. Pan będzie łaskaw przyjąć bardzo serdeczne.
Zebrzydowski odgadł, że mowa o Krongoldównie i trochę się zmieszał.
— Dziękuję — rzekł z tajemniczym uśmiechem.
Edward długo spacerował po parku wywołując wspomnienia Dady. Grał na fortepianie warjacje różne. Przy sonatach Bethowena unosił go szał, płonął ogniem zapałów i wraz z Dadą, w wyobraźni swej, stwarzał przedziwne fantasmagorje. Kolosalne projekty dźwigał, wznosząc z nich gmachy utopijne. Przy nokturnach i preludjach tulił Dadę do serca i mówił jej: kocham, kocham, kocham! Rozmarzał się, fantazjował, szalał! W narzeczonej widział skoncentrowanie wszystkich swoich ideałów życiowych i tęsknot. Ona budziła jego pragnienia do czynu, uczyła miłości do swojej ziemi, rozpalała mu krew.
War pisał do Dady listy pełne zapału i wielkich projektów. Listy tchnęły uczuciem dla niej i sentymentem dla Pochlebów, które opisywał barwnie i przyznawał, że ich nie doceniał.
Swój optymistyczny nastrój zawdzięczał Dadzie i w bardzo gorących słowach dziękował jej za to. Potem War zaczął niecierpliwić się brakiem wiadomości z Warszawy.
Wreszcie Pawcio powrócił, wioząc pakę listów, wśród których Edward wyłowił jeden od panny Róży i jeden od Krongolda. Ten ostatni zadziwił go.
— Czego on chce? Bankier pisał, że ma na oku piękny majątek do kupna z pałacem i różnemi przepychami, z gorzelnią, młynem parowym i t. d. Proponował, aby Zebrzydowski wybrał się razem z nim i Różą dla obejrzenia majątku, który trzeba kupować prędko, gdyż waluta spada i ceny lecą w górę. W liście było dużo arbitralnego tonu i wielkiej pewności siebie.
Zebrzydowski zgrzytnął zębami. Zaklął z irytacji i odłożył list.
Panna Róża wyrażała mu swoją tęsknotę i prośbę, by przyjeżdżał jak najprędzej. Trzeba ten majątek ich — tak już nazywała — obejrzeć, zarządzić wszystko toco zechce tam zaprowadzić nowego i świetniejszego, bo nareszcie muszą już jechać zagranicę, aby wziąć ślub. Wyrzucała Warowi, że był zbyt krótko podczas ostatniej wizyty i nie naradzili się nad różnemi sprawami. Dziwiła się, że przebywał tak długo w Uchaniach: z tego powodu było w liście trochę niesmacznych aluzji, a pomimo cukrowych słów i czułości dużo wymówek. Odczuwało się w nim niecierpliwość graniczącą z gniewem i obrazą. Ton tego listu wywołał sarkastyczny uśmiech Wara.
— Aha, cukrzone słówka, a w gruncie rzeczy despotyzm i chęć panowania nademną. O, nic z tego, przedwczesne zakusy, panienko! No, podkop już zrobiony, czekajmy dalej! Ciekawym! Ba, ale waluta spada, ceny rosną i Krongold majątek kupi za drogo. Gotów potem odemnie żądać odszkodowania! będzie to po kupiecku!
Inne listy zawierały różne rachunki, na które War krzywił się niechętnie, prośby o wsparcia, których adresy zapisywał w notesie skrupulatnie i natychmiast o nich zapominał. Dwa listy w pachnących kopertach były od znajomych piękności, o tęsknocie, propozycji różnych spotkań i t. d.
Zebrzydowski przejrzawszy listy zapytał Pawcia:
— Jakże tam w Warszawie?
— W hotelu strasznie się zdziwili, że jaśnie pan nie przyjechał. Pan Krongold był podobno sam dwa razy i zapowiedział portjerowi, że jak tylko jaśnie pan przyjedzie, żeby go zawiadomić. Jest pilny interes, bo pan Krongold kupuje dla córki ogromny majątek i chce żeby jaśnie pan sam go obejrzał. Więc jak ja przyjechałem...
— No, więc co?
— Portjer w ten moment zatelefonował do pana barona i pan baron kazał mi przyjść do siebie.
— I ty, ośle jeden, poszedłeś?
— Jaśnie pan zaraz od osłów, a co miałem robić? Nie poszedłem, ale pojechałem, bom też nie żaden posłaniec. Pan Krongold był bardzo niespokojny, czy jaśnie pan czasem nie chory. Panna służąca mówiła mi, że baronówna aż chora z tego niepokoju. I pan baron także.
— Słowem wszyscy się pochorowali. No, co dalej?
— Nie, pan Krongold nie chory, tylko był także niespokojny o jaśnie pana, że niby dlaczego ja sam przyjechałem po rzeczy, bo to już portjer wypaplał. Pytał mnie baron, co się stało, więc powiedziałem jak i co.
— Cóżeś nałgał?
