Powieści mniejsze (Gogol, 1871)/Powieść o kłótni Iwana Iwanowicza z Iwanem Nikiforowiczem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Powóz
Pochodzenie Powieści mniejsze
Wydawca Biblioteka Najciekawszych Powieści i Romansów
Data wyd. 1871
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Paulin Święcicki, Jan Grzegorzewski
Tytuł orygin. Коляска
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.
Powieść o kłótni Iwana Iwanowicza z Iwanem Nikiforowiczem.



Rozdział I.
Iwan Iwanowicz i Iwan Nikiforowicz.

Pyszna bekiesza u Iwana Iwanowicza! przepyszna! A jakie baranki — daj go katu! co za baranki: siwe, ośnieżone! Dam wiele jeśli u kogo znajdą się podobne! — Na miły Bóg, popatrzcie tylko na nie, szczególnie, gdy z kim rozmawia... spojrzyjcie z boku — jaki to kąsek! Opisać niepodobna — aksamit! srebro! płomień — Boże ty mój! Mikołaju cudotworco! dla czego ja nie mam podobnej bekieszy!... Sprawił on ją sobie wtedy jeszcze, gdy Agata Fedosówna nie była w Kijowie. Wy znacie Agatę Fedosównę? Ta sama, która odkąsiła ucho podsędkowi.
Przezacny człowiek Iwan Iwanowicz! Jaki ma dom w Mirogrodzie!... Na około, ze wszystkich stron ganek podparty dębowemi słupami; w ganku wszędzie są ławki. Iwan Iwanowicz, gdy słońce dobrze przygrzeje, zrzuci z siebie i bekieszę i okoliczności; zostanie tylko w koszuli i spoczywa pod balkonem, patrząc, co się dzieje w podwórzu i na ulicy. Jakie u niego jabłonie i grusze tuż pod samemi oknami! Otwórzcie tylko okno — gałęzie same cisną się do pokoju. To tylko przed domem, a gdybyście obaczyli, co jest w ogrodzie! Czego w nim nie ma? Śliwki, wiśnie, trześnie, włoszczyzna, słoneczniki, harbuzy, fasola, ogórki; nawet gumno i kuźnia.
Zacny człowiek Iwan Iwanowicz! On bardzo lubi melony; to najmilsze jego jedzenie. Jak tylko zje objad, i w jednej koszuli znajdzie się na ganku, wnet każe Hapce podać sobie dwa melony; sam je przekroi, w osobny papierek zawinie wszystkie ziarnka i zaczyna jeść. Później każe Hapce przynieść atramentu i sam własną swą ręką, na papierze z ziarnkami taki da napis: „Ten melon zjedzony wtedy a wtedy.“ Jeśli zaś był przytem kto z gości to: „Uczestniczył ten a ten.“
Nieboszczyk sędzia mirogrodzki zawsze z przyjemnością patrzył na dom Iwana Iwanowicza. Bo też domeczek to wcale nie powszedni! Najbardziej mi się to w nim podoba, że ze wszystkich strón przybudowano doń sieni i siónki tak, że gdy nań spojrzysz zdaleka, to widać tylko same dachy siedzące jedne na drugich, co bardzo przypomina salaterkę napełnioną naleśnikami, a jeszcze lepiej: gąbki porosłe na drzewie. Wszystkie jednak dachy okryte sitowiem; osika, dąb i dwie jabłonie oparły o nich swe rozłożyste gałęzie. Z pomiędzy drzew widnieją i dostrzeżesz nawet na ulicy, malutkie okienka, z obielonemi wapnem okiennicami.
Zacny człowiek Iwan Iwanowiez! Zna go i komisarz połtawski. Pan Pierzynka jadąc do Choroła, zawsze doń zajeżdża. A protopop ojciec Piotr, który mieszka w Kołyberodzie, gdy się zbierze u niego co najmniej pięciu gości, zawsze powtarza, że nie zna nikogo, ktoby tak wypełniał obowiązki chrześcijańskie i umiał żyć przytem, jak Iwan Iwanowiez.
Boże! jak ten czas leci. Już i wtedy minął lat dziesiątek, gdy on owdowiał. Był bezdzietnym. U Hapki są dzieci i biegają po podwórzu. Iwan Iwanowiez zwykle daje każdemu z nich po obwarzanku, czasem po kawałku melona, albo po gruszce. Hapka ma klucze od jego spiżarni i piwnic; ale od kufra, który stoi w sypialni i od środkowej komory klucze ma Iwan Iwanowiez przy sobie, i nie lubi nikomu je powierzać.
Hapka zdrowa dziewczyna, chodzi w zapasce z jędrnemi łydkami i rumianą twarzą.
A co za pobożny człowiek Iwan Iwanowicz! Co niedziela ubiera się on w bekieszę i idzie do cerkwi. Wszedłszy Iwan Iwanowicz kłania się najpierw na wszystkie strony, następnie wchodzi do klirosu i bardzo dobrze pociąga basem. A gdy się skończy nabożeństwo, Iwan Iwanowicz nie wytrzyma, by nie obszedł wszystkich żebraków. On możeby i nie zajmował się taką nudną robotą, gdyby go do tego nie zmuszała wrodzona mu dobroć serca.
— Jak się masz, niebogo! — zwykle mówił on, wynalazłszy najbardziej pokaleczoną babę, w porwanej, z łat uszytej, odzieży. — Zkąd jesteś? biedaczko!
— Ja panoczku przyszłam tu z futoru. Trzeci dzień już jak nie jadłam i nie piłam; wygnały mię własne moje dzieci...
— Biedne biedactwo! I po co żeś ty przyszła tutaj?
— A tak panoczku na żebraninę: czy nie da kto choć chleba...
— Hm! czyliż się tobie chce chleba? — zwykle pytał Iwan Iwanowicz.
— Jakże go nie chcieć... Jak ten pies zgłodniałam...
— Hm! — odpowiadał na to Iwan Iwanowicz. — To może ci się chce i mięsa?
— A wszystko, co łaska pańska, wszystko przyjmę z podzięką.
— Hm! Alboż mięso smaczniejsze od chleba?
— Nie głodnemu to wybierać! Wszystko, co łaska, wszystko dobre będzie. — Tu zwykle stara wyciągała rękę.
— To idźże sobie z Bogiem — mówił Iwan Iwanowicz. — Czegóż stoisz? Przecież cię nie biję!... — I zwróciwszy się z takiemiż samemi pytaniami do drugiego, trzeciego żebraka, nakoniec wraca do domu, albo zachodzi na kieliszek wódki do sąsiada Iwana Nikiforowicza, albo do sędziego, lub do horodniczego.
Iwan Iwanowicz bardzo lubi, gdy mu co kto podaruje. Bardzo mu się to podoba!
Również bardzo dobrym człowiekiem jest Iwan Nikiforowicz. Jego dom tuż przy domie Iwana Iwanowicza. Świat nie widział lepszych, aniżeli oni, przyjaciół! Anton Prokopowicz Pępopuz, który dotychczas chodzi w cynamonowym surducie z błękitnemi rękawami i w niedzielę jada objad u sędziego, zwykle mawiał: „Iwana Nikiforowicza i Iwana Iwanowicza sam djabeł związał sznureczkiem: gdzie jeden, tam i drugi się wlecze!“
Iwan Nikiforowicz nigdy nie był żonatym. Chociaż mówili, że się ożenił, ale to szczere kłamstwo! Ja bardzo dobrze znam Iwana Nikiforowicza, i mogę zaręczyć, że ani nie myślał o ożenienia się. Zkąd to wychodzą wszystkie te plotki?... Tak samo, jak rozpuścili wieść, że Iwan Nikiforowicz urodził się z ogonem na tyle... Ale ten wymysł tak jest niedorzeczny i przytem tak nędzny i nieprzyzwoity, że uważam za niewłaściwe nawet wspominać o nim światłym czytelnikom, którym przecież wiadomo, że tylko u czarownic są ogony w tyle, a i te bardzo nieliczne. Czarownice wreszcie są żeńskiego, nie męzkiego rodzaju.
Pomimo wielkiej przyjaźni, obaj przyjaciele nie bardzo byli do siebie podobni. Usposobienia ich najłatwiej można będzie poznać przez zestawienie z sobą. Iwan Iwanowicz ma szczególniejszą zdolność mówienia bardzo przyjemnie. Boże! jak on mówi!... Przyjemność tę można tylko porównać z iskaniem, lub gdy kto powolutku łechce się po pięcie. Słuchasz, słuchasz — i głowa ci opadnie na piersi. Miło! tak miło, jak sen po kąpieli! Iwan Nikiforowicz przeciwnie: chętniej milczy; ale za to gdy palnie jakiem słówkiem — to trzymaj się tylko! żadna brzytwa tak nie ogoli! Iwan Iwanowicz chudy i wzrostu słusznego; Iwan Nikiforowicz nieco niższy, ale za to rozkłada się w szerokość. Głowa Iwana Iwanowic za podobna do rzodkwi w dół ogónkiem; głowa Iwana Nikiforowicza do rzodkwi ogónkiem w górę. Iwan Iwanowicz tylko po objedzie leży na ganku w koszuli, wieczorem zaś wdziewa bekieszę i idzie albo do miejskiego magazynu, gdzie dostawia mąkę, albo w pole na przepiórki. Iwan Nikiforowicz całemi dniami leży na ganku: jeżeli dzień nie zbyt gorący, to zwykle wystawia plecy na działanie słońca, i nigdzie nie chce wychodzić. Gdy mu się podoba, to raniutko przejdzie się po podwórzu, gospodarstwo opatrzy i znów spoczywa. Dawniej bywało odwidzał Iwana Iwanowicza.
Iwan Iwanowicz był bardzo grzeczny człowiek i w przyzwoitej rozmowie nigdy nie powie dwuznacznego słowa; nawet się obraża, gdy go kto inny użyje. Iwan Nikiforowicz zaś niespostrzeże się niekiedy... W takim razie Iwan Iwanowicz zwykle wstaje z siedzenia i mówi:
— Dość, dość już Iwanie Nikiforowiczu! Raczej co żywo na słońce, aniżeli mówić o takich nieprzyzwoitościach!
Iwan Iwanowicz bardzo się gniewa, gdy znajdzie muchę w w barszczu; traci wówczas cierpliwość, rzuca talerzem, dostanie się i gospodarzowi!... Iwan Nikiforowicz szczególniej lubi kąpiele, i gdy się w wodzie zanurzy po brodę, każe dać do wody stół, samowar na nim, i bardzo lubi pić herbatę w takim chłódku. Iwan Iwanowicz goli się dwa razy w tygodniu — Iwan Nikiforowicz raz tylko. Iwan Iwanowicz jest bardzo ciekawy. Strzeż Boże! gdy zaczniesz mu co opowiadać, a niedokończysz!... Jeżeli nie jest z czego zadowolonym, zaraz to wypowie. A z twarzy Iwana Nikiforowicza bardzo trudno poznać: czy on zadowolony, czy gniewny? Chociaż go co ucieszy — nie da poznać po sobie. Iwan Iwanowicz ma charakter nieco bojaźliwy. U Iwana Nikiforowicza przeciwnie! szarawary o tak szerokich fałdach, że gdyby je nadąć — niezawodnie zmieściłbyś w nie: dom, spichlerz i zabudowania.
U Iwana Iwanowicza wielkie oczy z wyrazem koloru tabaczkowego, i gęba w kształcie przewróconego Y; u Iwana Nikiforowicza oczki maleńkie żółtawe, całkowicie gubiące się pomiędzy gęstemi brwiami i pulchnemi policzkami, a nos podobny do śliwki dojrzałej. Iwan Iwanowicz gdy was częstuje tabaką, to zawsze wpierw liźnie językiem wierzch tabakierki, później uderzy palcem po niej i podając rzeknie, gdy się jest mu znanym: „Czy śmiem prosić szanownego pana o łaskawość?“ gdy zaś nieznanym: „Czy śmiem prosić szanownego pana, nie mając znać przyjemności, o łaskawość?“ Zaś Iwan Nikiforowicz poprostu wepcha ci rożek do ręki i tylko doda: „Służę!“ Jak Iwan Iwanowicz, tak też i Iwan Nikiforowicz bardzo pcheł nie lubią, i dla tego jeden i drugi nie ominie żyda z towarami, by nie kupić eliksiru w rozmaitych flaszeczkach przeciw tym żyjątkom, dobrze go najpierw wyłajawszy za to, że trzyma się mosaizmu. Wreszcie, ominąwszy niektóre doskonałości, tak Iwan Iwanowicz, jak i Iwan Nikiforowicz, bardzo zacni ludzie!

Rozdział II.
z którego można powziąć — wiadomość: czego zachciało się Iwanowi Iwanowiczowi, jaką była rozmowa pomiędzy Iwanem Iwanowiczem i Iwanem Nikiforowiczem, i czem się ona skończyła?

Raniutko — było to w miesiącu lipcu — Iwan Iwanowicz leżał na ganku. Dzień był gorący, powietrze suche falowało się w przestworzu. Iwan Iwanowicz miał już czas odwidzić kosarzów za miastem, być w futorze, miał czas rozpytać włościan i bab, które spotkał: zkąd? za czem i którędy? zmęczył się niepomiernie i legł na spoczynek. Leżąc długo, opatrywał on komory, podwórze, stodołę, kury biegające po podwórzu i myślał sobie: „Boże! co to za gospodarz ze mnie! czego ja nie mam! Drób, zabudowania, spichrz, wszelkie przyjemności: wódka dystylowana z korzeniami; w ogrodzie gruszki, śliwki, mak, groch, kapusta... czego ja też nie mam Pragnąłbym wiedzieć: czego ja nie mam?...
Zadawszy sobie tak wielkiej wagi pytanie, Iwan Iwanowicz zamyślił się; a w tym czasie oczy jego znalazły dla się nowe przedmioty: przelazły płot, weszły na podwórze Iwana Nikiforowicza i bezwiednie zajął je ciekawy widok. Chuda baba wynosiła co chwila zleżałe ubrania i dla przewietrzenia rozwieszała je na przeciągniętym sznurze. Wkrótce też stary mundur z wytartemi obłogami, przeciągnął rękawy w powietrzu i objął niemi koftę; za nim wysunął się mundur szlachecki z herbowemi guzikami, a odgryzionym kołnierzem; białe pikowe spodnie w piętna, które — był czas — naciągały się na nogi Iwana Nikiforowicza, a które dziś można było naciągnąć chyba na jego palce; za niemi wkrótce powisły inne w rodzaju uciętych wideł. Później granatowy beszmet kozacki, sprawiony lat temu dwadzieścia, kiedy Iwan Nikiforowicz miał zamiar wstąpić do milicji i nawet zapuścił był już wąsy w tym celu. Wreszcie wynoszono jedno za drugiem: pokazała się szpada, mająca podobieństwo do szpica, który sterczał w powietrzu. Następnie zakręciły się fałdy czegoś nakształt kurtki trawiastozielonego koloru, z miedzianemi guzikami wielkości piątaka. Z poza fałdów wyjrzała kamizelka szyta pół-złotem, mocno otwarta. Kamizelkę wnet przykryła stara jubka, nieboszczki babuni, z kieszeniami, w które można było schować parę kawonów. Wszystko to, razem się plącząc, było bardzo interesującym widokiem dla Iwana Iwanowicza, gdy przytem promienie słońca obejmujące siny lub zielony rękaw, czerwone obłogi, albo część tkanej materji, igrając na ostrzu szpady — czyniły go czemś niezwykłem, podobnem do owych jasełek, które po futorach obnoszą koczujący włóczęgi; szczególnie gdy tłum ludzi tłocząc się, patrzy na Heroda w złotej koronie, albo na Antocha wiodącego kozę. Ukryta za jasełkami piszczy skrzypeczka, cygan palcami uderza po wargach, naśladując głos bębna; a słońce zachodzi i orzeźwiający chłód południowej nocy niespostrzeżenie dotyka się świeżych ramion i piersi hożych mieszkanek futoru.
Po chwili wyszła stara z komory i postękując niosła na sobie nie młodsze od niej siodło z oberwanemi strzemionami, z wytartym pokrowcem ze skóry na pistolety, z czaprakiem ongi koloru amarantowego z złotem wyszyciem i miedzianą blachą.
— Głupie babsko! — pomyślał Iwan Iwanowicz. — Ona niedługo wyniesie i samego Iwana Nikiforowicza przewietrzyć.
I w rzeczy samej: Iwan Iwanowicz nie zupełnie pomylił się w swem przypuszczeniu. Po kilku minutach dźwignęły się szarawary Iwana Nikiforowicza, zająwszy sobą niemal połowę podwórza. W czasie tym wyniosła baba jeszcze czapkę i strzelbę.
— Cóż to? — pomyślał sobie Iwan Iwanowicz. — Nigdy nie widziałem strzelby u Iwana Nikiforowicza. Cóż on? strzelać nie strzela, a strzelbę ma u siebie! Pocóż mu ona!... A strzelbina niczego! Dawno już chciałem mieć podobną. Bardzo by mi chciało się mieć tę strzelbinę! lubię zabawiać się strzelbiną. Hej babo! — krzyknął Iwan Iwanowicz, kiwnąwszy na nią palcem.
Stara zbliżyła się do płotu.
— Co to masz u siebie, babusiu?
— Toż pan widzi: strzelbę.
— Jaką strzelbę?
— Kto go wie: jaką? Gdyby była moją, może wiedziałabym z czego jest zrobiona; ale strzelba jest pańską.
Iwan Iwanowicz przystanął i opatrzywszy strzelbę ze wszystkich strón, zapomniał zganić starą, że powiesiła ją wraz ze szpadą dla przewietrzenia.
— Myślę, że jest z żelaza — mówiła stara.
— Hm! z żelaza... Dla czegóż z żelaza? — sam do siebie mówił Iwan Iwanowicz. — A dawno ta strzelba u pana?
— Może i dawno.
— Wcale ładna sztuka! — mówił dalej Iwan Iwanowicz. — Dostanę ją od sąsiada. Poco mu strzelby? Albo ją za co zamieniam. A co babusiu, pan w domu?
— W domu.
— Co on, leży?
— Leży.
— To dobrze, ja przyjdę do niego.
Iwan Iwanowicz ubrał się; do rąk wziął sękatą laskę przeciw psom, gdyż w Mirogrodzie więcej ich jest, aniżeli ludzi, i poszedł.
Dom Iwana Nikiforowicza chociaż był tuż przy domie Iwana Iwanowicza i można doń dostać się płot przelazłszy, jednak Iwan Iwanowicz poszedł ulicą. Z ulicy trzeba było przejść na uliczkę, która była tak wazka, że gdy zdarzyło się dwóm jednokonnym wózkom, iż się w niej zeszły, tedy wyminąć siebie nie mogły, i stały w niej nieruchomie tak długo, aż, schwyciwszy za tylne koła nie wydostano każdy w stronę przeciwną na ulicę; pieszy zaś podróżny, jak pomiędzy kwiaty, brnął w bodiaki gęsto rosnące po obu stronach uliczki, tuż przy płotach. Na tę uliczkę wychodziły z jednej strony: stodoła Iwana Iwanowicza, z drugiej spichlerz, wrota i gołębnik Iwana Nikiforowicza.
Iwan Iwanowicz zbliżywszy się do wrót, zastukał kołatką. Z wewnątrz ozwały się psie szczekania; ale krzykliwa zgraja wkrótce wróciła od wrót, machając ogonami, przekonawszy się, że kołacze dobry ich znajomy. Iwan Iwanowicz przeszedł podwórze, na którem widniały: gołębie-turkoty, karmione własną ręką Iwana Nikiforowicza, okrawki kawonów i melonów, miejscami chwasty, gdzieindziej złamane koło, albo obręcze od beczki; wreszcie przewalający się po trawie chłopczyna w obrudzonej koszuli: widok, w którym lubują się malarze! — Cień od rozwieszonych gratów okrywał niemal całe podwórze, udzielając mu nieco chłodu. Baba przywitała go niskim pokłonem, i zagapiwszy się, stanęła w miejscu. Przed domem wcale dobrze prezentował się ganeczek o dwóch słupach, będący zabezpieczeniem od słońca, które w tym czasie wcale nie jest skłonnem do żartów na Ukrainie, i gorącym potem od nóg do głowy oblewa idącego pieszo. Z tego łatwo wnioskować o sile chęci Iwana Iwanowicza, by posiadł rzecz dlań niezbędną, skoro zdecydował się wyjść o takim czasie, zrobiwszy nawet wyjątek od reguły: niewychodzenia z domu, aż po zachodzie słońca.
Pokój, do którego wszedł Iwan Iwanowicz, był całkowicie ciemny, gdyż miał przymknięte okiennice, i promień słońca przechodząc przez szparę w nich zrobioną, rozkładał się na kolory tęczy i odbity od ściany, rysował na niej pstry obrazek składający się z dachów trzcinowych, drzew i rozwieszonej na podwórzu odzieży — wszystko jednak z strony odwrotnej. W skutek tego, to w całym pokoju miałeś szczególne jakieś półświatło.
— Pomaga Bóg! — zawołał Iwan Iwanowicz.
— A, jak się macie Iwanie Iwanowiczu! — odpowiedział głos z kąta pokoju. Wówczas to Iwan Iwanowicz spostrzegł Iwana Nikiforowicza leżącego na rozesłanym dywanie, na podłodze.
— Darujcie, żem przed wami w naturze! — Iwan Nikiforowicz leżał bez wszystkiego, nawet bez koszuli.
— Nie szkodzi. Spoczywaliście dzisiaj Iwanie Nikiforowiczu?
— Spoczywałem. A wy spoczywaliście Iwanie Iwanowiczu?
— Spoczywałem.
— To wstaliście dopiero?
— Ja wstałem? Bóg z wami Iwanie Nikiforowiczu! jakżemożna spać do tej pory! Z futoru już wróciłem. Śliczne żyta po drodze! prześliczne! I siano także rosłe, miękkie, soczyste.
— Horpyna! — zawołał Iwan Nikiforowicz — przynieś wódki dla Iwana Iwanowicza i pierogów ze śmietaną.
— Piękną mamy pogodę.
— Jest co chwalić! Czart mu ze wszystkiem! ani wiesz co począć ze spiekoty!...
— Ot i musicie wspomnieć djabła. Ej Iwanie Nikiforowiczu!; wspomniecie moje słowo, ale będzie już późno: dadzą wam na tamtym świecie za te Bogu niemiłe słowa!...
— Czemże ja was obraziłem Iwanie Iwanowiczu? Nie tknąłem waszego ojca, ani matki. Nie wiem doprawdy, czem mogłem was obrazić!
— Dość już, dość, Iwanie Nikiforowiczu!
— Dalibóg, nie obraziłem was, Iwanie Iwanowiczu!
— Rzecz szczególna, że przepiórki nie wychodzą jeszcze na wabika...
— Myślcie jak chcecie, jak się wam podoba; ale wiem, że niczem was dotknąć nie mogłem.
— Nie wiem dla czego nie wychodzą, — mówił Iwan Iwanowicz, jakby nie słysząc Iwana Nikoforowicza. — Czy nie czas jeszcze? ale zdaje się, czas już przyszedł.
— Mówicie że piękne żyta?
— Prześliczne żyta! prześliczne!
Tu nastąpiło chwilowe milczenie.
— Co to wy, Iwanie Nikiforowiczu odzież rozwieszacie? — napytał wreszcie Iwan Iwanowicz.
— A cóż! wyborną, prawie nową odzież, zgnoiła przeklęte babsko! teraz przewietrzam. Sukno cienkie, doskonałe, tylko przenicować, i znowu noś wieki!
— Podobała mi się tam jedna rzecz, Iwanie Nikiforowiczu!
— Jaka?
— Powiedźcie z łaski swojej, na co wam ta strzelba, którą wraz z odzieżą wynieśliście dla przewietrzenia? — Tu Iwan Iwanowicz podał tabakierkę ze słowami: — Śmiem prosić o łaskawość?
— Zażyj pan, zażyj, ja własnej skosztuję.
Tu Iwan Nikiforowicz pomacawszy w koło siebie, dostał rożek z tabaką.
— Oto głupie babsko! To i strzelbę wyniosła?... Dobrą tabakę robi żyd w Soroczyńcach. Nie wiem co on dodaje; ale taki zapach... coś w rodzaju muszkatołowej gałki. A weźcie trochę na język: prawda, smak muszkatelu? Sprobójcie!
— Powiedźcie z łaski swej Iwanie Nikiforowiczu — ja znowu o strzelbie — co z nią robić będziecie? przecież wam ona do niczego?...
— Jak to do niczego? A jeśli się zdarzy zręczność strzelania?