— Co prawda, tom nie łgał! Mówiłem, że byliśmy parę dni w Uchaniach, że jaśnie pan spotkał tam swoją dawną znajomą z kresów, i że się z tego bardzo ucieszył; że prosto z Uchań przyjechaliśmy do Pochlebów i że jaśnie pan zostanie tu przez całe lato, bo się zabieramy do gospodarowania.
— Majster! — szepnął do siebie Edward.
— No i co dalej?
— Ano, pan baron zaczął się wypytywać o Pochleby i czegoś się tak cudacznie uśmiechał, jakby był zły. Ale widać, że on jednakowoż bardzo zdrów to nie jest, bo był taki blady, a krzywił się czasem, jakby go co bolało. A kiedy ja zacząłem chwalić Pochleby i opowiadać, że jaśnie pan będzie tu zaprowadzał dużo nowości i poprawek różnych, to pan Krongold odpowiedział mi ze śmiechem: „Znam ja te Pochleby lepiej niż pan Zebrzydowski“ i jeszcze powiedział, ale nie śmiem powtórzyć.
— Mów!
— Powiedział tak: „Jak pan Zebrzydowski zabierze się do Pochlebów, to tam już nic do poprawienia nie będzie“. War zaciął usta, ale walczył jednocześnie ze śmiechem.
— No, to dobrze o mnie powiedział!
— Kiedy tak się jakoś wtedy paskudnie śmiał, że ażem zdrętwiał!
— Oddrętwiejesz! Spisałeś się dobrze, rad jestem z ciebie.
— Przecie, że jaśnie pan pochwalił! Ale jeszcze zapomniałem jedno. Oto panna służąca mi mówiła w garderobie, że podobno ślub jaśnie pana będzie w Genewie. Bardzom się ucieszył, bo to piękne miasto, a my tam rzadko bywali.
— Przygotuj się zatem do wielkiego zmartwienia, bo będziemy tam bywać jeszcze rzadziej.
Po tej rozmowie Pawcio zupełnie stracił głowę: z kim jego pan teraz zaręczony.
Zebrzydowski po wyjściu famulusa usiadł przy biurku i, zapalając papierosa, rzekł do siebie.
— Hm! drugi podkop zrobiony. No, czekajmy dalej, już pewno nie długo.
Wgłębił się w fotel i puszczając z ust kłęby dymu, rozmyślał:
— O, bestja papo! Jak to on powiedział? Aha, znam Pochleby lepiej niż pan Zebrzydowski. I jak jeszcze? Aha! jak pan Zebrzydowski zabierze się do Pochlebów, to tam już nic do poprawiania nie będzie. Ha, ha, ha, ha, ha! To mi prorok! Psiakrew! O, Salomonie w bankierskiej skórze! Możesz spać spokojnie, do twojego majątku ja się już nie zabiorę! Pałace kupujesz dla Zebrzydowskiego, nawet ci się Krążą chciało?... Czekaj, możesz sobie Rotszyldowskie fortuny kupować, ale ani Krąża ani Zebrzydowskiego nie dostaniesz! A ja tymczasem w Pochlebach stworzę placówkę taką, że się bestjo w słup soli zmienisz ze zdumienia, jak twoja praszczurka, żona Lota, po której odziedziczyłeś ciekawość.
Zebrzydowski poczuł w sobie nagły przypływ energji. Zadzwonił.
— Pawciu, proś tu do mnie pana administratora z księgami. Żywo!
— Teeeraz?
— Czy mam ci powtórzyć po raz drugi?
— W ten moment!
Zebrzydowski zdusił papierosa, wstał i przeszedł się po gabinecie krokiem nerwowym.
— Trzeba raz zdobyć się na odwagę i zajrzeć w paszczę tajemniczym rachunkom, bo coś mi czmera... No, zobaczymy!
Administrator wszedł z paką ksiąg i z bardzo uroczystą miną. Edward powitał go wesoło, mówiąc, że chce już wniknąć w interesy majątkowe, aby zacząć meljoracje, przebudówki, stawianie nowych budynków, restauracje dworu do gruntu i t. d. Administrator westchnął i kiwał dziwnie głową.
— Cóż pan ma taki grobowy nastrój?
— Bo nie pora teraz proszę pana myśleć o meljoracjach i budowlach. Czasy są bardzo ciężkie, zaledwo rok dobiega od wojny, a wojna ekonomiczna trwa jeszcze i nie tak prędko przeminie. Żyjemy w wyjątkowych warunkach, do których trzeba się dostosować. Tymczasem pan na Pochlebach żył jak dotąd przedwojennie. Rezultaty pan powinien zgłębić sam, ale tu jest wszystko czarne na białem.
— Przesadza pan! Przecie Pochleby nie były ruszone przez wojnę.
— Ale zupełnie od niej izolowane nie były również. Zresztą skutki wojny odczuwa cały kraj, nie tylko poszczególne prowincje. Ale przejdźmy do rzeczy konkretnych.
Administrator rozłożył księgi, wydobył listy Edwarda pisane z Warszawy, depesze, przekazy pieniężne, weksle, kwity różne i cały ten arsenał, który nagle zaniepokoił Zebrzydowskiego.