— Bóg z wami, Iwanie Nikiforowiczu! kiedyż wy strzelać będziecie? chyba drugi raz na świat przyszedłszy?... Wy, o ile wiem i pamiętają inni, nie zabiliście ani jednej kaczki! Przytem i waszą naturę nie tak już Bóg utworzył, ażeby módz strzelać. Wy macie wyraz twarzy i całą figurę poważną. Jakże wam włóczyć się po błotach, gdy pewna część waszego ubrania, o której nie zawsze i nie wszędzie godzi się wspominać, już teraz w przewietrzeniu, a cóż dopiero podczas polowania?... Nie, wam spokój potrzebny, odpoczynek... (Iwan Iwanowicz, jak się wyżej rzekło, mówił bardzo malowniczo, gdy potrzeba mu było kogo przekonać. Jak on mówił! Boże, jak on mówił!) Tak, tak! wam tylko z powagą do twarzy. Ot, dajcie mi waszą strzelbę.
— Czy podobna! to strzelba droga; takich strzelb ani znaleźć teraz! Jeszcze wówczas, gdy wybierałem się do milicji, u Turka ją kupiłem, a teraz tak bez namysłu oddać ją, czy podobna? Rzecz dla mnie niezbędna!
— Dla czego niezbędna?
— Jakto dla czego? A jeśli rozbójnicy dom napadną? Dzięki Bogu spokojny jestem i nie lękam się nikogo; a dla czego? dla tego, że wiem, iż strzelba jest w spiżarni.
— Piękna strzelba! Przecież w niej zamek zepsuty, Iwania Nikiforowiczu!
— Cóż z tego, że zepsuty! Można naprawić; należy tylko zapuścić oliwą, by nie rdzewiał.
— Z waszej mowy Iwanie Nikiforowiczu, nie widzę ja przyjaźnego dla mnie usposobienia. Nie chcecie nic zrobić takiego, coby świadczyło o przyjaźni.
— Jakże możecie mówić, Iwanie Iwanowiczu, że nie daję wam żadnych dowodów przyjaźni? Czyż się to godzi? Woły wasze ciągle pasą się na moim stepie, a przecież ani razu ich nie zająłem!... Kiedy jedziecie do Połtawy, prosicie mnie zawsze o bryczkę, a czyż odmówiłem wam jej kiedy? Wasze dzieciaki przełażą przez płot na moje podwórze i bawią się z mojemi psami — nic im nie mówię, niech się bawią, byleby nic nie ruszali, niech się bawią!
— Kiedy już nie chcecie mi jej darować, to przynajmniej pomieniajmy się.
— Cóż wy mi dacie za nią? — Przy tych słowach Iwan Nikiforowicz podparł się ręką i patrzył na Iwana Iwanowicza.
— Dam wam za nią burą świnię, tę samą, którą utuczyłem teraz. Kapitalna Świnia! Przekonacie się, jakie wam na rok następny da pyszne prosięta!
— Ja nie wiem, jak wy, Iwanie Iwanowiczu, możecie mówię coś podobnego. Na co mi wasza świna? Chyba djabłu stypę wyprawię?
— Znowu! Jakby bez djabła obejść się nie można! Grzech wam, dalibóg grzech, Iwanie Nikiforowiczu!
— Jakże bo wy, w rzeczy samej, Iwanie Iwanowiczu, dajecie za strzelbę djabli wiedzą co takiego — świnię!
— Dla czegóż ono djabli wiedzą co takiego, Iwanie Nikiforowiczu?
— Jakżeż? pomiarkujcie tylko sami dobrze: strzelba, rzecz wiadoma; ale to, djabeł wie co takiego — świnia!... Gdyby to mi mówił kto inny, mógłbym się obrazić.
— Cóż tak złego zauważyliście w tej świni?
— Za kogoż wy mnie macie wreszcie? żebym ja świnię...
— Siadajcie, siadajcie! już nie będę... niech przy was zostaje wasza strzelba, niech tam sobie zgnije, pordzewieje, stojąc w kącie spiżarni; nie chcę więcej mówić o niej!
Potem nastąpiło milczenie.
— Powiadają, — przerwał pierwszy Iwan Iwanowicz, — że trzy mocarstwa wypowiedziały wojnę naszemu cesarzowi.
— Tak, mówił mi o tem Piotr Fedorowicz. Co to za wojna? i z jakich powodów?
— Nie można wiedzieć na pewne, Iwanie Nikiforowiczu, z jakich powodów? Sądzę jednak, że mocarstwa te chcą, byśmy wszyscy przyjęli muzułmańską wiarę.
— Patrzaj ich, durnie! czego się zachciało! — rzekł Iwan Nikiforowicz, podnosząc głowę.
— Otóż widzicie, a nasz cesarz wydaje im za to wojnę. — Nie, powiada, przyjmijcie wy sami wiarę chrześcjańską!
— A cóż? wszak nasi ich pobiją, Iwanie Iwanowiczu?
— Pobiją, na pewno!... To nie chcecie Iwanie Nikiforowiczu mieniać strzelbiny?
— Dziwi mnie bardzo, Iwanie Iwanowiczu... Wy, zdaje się człowiek znany z uczoności, a jak żak mówicie. Co bym też ja był za głupiec taki...
— Siadajcie, siadajcie! Bóg z nią! Niech ona tam przepada, nie będę już mówił o niej!
W tej chwili wniesiono przekąskę. Iwan Iwanowicz wypił kieliszek i zakąsił pierogiem ze śmietaną.
— Iwanie Nikiforowiczu! dam wam, oprócz świni, jeszcze dwa wory owsa. Wszakże nie sialiście owsa. W tym roku jednakowo musieliście owies kupować.
— Dalibóg, Iwanie Iwanowiczu, żeby z wami mówić, trzeba wprzódy najeść się grochu! (To jeszcze nic, Iwan Nikiforowicz posługiwał się niekiedy lepszymi frazesami). Gdzież widziano, ażeby kto strzelbę przemieniał na dwa wory owsa?... O bekieszy to wy ani słówka...
— Ale zapominacie Iwanie Nikiforowiczu, że i świnię daję wam w dodatku.
— Dwa worki owsa i świnię za strzelbę?
— Alboż tego nie dość?
— Za strzelbę?
— Rozumie się, za strzelbę.
— Dwa wory za strzelbę?
— Dwa wory nie próżnych, bo z owsem, a o świni zapomnieliście?
— Pocałujcie się ze swoją świnią — a jak nie chcecie, to z djabłem!
— O, was tylko zaczep! Zobaczycie, naszpikują wam język na tamtym świecie rozpalonemi igłami za te bezbożne słowa. Po rozmowie z wami trzeba umyć twarz, ręce, i całego siebie okadzić.
— Za pozwoleniem, Iwanie Iwanowiczu; strzelba, to rzecz szlachetna, bardzo zajmująca rozrywka i może służyć ku ozdobie pokoju...
— Wy bo, Iwanie Nikiforowiczu, tak się chwalicie swoją strzelbą, jak dureń malowaną torbą, — odparł Iwan Iwanowicz z naciskiem, bo już go to gniewać zaczynało.
— A wy, Iwanie Iwanowiczu, jesteście prawdziwy gęsior!
Gdyby Iwan Nikiforowicz był nie wymówił tego wyrazu, obaj zapaśnicy posprzeczawszy się ze sobą, rozeszliby się jak zawsze przyjaciółmi; ale tym razem za daleko zaszło. Iwan Iwanowicz wybuchnął.
— Coście wy to powiedzieli Iwanie Nikiforowiczu? — zapytał podnosząc głos.
— Powiedziałem, że podobniście do gęsiora, Iwanie Iwanowiczu!
— Jakże pan śmiałeś, zapomniawszy ó przyzwoitości i czci należnej stopniowi i nazwisku człowieka, zbezcześcić go tak haniebnym sposobem?
— Cóż w tem tak hańbiącego? Czegóż bo wy, w rzeczy samej tak rozmachaliście się rękami, Iwanie Iwanowiczu?
— Raz jeszcze powtarzam: jak ośmieliliście się, wbrew wszelkiej przyzwoitości, przezwać mnie gęsiorem?
— Tfu! na waszą głowę, Iwanie Iwanowiczu! Czegożeście się tak rozjędyczyli?
Iwan Iwanowicz nie mógł już dłużej zapanować nad sobą; usta mu drżały, gęba zmieniła zwyczajną swoją formę, urabiając się na podobieństwo O; oczy biegały, aż strach źbierał. Coś podobnego rzadko mu się zdarzało, chyba gdy był bardzo rozgniewany.
— Otóż oświadczam wam, — wyrzekł Iwan Iwanowicz, — że odtąd znać was nie chcę!
— O, wielka bieda! Łez mi to pewnie nie wyciśnie, — odparł Iwan Nikiforowicz. A kłamał, dalibóg kłamał! było mu bowiem bardzo przykro.
— Noga moja nie postanie w waszym domu!
— Ehe, he! — rzekł Iwan Nikiforowicz, sam nie wiedząc co dalej począć, i wbrew zwyczajowi podnosząc się z siedzenia: — Hej, babo, chłopcze! — Na ten głos wysunęła się z za drzwi ta sama chuda baba i wyrostek, oplatany w długi i szeroki surdut. — Weźcie Iwana Iwanowicza za ręce i wyprowadźcie go za drzwi!
— Jakto! szlachcica? — krzyknął z uczuciem godności i zgrozy Iwan Iwanowicz. — Spróbujcie tylko się zbliżyć! zgniotę was wraz z głupim waszym panem! Ptak nie odszuka kości waszych! (Iwan Iwanowicz mówił nadzwyczaj głośno przy silniejszem wewnętrznem wzruszeniu).
Cała ta grupa przedstawiała imponujący obraz: Iwan Nikiforowicz stał na środku pokoju w całej swej naturalnej okazałości, bez wszelkich dekoracyj; baba z gębą rozwartą i z wyrazem twarzy, znamionującym bezmyślną trwogę i przerażenie; Iwan Iwanowicz z wzniesioną do góry ręką, przypominał dawnych rzymskich trybunów. Była to nadzwyczajna chwila, widok co się zowie zajmujący!... a niestety! miał tylko jednego widza: był nim ów w niezmierzonym surducie wyrostek, który stojąc u drzwi najspokojniej, dłubał palcem w nosie.
W końcu Iwan Iwanowicz pochwycił za czapkę.
— Pięknie postępujecie sobie, Iwanie Nikiforowiczu! prześlicznie! Kiedyś to wam przypomnę!
— Wynoście się, wynoście, co prędzej, Iwanie Iwanowiczu! a pamiętajcie nie pokazywać mi się na oczy, bo wam mordę pobiję na miazgę!
— Ot wam za to, Iwanie Nikiforowiczn! — odpowiedział Iwan Iwanowicz, pokazując mu coś ciekawego... i trzasnął drzwiami, które z piskiem i skrzypem znowu się otwarły.
Iwan Nikiforowicz wychylił się za drzwi, pragnąc coś dodać jeszcze; ale Iwan Iwanowicz, nie oglądając się wcale, pędził przez dziedziniec.

Rozdział III.
Co zaszło po kłótni Iwana Iwanowicza z Iwanem Nikiforowiczem?

Tak tedy dwaj czcigodni mężowie, chluba i ozdoba Mirgorodu, pokłócili się ze sobą! i o co? o bagatelę, o gęsiora! Postanowili nie widywać się z sobą, zerwali wszelkie stosunki; gdy dawniej znani byli jako nierozłączeni przyjaciele. Codziennie, bywało, Iwan Iwanowicz i Iwan Nikiforowicz — zapytują się wzajemnie — o zdrowie, a często pogawędzili nie schodząc z własnych ganków, a gawędzili tak przyjemnie, że aż miło było posłuchać. W niedzielę i święta, bywało, Iwan Iwanowicz w swojej bekieszy, a Iwan Nikiforowicz w nankinowej żółto-orzechowej kozakinie, ciągną razem, niemal pod rękę do cerkwi, i jeżeli Iwan Iwanowicz, który miał wzrok bystrzejszy, pierwszy zauważył kałużę, lub kupę śmiecia na ulicy, co się czasem przytrafia w Mirgorodzie, to zawsze uprzedzał Iwana Nikiforowicza: „Strzeżcie się, nie wstąpcie tam nogą, bo to nie pięknie.“ Iwan Nikiforowicz zaś z swojej strony dawał także niemniej tkliwe oznaki przyjaźni, i jakby daleko nie stali od siebie, zawsze wyciągnie ku przyjacielowi rękę z rożkiem tabaki, przemawiając: „Raczcie się!“ A jakie wzorowe gospodarstwo u obydwóch!... I ci dwaj przyjaciele... Dowiedziawszy się o zajściu, byłem jak piorunem rażony! Wiary dać nie mogłem. Boże sprawiedliwy! Iwan Iwanowicz pokłócił się z Iwanem Nikiforowiczem! Tacy ludzie godni! I cóż teraz trwałego na świecie!...
Iwan Iwanowicz, wróciwszy do domu, nie mógł czas jakiś przyjść do siebie. Bywało, wstąpi najpierw do stajni, zobaczyć, czy dobrze je siano jego kobyłka, (Iwan Iwanowicz miał kobyłkę dereszkę z łysiną na łbie; wcale składny koniczek!) potem nakarmi jędyki i prosięta z własnych rąk, i wtedy dopiero idzie do pokoju, gdzie albo wyrabia rozmaite naczynia drewniane (bardzo zgrabnie, prawie jak tokarz umiał wyrabiać różne rzeczy drewniane), albo czyta książkę, drukowaną u Lubijusza, Garijusza i Popowa, (tytułu tej książki Iwan Iwanowicz nie pamięta, bo służąca bardzo już dawno tytułową kartkę dała dzieciom na zabawkę), albo też odpoczywa sobie pod markizą. Tym razem jednak nie zabrał się do żadnego ze zwykłych swoich zajęć. Natomiast spotkawszy Hapkę, złajał ją za to, że się wałęsa bez roboty, gdy ona tymczasem niosła krupy do kuchni; kijem cisnął na koguta, który zbliżył się do ganku po zwykły swój karm, a kiedy doń podbiegł zamurdzany dzieciak, w podartej koszulinie i zapiszczał: „Tato, tato, daj piernika!“ to mu tak straszliwie pogroził i zatupał nogami, że wystraszony pędrak zaleciał Bóg wie którędy.
Opamiętał się jednak w końcu, i zabrał do spraw codziennych. Późno objadował, i już pod wieczór prawie ułożył się na zwykły spoczynek. Smaczny barszczyk i gołąbki, przyrządzone przez Hapkę, wygładziły z pamięci jego przedobjadowe zajście. Iwan Iwanowicz z przyjemnością oglądał gospodarstwo, a rzuciwszy okiem na sąsiedni dziedziniec, pomyślał:
— Nie byłem dziś u Iwana Nikiforowicza, trzeba go odwiedzić.
Co rzekłszy, wziął czapkę, laskę i wyszedł na ulicę; ale pod bramę przyszedłszy, przypomniał sobie kłótnię, splunął gniewnie, i powrócił do domu.
To samo prawie działo się na dziedzińcu Iwana Nikiforowicza. Iwan Iwanowicz widział, że baba postawiła już jedną nogę na płocie, w zamiarze przelezienia na jego dziedziniec, gdy w tem dał się słyszeć głos Iwana Nikiforowicza: „Nazad! nazad! nie trzeba!“ Jakoś się tęskno zrobiło Iwanowi Iwanowiczowi. Bardzo być może, że ci dwaj szanowni sąsiedzi, zaraz na drugi dzień pogodziliby się ze sobą, gdyby szczególne zdarzenie w domu Iwana Nikiforowicza nie zniszczyło wszelkiej nadziei, dolawszy oliwy do gasnącego już ognia niezgody.
Tegoż samego dnia wieczorem, przyjechała do Iwana Nikiforowicza Agata Fedosówna. Agata Fedosówna nie była ani krewną, ani powinowatą, ani nawet kumą Iwana Nikiforowicza. Zdawałoby się więc, że wcale nie powinna doń przyjeżdżać, a jednakże... pani ta przyjeżdżała dość często i bawiła u Iwana Nikiforowicza całemi tygodniami, a czasami i dłużej. Zaraz po przybyciu odbierała klucze i stawała na czele domowego gospodarstwa. Chociaż sprawiało to nieprzyjemność Iwanowi Nikiforowiczowi, ku wielkiemu jednak zdziwieniu, słuchał on jej jak dziecko! a chociaż niekiedy próbował stawić opór, Agata Fedosówna zawsze była nad nim górą.
Przyznam się, że nie rozumiem, dla czego to tak urządzono, że kobiety zawsze porywają nas za nos tak zręcznie, jak za uszko czajnika! czy ręce ich tak już stworzone, czy też nosy nasze do niczego innego nie przydatne?...
Pomimo to nawet, że nos Iwana Nikiforowicza podobny był nieco do śliwki, schwytywała go jednak za nos, wodząc go za sobą jak pieska. Przy niej mimowoli zmieniał on zwykły tryb swojego życia: nie tak długo wylegiwał się na słońcu; a jeżeli i leżał, to nie jak chce mieć natura, ale przywdziewał zawsze koszulę i spodnie, chociaż Agata Fedosówna wcale tego nie wymagała, nie była bowiem zwolenniczką zbytecznych ceremonij; i jeśli się zdarzyło, że Iwan Nikiforowicz zaniemógł na febrę, wycierała go sama od stóp do głowy octem i spirytusem.
Agata Fedosówna nosiła zwykle na głowie czepiec, trzy brodawki na nosie i kawowy szlafroczek w żółte kwiatki. Cała jej figura przypominała kadłub; dla tego też oznaczyć jej taliję było rzeczą równie trudną, jak zobaczyć własny swój nos bez lustra. Nóżki miała króciutkie, sformowane na podobieństwo dwóch poduszeczek. Bawiła się ploteczkami, jadała co rana gotowane buraczki i złajać potrafiła każdego! a przy wszystkich tych różnorodnych czynnościach, twarz jej ani na chwilę nie zmieniła zwykłego wyrazu, do czego zdolne są jedynie kobiety.
Ledwie przyjechała — ho, ho! wszystko już poszło na nic:
— Ty, Iwanie Nikiforowiczu, nie godź się z nim, ani też proś przebaczenia. On chce ciebie zgubić, to już taki człowiek! Ty go nie znasz jeszcze!
Terkotała, terkotała przeklęte babsko, i dokazała tego, że Iwan Nikiforowicz nawet słyszeć nie chciał o Iwanie Iwanowiczu.
Wszystko się zmieniło. Gdy pies sąsiada wbiegał na dziedziniec, bito go bez miłosierdzia; dzieciaki, przelazłszy płot, wracały wrzeszcząc i krzycząc z podjętemi koszulami i ze znakami rózek na odwrotnej stronie ciała; nawet baba, gdy ją razu pewnego Iwan Iwanowicz chciał o coś zapytać, znalazła się tak nieprzyzwoicie, że Iwan Iwanowicz, jako nader delikatny człowiek, splunął tylko, i:
— Obrzydliwe — rzekł — babsko! gorsze od samego pana!
Wreszcie, jakby na dopełnienie miary uraz, złośliwy sąsiad wybudował, vis à vis, w miejscu, gdzie wprzódy był przełaz, chlew gęsi, wyraźnie dla spotęgowania pierwotnej urazy. Nieznośny ten dla Iwana Iwanowicza chlew zbudowano z djabelskim pospiechem, w ciągu dwudziestu czterech godzin!
Wywołało to w Iwanie Iwanowiczu złość i chęć zemsty. Nie okazał jednak swego niezadowolenia, mimo, ze budynek ów nawet zajął część jego gruntu; a jednak serce tak biło gwałtownie, że tylko z trudnością mógł zachować chociaż pozorny spokój.
Tak przebył dzień cały. Nadeszła noc... O, czemuż nie jestem malarzem! oddałbym cudnie całą piękność nocy! Przedstawiłbym najpierw, jak śpi cały Mirogród; z góry patrzą nań nieruchome gwiazdy; jak ta uwidomiona cisza daje znać o sobie bliższem i dalszem szczekaniem psów; jak mimo nich przemyka się zakochany djaczek i przełazi płot z bohaterską odwagą; jak białe ściany domków, oblane światłem księżyca, wydają się jeszcze bielszemi, a ocieniające je drzewa bardziej ciemaemi, cień od nich jeszcze czarniejsza; kwiaty i milczące trawy bardziej wonne, a świerszcze, uspokoić się niedający rycerze nocni, raźnie ze wszystkich kątów wywodzą swe trzaskotliwe pienia. Przedstawiłbym, jak w jednym z tych niziutkich domków, rozrzucona malowniczo na osamotnionem łóżeczku,, czarnobrewa mieszczka o drżącej młodej piersi śni o huzarskim wąsiku i ostrogach, a blask księżyca-filuta igra z jej twarzyczką. Przedstawiłbym wreszcie, jak na tle białej drogi miga czarny cień przelatującego nietoperza, który usiada na białych kominach domów... Ale kto wie, czy byłbym w stanie przedstawić, Iwana Iwanowicza, wychodzącego tej nocy z piłą w ręku: tyle rozmaitych uczuć malowało się w jego twarzy! Cicho, ostrożnie ukradkiem podlazł on pod chlew sąsiada dla gęsi. Psy Iwana Nikiforowicza nic jeszcze nie wiedziały o kłótni z nim, i dla tego pozwoliły mu, jako staremu znajomemu, zbliżyć się do chlewu, który spoczywał na czterech dębowych słupach. Podlazłszy do pierwszego słupa, przytknął doń piłkę i zaczął piłować. Chrzęst, sprawiony piłowaniem, zmuszał go oglądać się co chwila; ale pamięć na wyrządzoną obelgę, dodawała pracownikowi odwagi. Pierwszy słup został przepiłowany, Iwan Iwanowicz zabrał się do drugiego. Oczy ogniem mu pałały, nie widząc nic ze strachu. Wtem Iwan Iwanowicz krzyknąwszy, struchlał: duch stanął przed nim; wkrótce jednak przyszedł do siebie, przekonawszy się, że to gęsior, wyciągnął doń swoją szyję. Iwan Iwanowicz splunął gniewnie i zabrał się do roboty. Już i drugi słup przepiłowany, budynek się zachwiał. Serce Iwana Iwanowicza tak mocno biło się przy pracy około trzeciego słupa, że zmuszony był kilkakrotnie przerwać robotę. Już większa połowa trzeciego słupa była podpiłowaną, gdy wtem słaby budyneczek mocno się zachwiał... a ledwie Iwan Iwanowicz miał czas odskoczyć na bok — runął z wielkim hałasem. Chwyciwszy piłkę, wystraszony śmiertelnie, Iwan Iwanowicz przybiegł do domu i rzucił się do łóżka, nie mając nawet dość odwagi, chociaż przez okno, spojrzeć na skutki strasznego swojego czynu. Zdawało mu się, że wybiegli z domu Iwana Nikiforowicza: i stara baba, i Iwan Nikiforowicz, i wyrostek w niezmierzonym surducie, a wszyscy z piłami i toporami, z Agatą Fedosówną na czele, spieszą zniszczyć dom jego i zabudowania.
Cały dzień następny przepędził Iwan Iwanowicz, jak w febrze. Przewidywało mu się ciągle, że rozgniewany sąsiad, zechcą się zemścić, i co najmniej dom podpali; dla tego też wydał rozkaz Hapce, opatrywać co chwila, czy nie podrzucono gdzie jakiej suchej słomy. Chcąc wreszcie uprzedzić Iwana Nikiforowicza, postanowił, chwycić się taktyki zajęczej, i pierwszy podać nań skargę do Mirogrodzkiego sądu powiatowego. Jakiej była treści? dowiemy się w następującym rozdziale.

Rozdział IV.
o tem, co zaszło wobec Mirogrodzkiego sądu powiatowego.

Cudne miasto — ten Mirogród! Jakich tam też niema zabudowań: i pod słomianym, i pod trzcinowym, a nawet pod gontowym dachem. Na prawo ulica i na lewo ulica; wszędzie doskonały plot; za nim wije się chmiel, a na nim wiszą garnki; z za płotu wychyla słonecznik swoją głowę, mak się czerwieni, a gdzieniegdzie połyskują brzuchate harbuzy... rozkosz! Płot zawsze ubarwiony rozmaitemi przedmioty, które go czynią bardzo malowniczym: tam jakaś płachta rozpięta, ówdzie koszula, a tam spodnie. W Mirogrodzie nie bywa żadnego złodziejstwa, ani kradzieży, dla tego każdy rozwiesza na płocie, co mu się podoba. Kiedy się zbliżasz ku placowi, to już niezawodnie zatrzymasz się czas dłuższy, by nacieszyć się widokiem: jest na tym placu kałuża, zadziwiająca kałuża! jedyna, jaką ci się kiedykolwiek widzieć zdarzyło. Zajmuje prawie plac cały. Pyszna kałuża! Domy i domki, które zdaleka wziąć można za kopice siana, stanąwszy kołem, zdają się podziwiać jej piękność.