— Mam wszystko w porządku, potwierdzone dokumentami, nawet są tu kopje moich listów do pana, w których niejednokrotnie ostrzegałem...
— Słucham pana, zaczynajmy.
Administrator rozpoczął z systematyczną ścisłością zdawać raporty. Obaj zanurzyli się w księgach. Błękitno siwa chmura dymu gęstniała nad ich głowami od papierosów Zebrzydowskiego, palonych jeden po drugim.
Twarz administratora ponsowiała, Edward bladł. Znużenie i nuda malowały się na jego twarzy z początku, potem zaciekawienie, potem niechęć i niepokój coraz silniejszy, wreszcie niecierpliwość i oburzenie.
— Jakto, więc zboża te już nie moje?...
— Sprzedane są na pniu, pozostaje tylko zebrać je i oddać kupcom, którzy kupili.
— Jakże pan mógł je już sprzedawać!
— Proszę pana, oto listy pańskie, dokumenty, depesze, zlecenia. Ostrzegałem! Sądziłem, że pan pamięta jakich sum żądał i jakie przysyłałem...
— Rzepak sprzedany, za buraki wzięta zaliczka tak duża — przedstawił Edwardowi sumę — że już cukrownia odmówiła dalszego kredytu. Kartofle w krochmalni także zaangażowane w grubej zaliczce na podatki. Proszę oto są dowody z opłaconych podatków, a na jesieni czeka nas danina państwowa, która na Pochleby wypadnie bardzo duża. Oto są dokumenty za sprzedane zboża zeszłoroczne. Prawda, to już panu najpierw przedstawiałem. Mamy przed sobą żniwa pociągające wydatek za robociznę. Wydatek duży. Ceny za najem rosną i ciągłe są kontrole związków służbowych. Oto podatek za las jeszcze nieuiszczony, nałożą już karę.
Zebrzydowski odsunął się z fotelem blady i zmęczony. W oczach miał mgłę znużenia i wyraz prawie rozpaczliwy.
— Więc wobec tego, co słyszę, jestem już zrujnowany? Czy tak?
— Nie, cóż znowu, proszę pana. Interesy Pochlebów są szarpnięte poważnie, ale to jeszcze nie ruina. Niech Bóg broni! Trzeba się tylko ogromnie, jak to mówią, wziąć w kupę, trzeba oszczędzać bardzo, pracować, zabiegać, dbać, a głównie zapomnieć o wszystkiem, co pociąga za sobą jakikolwiek wydatek niepotrzebny. Z tego wychodząc założenia wszelkich remontów i budowlinależy zaniechać. Budynki dobre i solidne, dwór również, nie potrzebują żadnych wkładów. Na daninę trzeba będzie odprzedać kawał lasu, inaczej jej nie zmożemy. Tymczasem ratuje nas dochód z obór, ale potrzeb gospodarskich jest więcej niż dochodu z nich. Zatem powtarzam, trzeba się bardzo liczyć i ograniczać. Bo prócz tego, pan zapewne pamięta, iż mamy długi, wcale niepoślednie. Te dajmy na to mniej grożą z powodu ciągłego spadku waluty. Ale raty długu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego zalegają już bardzo. Dużo mamy zobowiązań proszę pana, a jak kredyty się wyczerpią?
Zebrzydowski siedział zgnębiony, był jakby wkuty w swój fotel. Na bladem czole wystąpiły gęste krople potu, usta miał zacięte, oczy przyćmione mgławicą zupełnej, krańcowej apatji.
Milczał.
Administrator chrząknął parę. razy. Widząc zmienioną twarz Zebrzydowskiego zdziwił się i rzekł wreszcie:
— Wszystko to da się naprawić, proszę pana, trzeba tylko dużo woli z pana strony i zrozumienia sytuacji, która jest zawikłana i ciężka, nie przeczę, ale nie beznadziejna. Zresztą wobec pańskich projektów matrymonjalnych warunki zmienią się zasadniczo. Mówię szczerze. Wiem, że pan Krongold interesuje się Pochlebami, miałem dowody.
Edward ocknął się.
— Jakie?
Pan Krongold badał hipotekę Pochlebów.
— Skąd pan wie?
— Mówiono mi w hipotece.
— Ach taki
„Znam Pochleby lepiej niż pan Zebrzydowski“ — przypomniał sobie War słowa Krongolda powtórzone przez kamerdynera. Aha, no to przyznaję mu słuszność, powiedział prawdę.
— Pan Krongold to człowiek bardzo bogaty, nawet na czasy obecne — mówił administrator z leciuchnym odcieniem ironji.
Edward spojrzał na niego twardo.
— Pan Krongold nic mnie nie obchodzi.
— Wszakże pan jest zaręczony z baronówną?
— Pan się myli. Jestem obecnie zaręczony z kim innym.
— Aa! Przepraszam pana. Sądziłem...
Zebrzydowski powstał.