Mojem jednak zdaniem, nie masz lepszego domu, jak zajmowany przez sąd powiatowy. Z dębowego, czy brzozowego drzewa go zbudowano? mało mię obchodzi! ale za to ma, łaskawi czytelnicy, aż ośm okien! ośm okien frontowych, wychodzących wprost na opisany wyżej plac i kałużę, którą horodniczy nazywa jeziorem! Ten dom tylko pomalowany w rodzaju granitowym, wszystkie zaś inne w Mirogrodzie, są po prostu bielone. Dach pobity gontami, byłby nawet wymalowany na czerwono, gdyby przysposobionego ku temu oleju, kanceliści, przyprawiwszy z cebulą — nie zjedli, bo jak na toż zdarzyło się to w czasie postu... dach przeto został niepomalowany. Na plac wychodził front ganku, na którym często można było widzieć biegające kury, a to dla tego, że na ganku zawsze prawie znajdowały się rozsypane krupy, lub karm jaki inny, co zresztą nie robiono umyślnie, a jedynie przez nieostrożność interesantów. Dom dzielił się na dwie połowy, w jednej mieścił się sąd, w drugiej — areszt. W tej połowie, gdzie się sąd mieścił, było dwa pokoje czyste, wybielone; pierwszy z nich dla publiczności, w drugim zaś stał stół, poplamiony atramentem, na stole orzeł, siedzący na trójkącie, w który oprawne były za szkło — przepisy karne o znajdowaniu się wobec sądu; cztery dębowe krzesła o wysokich poręczach, dopełniały umeblowania, pod ścianami stały kufry, okute w żelazo, w których złożone były stare foliały powiatowych procesów. Na jednym z takich kufrów, stał obecnie but, tylko co wyczyszczony szuwaksem.
Sesja rozpoczęła się jeszcze zrana. Sędzia dość otyły człowiek, chociaż cieńszy od Iwana Nikiforowicza, z miną łagodną, w załojonym szlafroku, z fajką i szklanką herbaty, rozmawiał z podsędkiem. Sędzia miał usta, zawieszone jakoś pod samym nosem, tak, że nos jego mógł wąchać wierzchnią wargę, ile mu się podobało. Warga ta zarazem służyła mu zamiast tabakierki, dla tego, że część tabaki adresowanej do nosa, zawsze prawie zostawała na niej.
Tak tedy, rozmawiał z podsędkiem. Bosa dziewka trzymała na boku tacę ze szklankami. Przy końcu stołu sekretarz czytał dekret w jakiejś sprawie, ale tak monotonnie, że nawet zdekretowany usnąłby, słuchając. Bezwątpienia, sędzia zrobiłby to najpierwszy, gdyby nie zajmująca tylko co zawiązana rozmowa:
— Umyślnie starałem się dowiedzieć — mówił sędzia, popijając ze szklanki przestygłą nieco herbatę, — jakim się to sposobem dzieje, że one tak pięknie śpiewają? Miałem znakomitego drozda, dwa lata temu. Ale cóż? ni ztąd ni z owad, zepsuł się zupełnie, zaczął Bóg wie po jakiemu śpiewać, a im dalej, tem gorzej; później zaczął chrypieć, — choć wyrzuć! A to poprostu bagatela! Oto od czego to się robi: pod gardziołkiem robi się pryszczyk, wielkości małego grochu. Ten pryszczyk należy tylko przekłóć igłą. Nauczył mnie tego Zachar Prokopowicz, i jeżeli chcecie, opowiem wam jak to było. Przyjeżdżam do niego...
— Czy każecie, Demjanie Demjanowiczu, czytać następujący dekret? — przerwał sekretarz, ukończywszy już czytanie od kilku minut.
— A wy już przeczytaliście? Patrzcie, że też tak prędko! Nic nawet nie zasłyszałem! A gdzież on? dajcie mi tu — podpiszę. Cóż tam jeszcze jest?
— Sprawa kozaka Bokitka o ukradzionej krowie.
— Dobrze, czytajcie! Owoż tak, przyjeżdżam do niego... Mogę wam nawet opowiedzieć szczegóły przyjęcia. Na zakąskę po wódce podany był bałyk, wyborny! O, nie z tych bałyków, jakiemi (tu sędzia przyklasnął językiem i uśmiechnął się, przy czem nos powąchał nieodstępną swą towarzyszkę), traktują nas mirogrodzkie sklepy korzenne. Śledzia nie jadłem, ponieważ, jak wam wiadomo, śledź sprawia mi zawsze pieczenie pod łyżeczką; za to kawioru spróbowałem — doskonały kawior! niema co mówić: wyborny! potem wypiłem wódki daktylowej. Była i szafranówka bardzo dobra; ale tej, jak sami wiecie, nie pijam. Szafranówka „puścić ją naprzód,“ jak powiadają, „zaostrzy apetyt,“ a potem należy tylko dopełnić... A! słychom słychaty! — wrzasnął sędzia — wydom wydaty! — zoczywszy wchodzącego Iwana Iwanowicza.
— Pomaga Bóg! zdrowia życzę, — odrzekł Iwan Iwanowicz, kłaniając się na wszystkie strony, z właściwą sobie uprzejmością.
Mój Boże! jak on umiał obejściem się swojem wszystkich oczarować! Takiej delikatności nie zdarzało mi się spotkać. Sam on znał dobrze swoją wartość, dla tego też okazywany mu powszechnie szacunek, przyjmował jako, hołd należny.
Sędzia sam podał mu krzesło; nos jego pociągnął z wierzchniej wargi cały zapas tabaki, co było dowodem prawdziwego zadowolenia.
— Czem służyć sobie każecie Iwanie Iwanowiczu? — zapytał sędzia, — może szklaneczką herbaty?
— Bardzo dziękuję, — odpowiedział Iwan Iwanowicz kłaniając się, i znowu usiadł.
— Bądźcież łaskawi, jedną szklaneczkę! — powtórzył sędzia.
— Dziękuję, zadowolony jestem z łaskawego przyjęcia! — odpowiedział Iwan Iwanowicz, ukłonił się i usiadł.
— Jedną szklaneczkę, — powtórzył sędzia.
— Nie, nie ambarasujcie się, proszę, Demjanie Demjanowiczu! — Tu Iwan Iwanowicz ukłonił się i usiadł.
— Szklaneczkę!
— Niechże i tak będzie, chyba szklaneczkę! — przemówił Iwan Iwanowicz i wyciągnął rękę po herbatę.
Boże wielki! że też to człowiek może mieć tak niewyczerpany zapas delikatności? Nie podobna opowiedzieć, jak miłe sprawia wrażenie podobnie wykwintne znalezienie się.
— Pozwolicie, jeszcze jedną szklaneczkę?
— Najpokorniej dziękuję, — odparł Iwan Iwanowicz, stawiając na tacy przewróconą szklankę i kłaniając się.
— Bądźcie łaskawi, Iwanie Iwanowiczu!
— Nie mogę, bardzo dziękuję. — Przy tem Iwan Iwanowicz ukłonił się i usiadł.
— Iwanie Iwanowiczu! dla przyjaźni, jedną szklaneczkę!
— Nie mogę, prawdziwie obowiązany jestem za łaskawą gościnność. — Mówiąc to Iwan Iwanowicz ukłonił się i usiadł.
— Tylko szklaneczkę, jedną szklaneczkę!
Iwan Iwanowicz przeciągnął ręką do tacy i wziął szklankę.
Tfy, do licha! jak też to człowiek może, jak zdoła godność swoją utrzymać na podobnej stopie!
— Ja, Demjanie Demjanowiczu, — rzekł Iwan Iwanowicz, połykając ostatni haust herbaty, — ja, do was mam ważny interes; podaję pozew. — Tu Iwan Iwanowicz postawił szklankę, i wyjął z kieszeni zapisany arkusz stemplowego papieru. — Pozew na wroga mego, na zaklętego wroga.
— Na kogoż to?
— Na Iwana Nikiforowicza Dowhoczchuna.
Przy tych słowach, sędzia omal nie padł z krzesła.
— Co wy mówicie! — wykrzyknął, klasnąwszy w dłonie. — Iwanie Iwanowiczu! Wyżeście to?
— Widziecie sami, że ja.
— Bóg z wami i wszyscy Święci! Jakto! wy — Iwanie Iwanowiczu, mielibyście być nieprzyjacielem Iwana Nikiforowicza?! Czyż wasze to usta wymawiają! Powtórzcie raz jeszcze! Czy nie schował się tam kto inny za wasze plecy, i może za was tu przemawia?...
— Cóż w tem tak bardzo dziwnego? Patrzyć nań nie mogę; on wyrządził mi śmiertelną obelgę, skrzywdził mój honor.
— Święta Trójco! Jakże mi teraz przekonać moją matkę! A staruszka, codzień, jak tylko pokłócę się z moją siostrą, powiada: „Wy dziatki żyjecie z sobą, jak psy. Bralibyście przykład z Iwana Iwanowicza i Iwana Nikiforowicza; oto, gdy przyjaciele, to już przyjaciele! No, przyjaciele! toż to godni ludzie!“ Masz-że tobie — przyjaciele! Rozpowiedźcie, o co poszło? jak?
— Eh, to drażliwa kwestja, Damjanie Demjanowiczu! ustnie nie podobna opowiedzieć; każcie lepiej odczytać prośbę. Ot, zaczynając od tej stronicy, tu przyzwoiciej.
— Przeczytajcie, Tarasie Tichanowiczu, — rzekł sędzia, zwracając się do sekretarza.
Taras Tichanowicz wziął prośbę i wytarłszy nos w taki sposób, jakiego zwykle używają wszyscy sekretarze sądów powiatowych, to jest za pomocą dwóch palców, następnie rozpoczął czytanie:
„Od szlachcica i obywatela mirogrodzkiego powiatu, Iwana Iwanowego syna Pererepenki, prośba, a treść jej wyłożona w następujących punktach:
1) Znany całemu światu z bezbożnego, przeciwnego prawu, sprawiającego obrzydzenie i przewyższającego wszelką miarę nieprzyzwoitości, postępowania swego, szlachcic Iwan Nikiforowicz syn Dowhoczchun, niniejszego 1810 roku lipca 7. dnia, wyrządził mi śmiertelną zniewagę, jak osobistą, tyczącą się mego honoru, tak również gwoli pogwałcenia i wyszydzenia mego stopnia i nazwiska. Sam że on, przy nędznej powierzchowności, jest usposobienia gniewliwego, i przesiąkły na wskróś wszelkiego rodzaju bezbożnością i plugastwem...“
Tu czytający zatrzymał się nieco, by znowu nos wytrzeć, a sędzia, złożywszy uroczyście ręce, pomruknął tylko:
— Oto tęgie pióro! mój Boże! jak ten człowiek pisze!
Iwan Iwanowicz prosił, by dalej czytano, więc Taras Tichonowicz ciągnął:
„Wspomniany szlachcic Iwan Nikiforów syn Dowhoczchun, kiedym przyszedł do niego z najprzyjaźniejszą intencją, nazwał mnie publicznie krzywdzącem mój honor przezwiskiem, a mianowicie — gęsiorem, wtedy, kiedy wiadomo całemu mirogrodzkiemu powiatowi, że ja tem nędznem stworzeniem nigdy zgoła nie mianowałem się, i nadal mianować się nie mam zamiaru. Za dowód szlacheckiego mego pochodzenia służy to, że w księdze metrycznej, znajdującej się przy cerkwi Trzech Świętych, zapisany jest, jak dzień mego urodzenia, tak również i chrztu mi udzielonego. Gęsior zaś, jak wiadomo każdemu, kto jakiekolwiek otrzymał wykształcenie, nie może być zapisany w księdze metrycznej; albowiem gęsior nie jest człowiekiem, lecz ptakiem; co już każdemu, nawet takiemu, który nie przechodził klas seminarjum, doskonale wiadomo. Lecz ten niegodny szlachcic, wiedzący to wszystko bardzo dobrze, nie w innym jakim celu, jak tylko, by wyrządzić śmiertelną dla mego imienia i stopnia krzywdę, zbańbił mnie owem nędznem przezwiskiem.
2) Wyż-rzeczony, wzbudzający odrazę szlachcic, targnął się nadto na własność moją, odziedziczoną po ojcu moim, pochodzącym ze stanu duchownego, świętej pamięci Iwanie Onysowym synie Pererepenki, a to w ten sposób, że wbrew wszelkim prawom istniejącym, przeniósł i postawił tuz naprzeciwko mego ganku — chlew na gęsi, co dokonanem zostało z zamiarem uobecnienia niejako wyrządzonej mi krzywdy; chlew ten bowiem stał dotąd w miejscu stósownem i był jeszcze wcale mocny. Lecz przebrzydły ten zamiar ściągał się jedynie ku temu, by zrobić mnie świadkiem wszystkich nieprzystojności. Wiadomo bowiem, że nikt nie pójdzie do chlewa, a tem bardziej gęsiego, dla przyzwoitej czynności. Przy wykonaniu tego bezprawia, dwa słupy, podpierające rzeczony chlew, postawiono na własnej mojej ziemi, jaka mi się dostała jeszcze za życia świętej pamięci ojca mego Iwana Onysowego syna Pererepenki, a mianowicie, przerzynając od szpichlerza linią prostą, aż do miejsca, gdzie baby wymywają garnki.