— Dziękuję panu i muszę powinszować ścisłości w prowadzeniu rachunków, które przyznaję, przeszły moje oczekiwania.
— Bardzo mi przykro, że tak się stało i że pomimo moich starań...
— Ach, no tak, rzecz jasna. Utrata kresów musiała się odbić na Pochlebach. Tymczasem dobranoc panu.
— Czy księgi panu zostawić? Może pan zechce jeszcze sam...
— Nie, nie mam dziś głowy na to. Czuję się zmęczonym.
Zebrzydowski uciekł z gabinetu, dławił się tam. Odczuwał straszliwy upadek sił duchowych. Depresja ta złamała odrazu energję jego, spopieliła zapał.
Ocknęły się drzemiące w nim hydry zwątpienia, rozpaczy. Poczuł się na nowo włóknem, istotą bezużyteczną, wyrzuconą po za nawiasy świata i życia. Krzepła w nim wszelka myśl o ratunku. Ani odrobiny woli nie miał w sobie, ani ochoty do rozumowania. Poczuł się na nowo nędzarzem jak bezpośrednio po utracie majątków kresowych, tylko w daleko większym stopniu. Teraz ujrzał przed sobą przepaść rzeczywistą, jakby ostatnia deska ratunku wysunęła mu się z pod nóg. Pustka przed nim, pustka dokoła i on sam wśród niej, zagubiony beznadziejnie. Zatratę swoją widział już jasno. Przecie w takich warunkach żyć nie potrafi. Praca? Och, poco te puste słowa! Morały, teorje, zasady cioci „Kalendarz“. Jak on tu będzie pracował, co tu będzie robił? Zakasać rękawy, jak mówi ciocia Mohyńska i co będzie robił temi zakasanemi rękawami? Będzie orał, czy krowy doił, czy siał, czy żął? Ach, idjotyczne słowo bez wyrazu! Więc co? Zamknie się tu w tych zrujnowanych Pochlebach i będzie wstawał rano i patrzał jak rośnie i plonuje żyto, które już nie jest jego własnością.
Będzie dozorował młocki pszenicy dla kupca, który ją już kupił zanim dała kłosy. Będzie się starał o pieniądze na żniwa, z których już nic dla niego nie zostało.
A co powie Dada na to wszystko? Ona go też do pracy nakłania i obiecuje mu w Pochlebach raj stworzyć. A tak! cudowny raj, na ruinach! A podróż ich, a piękne inne projekty!
Zebrzydowski biegał po parku opętany myślą główną, jak on w warunkach obecnych wytrzyma. Przypomniała mu się znowu pogoda pani Teresy w majątku zdewastowanym do szczętu. Pochleby on sam zdewastował. Co na to powie Dada? Ach, ten Krongold, badał hipotekę i zaraz kupił duży majątek. Nie chciał na habendę do Pochlebów oddać córki.
Edward syknął z wściekłością.
— Nie odda, nie!...
Za ciasno mu było w parku. Wpadł jak burza do kredensu i kazał siodłać konia.
Pawcio przeraził się jego wyglądem.
Edward na Majestozie błądził po polach całą noc. Rozmawiał z sobą głośno, jakby z kimś trzecim, który go słuchał, przytakiwał mu, zaprzeczał. Kłócił się z tym kimś, kto był w nim teraz, ale jakby nie on. War klął, roztkliwiał się, prawił sobie impertynencje i gorzkie wyrzuty sobie czynił, przypominając alarmowe listy administratora w zimie i na wiosnę. Odkładał je na bok ze złością i więcej o nich nie myślał. Dopiero dziś przypomniały mu je ich kopje pokazane przez administratora.
O do djabła! Ale wtedy miał perspektywę posagu Róży. Starał się o nią i zapomniał o tej „kieszonce na drobne“, jak nazywał Pochleby — i nawet o tem nie pamiętał, że ta kieszonka obficie sypała mu pieniądze, tylko, że on nie pytał i nie interesował się skąd czerpie wydawane sumy. Znał tylko adres Pochlebów, ale skąd Pochleby brały i niosły mu paki banknotów, co miesiąc prawie mniej wartościowych, nie zastanawiał się. Wystarczyło mu jedyne pytanie i najgłówniejsze zagadnienie: żenić się z Różą czy nie żenić?... A dziś? Dziś z nią zrywa, można powiedzieć zerwał, bo Dada zapanowała nad nim wszechwładnie.
Porwała go najpierw wspomnieniem przeszłości, a potem sobą. Odnalazła w nim jednem spojrzeniem takiego, jakim był dawniej przed wojną. Oszalał dla niej i także zapomniał, że dziś jest innym. Byli oboje powojenni, a uniósł ich zapał przeszłości.
A teraz?
— Ależ Dada chce pracować z tobą razem, chce ciebie do pracy nakłonić — mówił do Wara ten ktoś drugi, kto był w nim.
Ona chce, ale ja jej dla pracy nie chcę! Pragnę ją otoczyć wszystkiem, czem moja żona otoczona być powinna. Cóż ona będzie robiła w Pochlebach, w obecnych Pochlebach?