3) Wyżej wymieniony szlachcic, którego już samo imię i nazwisko wzbudza obrzydzenie, żywi w duchu karygodny zamiar podpalenia mnie w moim własnym domu. Niezbite ku temu poszlaki uzasadniają się tem, co następuje: 1) niegodny ów szlachcic zaczął często wychodzić ze swojego mieszkania na dziedziniec, czego wprzódy przez wrodzone swoje lenistwo i dla monstrualnej otyłości — nigdy nie czynił; 2) w kuchni, dotykającej płotu, odgraniczającego moją własną ziemię, pozostałą mi po nieboszczyku ojcu moim świętej pamięci Iwanie Onysowym synie Pererepenki, codziennie i nadzwyczaj długo pali się światło, co już wyraźnie stwierdza moje podejrzenie; dotąd bowiem, z powodu szkaradnego jego skąpstwa, nie tylko łojowa świeca, ale nawet kaganek był bardzo wcześnie gaszony. Dla tego upraszam, by, wspomnionego szlachcica Iwana Nikiforowego syna Dowhoczchuna, jako obwinionego o zamiar podpalenia mego domu, o zniewagę mojego stopnia, imienia i nazwiska, i o zagrabienie mojej własności, a najbardziej o podłe, i pochodzące ze złych chęci, dodanie do mego imienia, przezwiska gęsiora, pociągnąć do odpowiedzialności, przez ściągnięcie na moją korzyść: kary pieniężnej, równie też poniesionych przezemnie strat i wydatków; jego zaś samego, jako wichrzyciela publicznego spokoju w kajdany zakuć, i tak zakutego do miejskiej turmy odesłać; a w skutek niniejszej mojej prośby, bez wszelkiego pobłażania i niezwłocznie, dekret ferować.
„Pisał i koncepował szlachcic mirogrodzki obywatel Iwan Iwanów syn Pererepenko.“
Po odczytaniu prośby, sędzia przybliżył się do Iwana Iwanowicza, i wziąwszy go za guzik, przemówił doń w ten sposób:
— Co wy najlepszego robicie, Iwanie Iwanowiczu? bójcie się Boga! rzućcie tę prośbę, niech przepada! niech się jej szatan wyśni! Podajcie sobie raczej ręce, uściskajcie się po dawnemu, kupcie parę buteleczek saturyńskiego, albo nikopolskiego, albo też wprost, przygotujcie ponczyku, zaproście mnie; wypijemy razem, i pójdzie to wszystko w niepamięć!
— Nie, Demjanie Demjanowiczu! nie taka to sprawa, — odparł Iwan Iwanowicz z powagą, z którą tak mu zawsze było do twarzy, — nie taka to sprawa, by ją można było zakończyć na drodze polubownej! Żegnam! żegnam was panowie, — ciągnął z tąż samą powagą, zwracając się ku wszystkim. — Mam nadzieję, że prośba moja otrzyma należyty skutek, — i wyszedł, zestawiwszy wszystkich w nieopisanem zdumieniu.
Sędzia siedział, nie mówiąc ani słowa; sekretarz zażywał tabakę; kanceliści wywrócili czerepek, używany zamiast kałamarza, i sam sędzia, w roztargnieniu, rozmazywał po stole rozlany atrament.
— Cóż wy powiecie na to, Dorofieju Trofimowiczu? — przerwał pierwszy sędzia, zwracając mowę do podsędka.
— Nie umiem nic powiedzieć, — odrzekł podsędek.
— Otóż-to, co się dzieje na świecie! — ciągnął dalej sędzia. Ale zaledwie to powiedział, drzwi zatrzeszczały, i frontowa połowa Iwana Nikiforowicza pokazała się w izbie sądowej; tylna zaś połowa została w pierwszym pokoju. Zjawienie się Iwana Nikiforowicza, a co większa w sądzie, wydało się rzeczą tak niezwykłą, że aż sędzia wydał głos zdziwienia; sekretarz przerwał rozpoczęte czytanie; jeden z kancelistów włożył pióro w gębę, drugi połknął muchę, a nawet i inwalida, pełniący obowiązek kurjera i stróża, który stał dotąd spokojnie u drzwi, gmerząc się w brudnej swojej koszuli, nawet ten inwalida otworzył gębę i nadeptał komuś z obecnych na nagniotek.
— Jakiemi to drogi? co, i jak?... Jakże zdrowio wasze, Iwanie Nikiforowiczu?
Lecz Iwan Nikiforowicz był napoły martwy, dla tego, że ugrzązłszy we drzwiach, nie mógł kroku zrobić — ani w tył, ani naprzód. Daremnie sędzia wzywał pomocy z pierwszego pokoju, by ktokolwiek ze znajdujących się tam, wparł Iwana Nikiforowicza do Izby sądowej. W pierwszym pokoju znajdowała się tylko staruszka-interesantka, która mimo wszelkie usiłowania, nie mogła podołać trudności. Wtedy jeden z kancelistów, o tłustych obrzękłych policzkach i szerokich plecach, z grubym nosem i zamglonem, i zezowatemi oczami, w surducie o zdartych łokciach, zbliżył się do frontowej połowy Iwana Nikiforowicza, skrzyżował mu ręce jak dziecku i mrugnął na inwalidę, który całą siłą oparł kolano swojego brzuch Iwana Nikiforowicza, i bez względu na jego żałośne jęki, został on wypchany napowrót do pierwszego pokoju. Potem odsunięto zasówki i otworzono drugą połowę drzwi; przy tej operacji, kancelista i jego pomocnik inwalida, skutkiem różnych usiłowań,, oddechem swoim napełnili powietrze taką wonią, że izba sądowa — zmieniła się na chwilę — na izbę szynkowną.
— Czy nie ponieśliście jakiego szwanku, Iwanie Nikiforowiczu? Zaraz powiem mojej matce, przyszłe wam spirytusu; trzeba tylko natrzeć nim plecy i krzyże, a wszystko przejdzie.
Lecz Iwan Nikiforowicz rzucił się na krzesło, i oprócz jęków przeciągłych, nie był w stanie nic odpowiedzieć. W końcu ledwie dosłyszanym głosem wymówił:
— Może łaska? — i wyjął z kieszeni rożek, dodał: — Bierzcie! uraczcie się!
— Cieszy mnie niezmiernie wasz widok, Iwanie Nikiforowiczu! — odrzekł sędzia, — zawsze jednak nie mogę odgadnąć, co was zmusiło podjąć fatygę, i sprawić nam tak miłą niespodziankę.
— Z prośbą... — zaledwie mógł wymówić Iwan Nikiforowicz.
— Z prośbą? z jaką?
— Z pozwem... — tu pauza skutkiem zadyszki, — uch!... z pozwem na tego oszusta... Iwana Iwąnowicza Pererepenkę.
— O Boże! i wy także! tacy przyjaciele! pozew na tak godnego człowieka!...
— To szatan wcielony! — wyrzekł Iwan Nikiforowicz.
Sędzia przeżegnał się.
— Weźcie prośbę i odczytajcie.
— Niema co, przeczytajcie, Tarasie Tichanowiczu; — rzekł sędzia, zwracając się do sekretarza z wyrazem niezadowolenia, przyczem nos jego mimowolnie powąchał wierzchnią wargę, co dotąd zwykł czynić tylko w chwilach zadowolenia. Samowola ta nosa zwiększyła jeszcze nieukontentowanie sędziego: wyjął chustkę i zmiótł cały zapas tabaki na wierzchniej wardze, karząc tym sposobem niewczesne wystąpienie swego nosa.
Sekretarz po zwykłym swym wstępie, jakiego zawsze używał przed rozpoczęciem czytania, rozumie się bez pomocy chustki do nosa, wygłosił zwykłym swoim tonem co następuje:
„Prosi szlachcic mirogrodzkiego powiatu Iwan Nikiforów syn Dowhoczchun, a o co, to wyjaśniono w następujących punktach:
1) Z powodu złych ku niemu chęci, jawnej nienawiści i złości swojej, mianujący się być szlachcicem Iwan Iwanów syn Pererepenko, wszelkie przykrości, szkody i inne ohydne, a zgrozą przejmujące wyrządza mi krzywdy, i wczorajszego dnia po południu, jak rozbójnik i złodziej, z toporami, piłkami, dłutami i innemi narzędziami, zakradł się porą nocną na mój dziedziniec, i do znajdującego się tam mego własnego chlewka, który własnoręcznie, w sposób haniebny porąbał; z mojej strony nie dałem mu żadnego powodu ku podobnemu bezprawiu i tak zbójeckiemu postępowaniu.
2) Szlachcic ów Pererepenko, nastaje nawet na życie moje, i do 7go dnia ubiegłego miesiąca, chowając ten zamiar w tajemnicy, przyszedł do mnie i pod pozorem przyjaźni, a chytrym sposobem, chciał wyłudzić strzelbę, znajdującą się w moim pokoju, proponując mi za nią, z właściwem mu skąpstwem, różne niepotrzebne przedmioty, jako to: burą świnię i dwa korcy owsa. Przewidując jednak na razie szkaradne zamiary jego, starałem się wszelkiemi sposoby od takowych go odwieźć; lecz oszust ten, podły Iwan Iwanów Pererepenko, złajał mnie jeszcze w grubijański sposób, i żywi odtąd ku mnie złość nieprzezwyciężoną. Nadto, tylekroć wspomniany już złośliwy szlachcic i rozbójnik Iwan Iwanów syn, Perepenko, jest zarazem pochodzenia bardzo wątpliwego. Siostra jego była to wiadoma całemu światu włóczęga, i poszła za kompanią jegrów, która pięć lat temu kwaterowała w Mirogrodzie, męża zaś swego zapisała do stanu chłopskiego. Ojciec i matka jego byli to takie ludzie pełni nieprawości, i oboje byli pijanicami nad wyraz wszelki. Wspomniany zaś szlachcic i rozbójnik Pererepenko, swojem bydlęcem i na zniewagę zasługującem postępowaniem, przeszedł całą swoją rodzinę, a pod płaszczykiem bogobojności, dopuszcza się gorszących czynów: postów nie zachowuje, w wigilię bowiem Pilipówki, odstępca ten kupił barana, i zaraz na drugi dzień kazał go zarżnąć, nieprawej swej dziewce Hapce, tłumacząc się, jakoby mu był potrzebny łój na kaganki i świece.
„Dla tego upraszam — szlachcica owego, jako rozbójnika, świętokradzcę i oszusta, przekonanego już o kradzież i przywłaszczenie mojej własności, w kajdany okuć i do miejscowej turmy, lub fortecy odesłać, a za tem, stosownie do okoliczności, pozbawiwszy go stopnia, zasług i szlachectwa, i osmagawszy należycie, w Sybir do katorgi, wedle całej surowości prawa — wtrącić; wszelkie rozchody i straty przezemnie poniesione, nakazać mu zapłacić, a w skutek niniejszej mojej prośby, stósownie dekret ferować.
„Tę prośbę ręką własną podpisał szlachcic mirogrodzkiego powiatu, Iwan Nikiforów syn Dowhoczchun...“
Jak tylko sekretarz skończył czytanie, Iwan Nikiforowicz wziął czapkę, ukłonił się, zabierając się do wyjścia.
— Dokąd-że wy, Iwanie Nikiforowiczu? — przemówił za idącym sędzia. — Posiedźcie nieco! wypijemy herbaty! Oryszko! czegóż tak stoisz głupia i mrugasz tylko na kancelistów? ruszaj, przynieś herbaty!
Lecz Iwan Nikiforowicz, z obawy, że tak daleko odbił się od domu, i zrażony przebytą we drzwiach kwarantanną, zdążył już wycisnąć się za drzwi, wymawiając się:
— Nie róbcie sobie żadnej subjekcji, chętniebym został, ale... — i przymknął drzwi za sobą, zostawiając wszystkich w niemałem zdziwieniu.