Edward jechał przez las wolno, na koniu zgrzanym aż mokrym od potu. Płaty białej piany na szyi konia srebrzyły się w mętnym brzasku zamglonego księżyca, jakby na zlanej potem skórze trakena, wystąpiły sinawo bławe piętna pleśni. Zebrzydowski patrzał na pełnię księżyca, otoczonego ogromnym kręgiem żółtawo-różowej „lisiej czapy“ i myślał z żalem przemożnym w duszy, że ten sam księżyc na nowiu, czysty jak krąg złotej blachy, przyświecał jemu i Dadzie, w parku Uchańskim, gdzie serca ich biły zgodnym rytmem obopólnej miłości. I wydało mu się, że teraz duszę ma, tak samo omgLoną, jak omglonym był blask księżyca. Odczuł jakby zaćmienie w duszy swojej i jakiś dziwny zamęt w sercu, który zaczął w nim budzić różne przyczajone potwory, może nawet stwarzać je na nowo. Oto nagle uklóło go żądło jakieś złośliwe, a myśl odrazu podsunęła pytanie: Jakże to teraz ożenić się z Dadą?
I znowu ból szczególny i znowu myśl: Czyż narażę ją teraz na takie szare życie i czy sam potrafię tak żyć?
Nowy wstrząs niepojętego lęku, jakieś nad wszelki wyraz przykre targnięcie nerwami i myśl cicha, spłoszona, która się nawet ujawnienia bała, ukazując jeno rozognionej wyobraźni Zebrzydowskiego postać Róży Krongoldówny i jej miljonów. Zadrżał.
Szarpnął konia cuglami, aż zwierzę jęknęło od okrutnego uderzenia wędzidłem i pognało dróżką leśną w popłochu, tuląc uszy i chrapiąc ze zmęczenia. Na polu War zdwoił pędu. Koń okapający pianą i jeździec, w którego duszy wrzał potok rozbieżnych myśli, pędzili tak bez tchu, jakby widmo nocne, niesione wichrem zatraty. Koń stękał niemal ludzką skargą, ale War bódł go ostrogami bezlitośnie, ogarnięty jakimś żywiołowem szaleństwem, gotów stratować i zniszczyć wszystko na swojej drodze.
Ranek był już i różowa jutrzenka wypłynęła na wschodnim krańcu nieba, barwiąc jaskrawym rumieńcem obłoki nocne i ziemię zaspaną, gdy Zebrzydowski wpadł na dziedziniec folwarczny. Fornale wyprowadzali konie do roboty. Stanęli zdumieni wyglądem wierzchowca i jeźdźca. Majestozo był pokryty kożuchem krwawej piany, miał zapadłe oczy, które powlekła sina plewka śmiertelnego zmęczenia. Nogi pod nim dygotały jak pręty trzcinowe. Zebrzydowski blady, z brwiami ściągniętemi, bez czapki, w sztylpach obłoconych doszczętnie, zeskoczył z siodła. Ktoś chwycił konia za uzdę. Zebrzydowski bez słowa skierował się w stronę bramy, wiodącej do dworu. Wtem jakiś krzyk, wołania i łomot.
Edward odwrócił się i zapytał z gniewem:
— Co tam się stało?
Jeden z fornali uchylił przed nim czapki i objaśnił z pewnem zakłopotaniem.
— A to koń padł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po południu tegoż dnia przed podjazdem dworu warczał cicho motor samochodu. Pawcio lokował walizy.
— Dokąd jedziemy? — spytał cicho szofer. Kamerdyner podniósł brwi do góry i wykonał dłońmi ruch niezdecydowany.
— Dowiemy się jak usłyszymy.
Na ganku Zebrzydowski mówił do administratora:
— Kiedy wrócę? Nie mogę na to odpowiedzieć! Zresztą pan widział, zacząłem od dużej oszczędności, nieprawdaż?
— Gorycz jest w głosie pana. Szkoda Majestoza. No, ale pan znowu za tragicznie bierze wszystko. Fantazja pańska... trudno, bywa i tak! Będę jednakże oczekiwał pana, bo — zniżył głos — nawał interesów nie cierpiących zwłoki.
— Wiem! Gdy nadejdą tu jakie listy, proszę zatrzymać, albo wrócę, albo telegraficznie zawiadomię, dokąd przesłać.
Siadając do auta Edward rzucił:
— Do Uchań!
Szofer z Pawciem zamienili spojrzenia. A War cofnął się na poduszki siedzenia i mruknął:
— Przyjechałem tylko poto, żeby zabić Majestoza. No, nie, bo i poto jeszcze, aby usłyszeć wyrok na siebie.
Całą drogę Edward pogrążony był w zadumie mrocznej. Ocknął się dopiero nazajutrz, ujrzawszy las uchański. Uczuł w sobie jakąś iskrę, która przeniknęła go i zapaliła.
We dworze nie spodziewano się go tak prędko. Dada powitała go z wybuchem radości, ale odczuł w niej coś niepokojącego. Przy powitaniu zawołała: „jakie to szczęście, że nie wczoraj“.
Chciał ją spytać, co to znaczy, lecz przy powitaniu pani Teresy zastanowił go znowu jej wygląd. Znać było na niej jakąś konsternację. Edward dowiedział się od Dady, że Pobożynę trapią ciągłe przeczucia niedobre, że wczoraj widziała we śnie Romana, który ją wzywa, że miewa wizje niepokojące i jest z tego powodu prawie chora. Wybiera się do Warszawy, wiedziona nieokreślonem przeczuciem.
Dada popatrzyła na Edwarda i rzekła cicho:
— Jeżeli on, broń Boże, zginął — to ja nie wyobrażam już sobie następstw.
Edwardowi ścisnęło się serce żalem.
— Tak, to byłoby straszne. Pojedziemy z panią Terenia do Warszawy i bedziemy nad nią czuwali.
— Nie mogę. Obiecałam Tereni opiekować się dziećmi, ale ty z nią jedź, War, bo istotnie zostawić jej samej nie można.
Edward spojrzał na Dadę uważnie, dotknęły go jej słowa.
— Nie jesteś zazdrosna?
— O Terenię? Byłabym naturalnie, gdyby ona mniej męża swego kochała. Ale ona jest teraz ani dla świata ani dla ludzi. Zresztą ufam ci.
Nagle zasłoniła sobie oczy.
— Wiesz, był tu wczoraj Jurek Strzełecki.
— Był? No... i co?
— Bo ja do niego napisałam szczerze zaraz po twoim odjeździe i on przyjechał wczoraj właśnie. Wyobraź sobie co za szczęście, że nie dziś. Przyjechał najętymi końmi ze stacji, gdy ja byłam z dziećmi w lesie. Terenia pierwsza mu opowiedziała wszystko i, jak to ona, anielska, jakoś go ułagodziła. Ona to tak potrafi! Ale pomimo to, gdy przyszłam, Boże, Boże co się działo! War nie krzyw się tak nieładnie! Taki masz złośliwy, szatański uśmiech. Dlaczego?
— No, chyba nie mogę się nad nim rozczulać i łzy ronić nad jego porażką. Współczuję mu jednakże.
— On współczucia nie potrzebuje!
— Oo! Tak? Bardzo żywo to powiedziałaś. Więc tembardziej.
— Źle mnie rozumiesz. Nie potrzebuje współczucia, nie zniósłby go, bo to człowiek silny i mocarny wolą swoją jak lew!
— Lew jest także żarłoczny i drapieżny, nie tylko mocarny.
— War! ja mówię poważnie i twoje żarty. O, jacy wy różni jesteście od siebie!
— Naturalnie! Mnie masz za wątłą antylopę, którąby ten lew pożarł na surowo i dlatego tak się ucieszyłaś, że nie przyjechałem wczoraj.
— Ze względu na Jurka, bo on, bo on w takiem podnieceniu... Ty znowu... a ja nie lubię i boję się scen.
— Mniejsza o sceny i o mnie, o którym niedopowiedzenie twoje zrozumiałem. Lecz chciałbym wiedzieć, dlaczego dotąd trwa owa poufała forma odzywania się o nim. Ten — Jurek — zaczyna mnie drażnić.
— Nic ci więcej o nim nigdy nie powiem!
— Zupełnie słusznie!
Dada zapłonęła.
— To tylko dodam, że już Jerzego nie chciałabym spotykać w życiu!
— Żeby nie porównywać go ze mną, czy tak? Lwa z antylopą. A ja właśnie życzyłbym sobie tego spotkania, pomimo łaskawej opinji o mnie.
— Nie spotkasz go! Zanadto go zraniłam i dlatego nie chcę życia mu psuć sobą. On mnie naprawdę głęboko kocha.
— Dado!!
Młoda kobieta podała mu obie ręce, głos jej zadrgał.
— War, nie bądź taki...
— To jest... jaki?
— Jeszcze ten sam ton? Inaczej mówiłeś wtedy.
— Ach, wtedy a dziś!!!
Młoda kobieta wstrząsnęła się. Szkarłatny rumieniec wytrysnął na jej twarzy. Wyjęła rękę z rąk Wara i patrzyła na niego chmurnie. Zmienionym głosem spytała cicho:
— Co znaczy twój okrzyk? Co ci się stało? War powiedz mi. Ja pragnę wiedzieć wszystko, wszystko!
Zebrzydowski opamiętał się. Jej oczy wzruszyły go. Ujęty i nanowo zapalony jął zwierzać się przed nią ze swych kłopotów i zawodu jakiego doznał w Pochlebach. Mówił szczerze z głęboką troską, nie oszczędzając siebie i swojej bezradności.