Niemasz rady żadnej, Obie prośby przyjęte, i sprawa ta przybierała postać bardziej interesującą, gdy wtem nowa, nieprzewidziana okoliczność, zrobiła ją bardziej interesującą. Kiedy już sędzia wyszedł z izby sądowej w towarzystwie podsędka i sekretarza, a kanceliści składali do worka, złożone w darze przez interesantów; kury, jaja, chleb, pierogi, knysze i t. d., w tej samej chwili wpadła do pokoju bura świnią i uchwyciła, ku zdziwieniu wszystkich obecnych — nie pierogi i knysze, lecz prośbę Iwana Nikiforowicza, leżącą na krawędzi stoła, ze zwieszonemi w dól kartkami. Chwyciwszy papier ów, świnia zemknęła tak szybko, że nikt ze znajdujących się obecnie, nie mógł jej dopędzić, mimo to, że rzucano za nią wszystkiem, co było pod ręką, liniami i kałamarzami!
Nadzwyczajny ten przypadek sprawił wielkie zamieszanie, bo nawet odpis tej prośby nie był przygotowany. Sędzia, to jest jego sekretarz i podsędek, debatując dość długo nad tak dziwną okolicznością udecydowali wreszcie, by przesłać odezwę do horodniczego, ponieważ prześledzenie tej sprawy, podlega raczej juryzdykcji policji miejskiej. Stosowna tedy odezwa pod liczbą 389 — przesłaną została dnia tegoż samego, i skutkiem tej odezwy zaszło dość ciekawe wyjaśnienie rzeczy, o którem czytelnik może się dowiedzieć z następującego rozdziału.

Rozdział V.
w którym streszczona konferencja dwóch osób czcigodnych w Mirogrodzie.

Jak tylko Iwan Iwanowicz urządził się ze swojem gospodarstwem i wyszedł, wedle zwyczaju, odpocząć na świeżem powietrzu, to ku niewymownemu swemu zdziwianiu, ujrzał coś czerwieniejącego się w furtce. Były to czerwone wyłogi horodniczego, które, również jak i jego kołnierz nabrały połysku, tak, że na brzegach szczególniej był lśniący, jak skóra lakierowana. Iwan Iwanowicz myślał sobie:
— To nie źle, że przyszedł pogawędzić Piotr Fedorowicz, — lecz zdziwił się nader zoczywszy, że horodniczy szedł nadzwyczaj prędko i wymachiwał rękami, co zwykł był czynić bardzo rzadko. U munduru horodniczego połyskiwało ośm guzików, dziewiąty zaś oderwał się dwa lata temu jeszcze podczas procesji przy poświęceniu cerkwi, i takowego dziesiętnicy wyszukać jeszcze nie mogli, chociaż horodniczy przy codziennych raportach składanych przez policyjnych dozorców zawsze zapytywał: czy nie znalazł się guzik? Pozostałe ośm guzików rozsadzone był u munduru w taki sposób, jakim baby sadzą bób na grzędach: jeden na prawo, drugi na lewo. Trzeba wiedzieć, że horodniczy miał przestrzeloną nogę w ostatniej kampanii, i dla tego, utykając tak nią daleko w bok zarzucał, że udaremniał tym sposobem pracę prawej nogi. Im szybciej następował horodniczy swoją piechotą, tem mniej takowa posuwała się naprzód, i dla tego, zanim doszedł do ganku, Iwan Iwanowicz miał dosyć czasu gubić się w domysłach, dla czego horodniczy wymachiwał tak rękami. Tem bardziej go to intrygowało, że sprawa zdawała się nie małej wagi, bo horodniczy miał przy boku nową szpadę.
— Witajcie, Piętrzę Fedorowiczu! — zawołał Iwan Iwanowicz, który, jak się wyżej rzekło: bardzo był ciekawy, i nie mógł ukryć swojej ciekawości na widok, jak horodniczy szturmował ganek, nie podnosząc jeszcze jednak wzroku ku górze, a strofując tylko swoją piechotę, która żadnym sposobem nie mogła opanować znajdującego się podwyższenia u schodów, za jednem natarciem.
— Życzę dnia dobrego kochanemu przyjacielowi i dobrodziejowi, Iwanowi Iwanowiczowi! — odpowiedział horodniczy.
— Bądźcież łaskawi, proszę, siadajcie. Jak uważam, zmęczyliście się; noga raniona widocznie wam przeszkadza...
— Moja noga! — zakrzyknął horodniczy, rzucając na Iwana Iwanowicza jedno z takich spojrzeń, jakie zwykle rzuca olbrzym na pigmejczyka, uczony pedant na nauczyciela tańców, i przy tem wyciągnął swoją nogę i tupnął nią o podłogę. Junakierja ta jednak drogo go kosztowała, bo zachwiał się całym korpusem i aż o poręcz potrącił nosem; lecz jako mąż przezorny, ażeby nie dać żadnego pozoru, sięgnął do kieszeni nibyto w zamiarze wydostania tabakierki, — Mogę śmiało rzec wam o sobie, kochany przyjacielu i dobrodzieju mój, Iwanie Iwanowiczu, że już w życiu mojem nie takie odbywałem wyprawy. Tak, na serjo, odbywałem. Naprzykład, podczas kampanii 1807 roku... Ale, opowiem wam lepiej, jakim sposobem dostałem się przez wysoki parkan do pewnej ładniutkiej Niemeczki. — Tu horodniczy zmrużył jedno oko, i zrobił djablo-filuterną minę.
— Gdzież bywaliście dzisiaj? — zapytał Iwan Iwanowicz, chcąc przerwać horodniczemu, i prędko wprowadzić go na wypowiedzenie powodu przybycia; chciałoby mu się zapytać poprostu: czego chce odeń horodniczy? ale świadomość warunków towarzyskiego życia, wykazywała całą nieprzyzwoitość podobnego pytania; musiał więc mężnie wyczekiwać rozwiązania zagadki, jakkolwiek serce biło mu gwałtownie z niecierpliwości.
— A i owszem, opowiem wam, gdzie byłem — odpowiedział horodniczy:
— Najpierw oświadczam, że pogoda dziś prześliczna.
Przy ostatnich słowach Iwan Iwanowicz omal nie umarł.
— Ale, za pozwoleniem, — ciągnął horodniczy, — przychodzę w ważnej, bardzo ważnej sprawie. — Tu twarz horodniczego przybrała tenże sam wyraz zaambarasowania, z jakim zabierał się do szturmowania ganku.
Iwan Iwanowicz odżył, ale z niecierpliwości drżał jak w febrze, nie zaniedbawszy jednak podług zwyczaju zapytać:
— Jakaż to sprawa ważna? czy rzeczywiście tak bardzo jest ważną?
— Otóż uważacie: przedewszystkiem ośmielam się oświadczyć wam, kochany przyjacielu i dobrodzieju, Iwanie Iwanowiczu, że wy... co się mnie tyczy, nic tu nie mam; ale względy państwowe tego wymagają... wy naruszyliście porządek bezpieczeństwa publicznego.
— Co też wam, Piętrzę Fedorowiczu? Pojąć mi trudno...
— Ależ zmiłujcie się, Iwanie Iwanowiczu! Jakże tu nie pojąć? Wszakże własne wasze zwierzę porwało bardzo ważny papier rządowy! I po tem wszystkiem powiedzieć: „Pojąć trudno!?“
— Jakie zwierzę?
— Za pozwoleniem powiedziawszy: wasza własna bura świnia.
— Cóż ja tu winien jestem? Dla czego stróż sądowy drzwi nie zamyka?
— Ależ, Iwanie Iwanowiczu, ponieważ to wasza własna świnia, a więc znaczy... wy jesteście winni.
— Dziękuję pokornie, żeście mnie porównali ze świnią!
— O, co tego — to już nie mówiłem, Iwanie Iwanowiczu! Dalibóg nie mówiłem! Zechciejcie sami rzecz tę osądzić sumiennie. Wiadomo wam bez wątpienia, że zgodnie z zamiarem władz wyższych, nie wolno do miasta, a tem bardziej na główne jego ulice, puszczać samopas żadnego zgoła bydła. Zgodzicie się przeto sami, że to rzecz zabroniona?
— Bóg wie co mówicie. Wielkie rzeczy, że świnia wyszła na ulicę!
— Pozwólcie sobie jednak powiedzieć, Iwanie Iwanowiczu, że to rzecz wzbroniona. Cóż począć? Wyższa władza chce — naszą więc powinnością wolę jej święcie dopełniać. Nie przeczę, wybiegną czasem na ulicę, a nawet na plac kury albo gęsi; zanotujcie sobie: kury i gęsi; ale świń i kóz — jeszcze w roku zeszłym dałem rozporządzenie — nie puszczać na miejsca publiczne; jakowe to rozporządzenie kazałem wtedy nawet odczytać głośno, wobec zgromadzenia całej ludności.
— Nie, Pietrze Fedorowiczu, ja tu nie mogę niczego innego dopatrzyć, jak tylko chęci waszej ubliżenia mi.
— O, tego to już nie możecie powiedzieć, kochany przyjacielu i dobrodzieju mój, ażebym ja chciał wam ubliżyć. Zechciejcie tylko przypomnieć sobie: czy w zeszłym roku powiedziałem wam choć słówko jedno za to, żeście postawili dach na domie wyższy na łokieć od miary prawem oznaczonej? Przeciwnie — udałem, jakbym tego wcale nie dostrzegł. Wierzajcie, kochany przyjacielu, że jabym i teraz, mówiąc między nami... ale to moja powinność, słowem: obowiązek mój wymaga przestrzegać porządku. Sami osądźcie, gdy wtem ni ztąd ni z owąd na głównej ulicy...
— O, już te wasze główne ulice! Lada baba spieszy wyrzucić na nią, co się jej tylko podoba.
— Pozwólcie sobie powiedzieć, Iwanie Iwanowiczu, że to wy mi ubliżacie! Prawda, zdarzy się czasem, ale to po większej części pod parkanem, lub przy jakimś budynku; ale żeby na głównej ulicy, albo na placu wałęsały się obłocone świnie, to już rzecz taka...
— Cóż tu szczególnego, Pietrze Fedorowiczu! wszakże świnia także boskie stworzenie!
— Zgadzam się z wami. Wiadomo całemu światu, żeście wy człowiek uczony, znacie nauki i inne różne przedmioty. Rozumie się, ja człowiek nie uczony, do pisania wziąłem się dopiero w trzydziestym roku mego życia. Wszak, jak wiadomo wam, jestem z szeregowych.
— Hm! — mruknął Iwan Iwanowicz.
— Tak, — ciągnął horodniczy, — w 1801 roku służyłem w 42. pułku jegrów, w 4. kompanii porucznikiem. Dowódcą naszej kompanji był, jeżeli go znacie, kapitan Jeremiejew. — Tu horodniczy zapuścił palec w tabakierkę, którą trzymał Iwan Iwanowicz, i rozcierał tabakę.
Iwan Iwanowicz odpowiedział:
— Hm!
— Ale powinnością moją jest, — znowu mówił horodniczy, — wypełniać święcie rządowe rozporządzenia. Czy wiecie wy, Iwanie Iwanowiczu, że kto pochwyci z sądu papier urzędowy, podpada, jak i za każde inne przestępstwo, sądowi kryminalnemu?
— Wiem o tem, i jeśli chcecie, was jeszcze nauczę. Tak powiedziano o ludziach; naprzykład, gdybyście wy ukradli podobny papier, ale świnią to bydle, stworzenie boskie.
— Wszystko tak; ale prawo głosi: Winowajca, przekonany o pochwycenie... przysłuchajcie się uważnie: winowajca! Tu nie wyrażono ani stanu, ani urodzenia, ani płci; znaczy tedy, że i bydlę może być winowajcą. Jak uważacie, a jednak świnia wasza, jako winowajca, do czasu ferowania dekretu, powinna być oddana w ręce policji, jako naruszająca porządek...
— O, nie, Pietrze Fedorowiczu, — odparł z zimną krwią Iwan Iwanowicz, — co z tego, to już nic nie będzie!
— Jak sobie chcecie, ale ja obowiązany jestem ślepo wypełniać rozporządzenia władz wyższych.
— Cóż to wy mnie tak straszycie? Może przyszlecie po nią bezrękiego żołnierza? Babie mojej każę go wypędzić kociubą; połamie mu ostatnią rękę!
— Nie śmiem się spierać z wami. W takim razie, kiedy już nie chcecie oddać ją w ręce policji, to używajcie jej, jak wam się podoba; każcie zakłuć, jeżeli chcecie, przed Bożem Narodzeniem, 1 narobić z niej wędlin, albo tak zjedzcie. Prosiłbym tylko o parę kiszek tych, co to je tak smacznie przyrządza wasza Hapka ze krwi i słoninki. Moja Agrypina Trofimówna, nadzwyczaj je lubi.