Dada słuchała go z rozpogodzoną twarzą, na ustach jej drżały hamowane uśmiechy. Czasem zamajaczyła na jej jasnej twarzy chmurka zadumy, czasem wesoły ją rozjaśnił promyk. Słuchała Edwarda, patrząc mu prosto w oczy. Gdy skończył powtarzającym się refrenem: — jestem nędzarzem — Dada nagle ujęła jego głowę w obie dłonie i całując go rzekła z uczuciem:
— Mój drogi, najdroższy nędzarz! Mój umiłowany, stroskany pan! A czy ty wiesz, że twoje żale są mi tylko dla tego przykre, że ty się trapisz; że one ciebie gnębią. Ale ja się nie martwię, bo wiem, że to ciebie i nas zahartuje, to nam w dzisiejszych czasach wyjdzie na dobre. Zobaczysz War, jak zakaszemy rękawy do pracy.
— Masz tobie! i ty mi radzisz zakasywać rękawy jak ciocia „Kalendarz“? Gwałtu! za młoda jesteś na to i za piękna!
— Jaka ciocia „Kalendarz“?
— Jest taka ciocia z typu cioć gderliwych i weredyczek nieco cudacznych. Ale niech pan Bóg broni, żebyś była Daduś do niej podobna, choćby w jednej teorji czy idei. Przestałbym cię kochać natychmiast.
— Czy idea pracy to także teorja tej cioci twojej?
— Ależ naturalnie, to jej idee fixe!
— No, to z żalem stwierdzam, że przestaniesz mnie kochać bardzo prędko, bo ja do pracy już przywykłam. Zresztą ideę tę wyniosłam z domu moich rodziców i bez niej życia nie pojmuję.
— Nawet ze mną?
— Nawet z tobą.
— I zakaszemy oboje rękawy do tej pracy? i ona ma się stać dogmatem naszego życia? Szarą rzeczywistością naszego istnienia?
— Albo ona, albo pójdziemy z torbami.
— Dado! Widzisz już gorycz zakradła się do twoich słów, a gdy się zakradnie do serca, co wtedy? Co wtedy?
— Nie wmawiaj we mnie drogi swoich własnych goryczy. Ja się pracy nie boję, a zastosować się do nowych czasów, w których żyjemy, jest już koniecznością, o ile się nie chce zginąć w zalewisku nowych fal.
Zebrzydowski patrzał na nią zdumiony. Wzrok jego zastanowił Dadę.
— Przypomniałam ci widać znowu ciocie „Kalendarz“?
— Tak niestety i widzę, że ideały nasze rozbiegają się. Nie przypuszczałem tego. To bardzo smutne.
Dada zmieszała się.
— Więc wolałbyś, abym była lalą bezduszną, abym teraz łamała ręce nad sytuacją twoją i nad tem, że będziemy musieli żyć skromnie i oszczędzać? że nie będzie na zagranicę, na podróże i zbytki i głupstewka, wolałbyś mnie taką?
Warowi nagle przypomniała się matka i jej próżność.
— Może i nie chciałbym w tobie tego, co mówisz, ale coś, coś pragnąłbym w tobie widzieć.
Dada przytuliła się do narzeczonego.
— War, może ja ciebie rozumiem, tylko nie potrafię tego sformułować. Ale bądź spokojny o przyszłość naszą o ile miłość twoja dla mnie będzie trwała. Ja nie jestem doktrynerką, lubię życie, ach jak lubię, wesele, śmiech, uciechę, świat! A z tobą życie rajem mi będzie. Wierz mi.
War objął ją, lecz nie odczuła w jego objęciu i uścisku dawnego zapału i żaru. Patrzał w jej oczy trochę tępo i rzekł idąc za swoją myślą.
— Ja pracować nie potrafię, nie mogę! Klęska materjalna jest moją klęską duchową i na to jest tylko jedna rada, jedyna.
— Jaka? — spytała ze drżeniem.
— Palnąć sobie w łeb.
— War, czy ty to mówisz poważnie?
Głos Dady był głuchy.
— Najzupełniej! Powiedz, co pozostaje mi więcej? Kocham cię, a nie będę mógł otoczyć ciebie zbytkiem i pięknem, na co zasługujesz tak bardzo. Nie cierpię pracy i ona nie dla mnie, życie w szarzyźnie pospolitej dla mnie. Więc co?
Dada milczała.
Chciała wypowiedzieć: „i ja nie dla ciebie“, lecz nie miała odwagi.
Teraz dopiero uprzytomniła sobie jasno i wyraźnie, że on potrzebuje miljonów, potrzebuje posagu, że ona teraz biedna i dać mu tego nie może. Myśl ta utkwiła w jej mózgu jak oścień żelazny. Ale Dada milczała, bojąc się, by myśli tej War nie odgadł.
Po bardzo długiej chwili milczenia Edward ocknął się z zadumy i zajrzał w oczy narzeczonej uważnie i mocno. Zatrzepotała rzęsami, ukrywając swoje myśli nieszczęsne pod ich cieniem. A on spytał.
— Co ci jest, droga? Po raz pierwszy nie widzę w oczach twoich słońca, ale jakiś zmierzch niesamowity. Co to znaczy?
Młoda kobieta milczała.
— Dado, czy dotknęły cię moje słowa poprzednie?
— Dotknęły, to za mało, zabolały mnie bardzo. Bo jeśli ja wywołuję w tobie podobne refleksje, tedy widocznie jestem dla ciebie niczem.
— Jak możesz tak mówić! Czyż nie rozumiesz, że chodzi mi o ciebie, o twoje szczęście, o to, że chcę ciebie otoczyć...
— Wiem, zbytkiem i chodzi ci o moją oprawę. Ach, War, tak mówi każdy, komu tylko o siebie samego chodzi. Każdy egoista, każdy łowca posagowy mówi to samo, bo tym pięknym parawanem zasłania własne niedołęstwo życia, własny egoizm. Chodzi mu o siebie tylko, a chce wmówić, że o szczęście jego przyszłej żony. Ale musi natrafić na bardzo naiwną, któraby w to uwierzyła. Ja naiwna nie jestem i posagu nie mam, jestem biedna zupełnie i nie chcę twoich bogactw. Chcę ciebie, twojego serca, ale skoro ci ono nie wystarcza...
Głos jej załamał się, lecz zapanowała nad sobą.
— Skoro zaczynasz mieć takie wątpliwości i takie myśli przezemnie.
— Jakto przez ciebie, Dado, co ty mówisz? — wzburzył się Edward.
— Tak, przezemnie, bo jestem biedna, bo może jeszcze nieświadomie odczuwasz, że dzieje ci się jakaś krzywda! Majątek zrujnowałeś i zaręczyłeś się z biedną, podczas gdy ty potrzebujesz dla siebie miljonów by żyć... i miałeś te miljony otrzymać od Krongoldówny.
Zebrzydowski zerwał się z miejsca.
— Dado, jak mam to rozumieć?
— Dosłownie, że ja zrozumiałam sytuację, że odczuwam ciebie. Ty potrzebujesz żony bogatej, bo bez miljonów jesteś... jesteś...
— Dokończ!
— Jesteś zerem.
— Dado!
Zebrzydowski upadł ciężko na fotel i zakrył sobie oczy.
Młoda kobieta oddychała szybko. Łzy trysnęły z jej źrenic. Podsunęła się do Edwarda i zarzuciła mu ręce na szyję. Głowę oparła na jego ramieniu.
— War, zraniłam ciebie, wybacz! Jestem zła, jestem prędka, ale nie umiem być nieszczerą, lubię rzeczy nazywać po imieniu. Intuicja moja nasuwa mi takie właśnie myśli, podejrzenia, więc je wypowiedziałam, samej sobie rwąc serce.
Mówiła przez łzy.
— Dlaczego szczęście musi być zawsze czemś zaćmione? Dlaczego! i to przez pieniądze, przez majątek? Ja chcę iść przez życie z tobą, dla twego serca, nie dla twego majątku. Chcę wspólnie pracować, ale ty nawet tego słowa nie uznajesz, więc co? Twoje marzenia są inne, moje inne, czy może na innych podstawach oparte? Ale jakże my tak rozbieżnie pójdziemy przez życie? We mnie będzie wieczny lęk, że nie odpowiadam twoim ideałom. W tobie może się z czasem zrodzić wyrzut, że ja wniosłam ci tylko miłość swoją i te moje nieszczęsne ideały, które cię nie zadowolnią, bo ty ideał życia widzisz w czem innnem.
Zebrzydowski nagle chwycił ją w ramiona. Był wzburzony niebywale, drżał cały, ale w oczach jego płonął ogień zapału.
— Dado moja, moja, po stokroć moja! Nie mów tak i wybacz mi moje słowa poprzednie, wybacz mi moją apatję. Ja cię kocham nadewszystko i tyś mój jedyny ratunek. Bez ciebie naprawdę zginę. W tobie i w twoich ideałach jest moje być albo nie być, tyś mój dogmat życia.
Dada odsunęła się od niego i głęboko spojrzała mu w oczy.
— War, czy przez usta twoje przemawia teraz serce, czy chimera?
— Przestajesz mi już ufać? Więc ci powiem, serce oddałem ci niepodzielnie, a chimerę moją tylko ty możesz we mnie unicestwić.
— Och, gdyby tak było istotnie, gdybyś ty sam, wierzył w to, co mówisz, może wtedy życie nasze byłoby bardzo piękne.
— Będzie piękne, Dado, tylko bądź ze mną zawsze, nie rozłączajmy się! Jedź ze mną i teraz do Warszawy, chcę tego koniecznie. Pragnę mieć ciebie ciągle przy sobie.
Młoda kobieta uśmiechała się przez łzy i gładziła ręką jedwabne włosy Wara.
— Więc pojedziesz? Ja tego chcę.
— Pojadę dla ciebie.
Zapanowała między nimi znowu pogoda, ale Dada choć wzruszona i kochająca patrzyła na Wara trochę tak, jak na duże, rozkapryszone dziecko. I zupełnie bezwiednie, wbrew jej woli, przyszedł jej na myśl, silny, niezłomny charakter Jerzego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.