— Zgoda, parę kiszek przyszlę chętnie.
— Będę wam bardzo wdzięczny, kochany przyjacielu i dobrodzieju mój. Teraz pozwólcie powiedzieć jeszcze słówko. Mam polecenie od sędziego, jak również od wszystkich naszych znajomych, że tak powiem, pogodzić was z przyjacielem waszym Iwanem Nikiforowiczem.
— Jakto! z tym gburem! żebym ja się miał pogodzić z tym grubianinem. Nigdy! nie będzie tego, nie będzie! — Iwan Iwanowicz okazał w tej mierze swą stanowczą i niezłomną wolę.
— Jak zechcecie, — odpowiedział horodniczy, traktując suto obydwa otwory swego nosa, tabaką, — nie śmiem wam radzić; jednakże pozwólcie sobie powiedzieć: teraz jesteście w gniewie, a gdybyście się pogodzili...
Ale Iwan Iwanowicz zaczął mówić o sposobie łowienia przepiórek, co zwykł był czynić, gdy chciał zmienić przedmiot rozmowy.
Tak tedy horodniczy musiał z niczem wracać do domu.

Rozdział VI.
z którego czytelnik łatwo dowiedzieć się może o tem wszystkiem, co się w nim zawiera.

Chociaż wielce się starano w sądzie zatrzeć tę sprawę, lecz zaraz nazajutrz cały Mirogród wiedział, że świnia Iwana Iwanowicza, pochwyciła prośbę Iwana Nikiforowicza. Pierwszy horodniczy, zapomniawszy się, wygadał rzecz całą.
Kiedy zawiadomiono Iwana Nikiforowicza o zaszłym wypadku, nic na to nie odpowiedział, zapytał tylko:
— Czy też nie bura?
Ale Agata Fedosówna, wysłuchawszy wszystkiego, dawajże podbechtywać Iwana Nikiforowicza:
— Cóż ty Iwanie Nikiforowiczu? z ciebie będą drwić, jak z dziurawego buta, jeżeli zbędziesz to milczeniem! Po tem wszystkiem, jakimże będziesz szlachcicem? Byłbyś gorszym od tej baby, co sprzedaje łakocie, które tak lubisz. — I namówiła, jędza! Znalazła nawet gdzieś człowieka, średniego wieku z twarzą smagłą i piegowatą, noszącego ciemno-zielony, o połatanych łokciach, surdut, buty dziegciem wysmarowane, trzy pióra za uchem i przywiązaną do guzika, banieczkę szklanną, zastępującą kałamarz; zjadł on naraz dziewięć pierogów, dziesiątego zaś schował do kieszeni, a na jednym arkuszu stemplowego papieru umiał pomieścić tyle kruczków pieniackich, że nikt nie był wstanie odczytać wszystkiego za jednym razem, nie zrobiwszy sobie odstępów kaszlaniem lub kichaniem. Owóż to nie wielkie podobieństwo człowieka, męcząc się, dręcząc, pisało, i w końcu skleiło taką prośbę:
„Do Miro grodzkiego powiatowego sądu, od szlachcica Iwana Nikiforowego syna Dowhoczchuna.
„Z powodu owej prośby mojej, która przezemnie szlachcica Iwana Nikiforowego syna Dowhoczchuna podaną była ku sprawie, szlachcica Iwana Iwanowego syna Pererepenki, w czem i sam Mirogrodzki sąd powiatowy pobłażliwość swoją okazał. Samo nawet gwałtowne i karygodne znalezienie się burej świni zachowane zostało w tajemnicy, i tylko przez postronnych ludzi doszło do mojej wiadomości. Ponieważ zaś występek ten, również i samo zezwolenie nań, jako ze złych chęci pochodzące, sądzone być powinno, albowiem świnia jest stworzenie głupie, i tem bardziej zdolne ku niszczeniu papieru, ztąd tedy wyraźnie wypływa: że wspomniana świnia, nie inaczej, jak tylko musiała być poduszczoną ku temu przez mego przeciwnika, mianującego się szlachcicem Iwanem Iwanowego syna Pererepenki, przekonanego już o zbrodnię: rozboju, nastawania na moje życie i świętokradztwa. Lecz nawet i sam sąd Mirogrodzki, ze zwykłem mu powodowaniem się osobistemi względami, tajemnie osoby swojej zezwolenie na to, wykazał; bez czego owa świnia, w żaden sposób nie mogłaby być przypuszczoną ku porwaniu dokumentu; Mirogrodzki bowiem sąd powiatowy dostateczną ilością sług jest uposażony: dość będzie wspomnieć tu o jednym tylko żołnierzu, znajdującym się ciągle w przedpokoju, a chociaż on ślepy na jedno oko, i ma uszkodzoną rękę, zawsze jednak ku wypędzeniu świni, i uderzeniu jej kijem ma odpowiednie zdolności. Z tego wszystkiego okazuje się, dalej współudział i pobłażliwość ze strony Mirogrodzkiego sądu, i podział wynikających ztąd bezwątpienia żydowskich zysków, a także uwydatnia szelmowskie postępowanie tego zbójcy Iwana Iwanowego syna Pererepenki. Dla tego ja, szlachcic Iwan Nikiforów syn Dowhoczchun, donoszę o tem sądowi powiatowemu dla stósownej wiadomości z tem zastrzeżeniem, że jeżeli od owej burej świni albo od znajdującego się z nią w związku szlachcica Pererepenki pierwsza moja prośba nie będzie odebraną, i po niej słusznego dekretu na korzyść moją nie nastąpi, to ja o tak niesprawiedliwej pobłażliwości sądu, skargę apelacyjną do Izby kryminalnej zaniosę wraz z przeniesieniem całej sprawy.
„Szlachcic mirogrodzkiego powiatu, Iwan Nikiforów syn Dowhoczchun.“
Prośba ta sprawiła pożądany skutek. Sędzia, jak zwykle ludzie dobrzy, należał do tchórzliwego regimentu. Zwrócił się do sekretarza. Lecz sekretarz przecedził przez zęby: „hm,“ i zrobił obojętną, a djabelsko-dwuznaczną minę, jakiej używają tylko szatani, gdy widzą u nóg swoich przychodzące do nich ofiary. Pozostawał jedyny środek: pogodzić zwaśnionych przyjaciół. Lecz jaką drogą dopiąć tego, gdy wszystkie używane dotąd środki nie skutkowały? Postanowiono jednak raz jeszcze spróbować; ale Iwan Iwanowicz wprost oświadczył, że nie chce, i jeszcze się rozgniewał! Iwan Nikiforowicz, zamiast odpowiedzi, odwrócił się tyłem do mówiącego, nie rzekłszy ani słówka.
Tymczasem proces toczył się z nadzwyczajną szybkością, jaką zwykle odznaczają się sądownictwa. Prośby zaciągnięto do ksiąg, postawiono numera, zszyto je, wszystko to w dniu jednym, i położono sprawę do szafy, gdzie ona leżała, leżała, leżała rok jeden, drugi, trzeci. Nie mało panien powychodziło zamąż, w Mirogrodzie wytknięto nową ulicę, sędziemu wypadł jeden ząb trzonowy i dwa boczne; u Iwana Iwanowicza biegało po dziedzińcu więcej dzieci, jak wprzódy (zkąd się one brały? Bóg tylko raczy wiedzieć); Iwan Nikiforowicz na przekorę Iwanowi Iwanowiczowi, wybudował nowy chlewek na gęsi, wprawdzie dalej nieco, i tak się odgrodził od Iwana Iwanowicza, że ci dwaj dostojni mężowie, prawie nigdy nie spotykali się z sobą; sprawa jednak zawsze leżała w najlepszym porządku w szafie, która z powodu licznych plam atramentowych w mozajkę się zamieniła.
Tymczasem zaszło nadzwyczajne i nader ważne dla całego Mirogrodu zdarzenie. Horodniczy dawał bal.
Zkądże wezmę farb i pędzla, któremi mógłbym godnie odmalować rozmaitość zjazdu i przepych balowy? Weźcie do ręki zegarek, otwórzcie go i przypatrzcie się, co tam się dzieje? Nie prawdaż, straszliwa plątanina? A teraz wyobraźcie sobie, że prawie tyleż, jeżeli nie więcej, kół i kółek stało na dziedzińcu horodniczego. Jakich tam bryczek i powozów — nie było? Jedna z szerokim tyłem, a przodem ważkim; druga z wązkim tyłem, a szerokim przodem. Jedną można było nazwać powozem, a wraz z tem i bryczką; druga zaś — ni to bryczka, ni powóz; inna znowu podobną była do kopicy siana, lub opasłej kupcowej; tamta — do obszarpanego żyda, albo do szkieletu, nie zupełnie jeszcze pozbawionego skóry; inna — w profilu — podobniuteńka była do fajki z cybuchem; tamta w końcu do niczego nie była podobną, przedstawiając sobą dziwną postać, całkowicie nieforemną i nader fantastyczną! Wśród tego chaosu kół i kozłów, dominowało podobieństwo karety, z oknem pokojowem, oprawnem w grube ramy. Woźnice w szarych płaszczach, świtach, siermięgach, w baranich czapkach i przeróżnej formy kaszkietach, z fajeczkami w ręku, oprowadzali po dziedzińcu odprzężone konie.
Co za bal wyprawił horodniczy!
Za pozwoleniem, muszę wyliczyć wszystkich, którzy się tam znajdowali:
Taras Tarasowicz, Emil Akinfowicz, Ewtychi Ewtychowicz, Iwan Iwanowicz, — ale nie ten Iwan Iwanowicz, lecz inny — Sawa Hawryłowicz, znajomy nasz Iwan Iwanowicz, Elefery Eleferowicz. Makar Nazarewicz, Tomasz Hryhorowicz... Nie, nie mogę więcej! sił mi braknie, ręka nie służy. A ile płci nadobnej! i smagłe i przeźroczyście bialuchne, i króciutkie i otyłe, jak Iwan Nikiforowicz, i wysmukłe takie, że każdą, zda się, możnaby schować do pochwy od szpady horodniczego. A co czepków! jakie stroje! czerwone, żółte, kawowe, zielone, błękitne, nowe, nicowane, przerobione, a ile chustek, szalów, wstążek, wstążeczek! Bywajcie zdrowe, biedne oczy! nie prędko przydacie się na co po obejrzeniu tego wszystkiego. A jaki stół — długo, długo wyciągnięty! A gdy to wszystko zagadało, toż to było hałasu! Wobec tego niech się schowa młyn ze wszystkiemi swemi kołami, kamieniami, wrzecionami i stępami! Nie mogę z pewnością powiedzieć, o czem tam była mowa? wnosić jednak należy, że o nader miłych i pożytecznych rzeczach, jako to: o pogodzie, o psach, o pszenicy, o czepeczkach, o modzie.
W końcu, Iwan Iwanowicz — nie ten Iwan Iwanowicz, ale inny, ślepy na jedno oko — przemówił:
— Dziwi mnie bardzo, że prawe oko moje (ślepy Iwan Iwanowicz zwykle mawiał o sobie ironicznie), nie widzi Iwana Nikiforowicza Dowhoczchuna.
— Niechciał przyjść, — odrzekł horodniczy.
— Jakto?
— Oto już, Bogu dzięki, ubiegło dwa lata, jak się poróżnili ze sobą, to jest: Iwan Iwanowicz z Iwanem Nikiforowiczem, i gdzie jest jeden, tam drugi za nic w świecie nie przyjdzie!
— Co wy powiadacie! — Tu ślepy Iwan Iwanowicz wzniósł w górę oczy i złożył ręce jak do modlitwy. — Otóż teraz, kiedy ludzie dobrze widzący nie żyją w pokoju, to jakże ja mam żyć w zgodzie o jednem oku!
Przy tej uwadze wszyscy zaśmieli się na całe gardło. Wszyscy bowiem bardzo lubili ślepego Iwana Iwanowicza za to, że składał facecyjki, zupełnie w guście dzisiejszym.
Najwyższy z całego zebrania, chudy jegomość, w bajowym surducie, z plastrem na nosie, siedzący dotąd w kącie, i niezmieniający ani na chwilę sztywnego wyrazu twarzy, nawet, gdy mu mucha zasiadła na nosie, ruszył się ze swego miejsca, i zbliżył się do kółka, które otoczyło ślepego Iwana Iwanowicza:
— Słuchajcie! — rzekł ślepy Iwan Iwanowicz, zobaczywszy, że go okala dość liczny zastęp, — słuchajcie. Zamiast ciekawego zapatrzenia się na moje ślepe oko, raczej pogódźmy dwóch naszych przyjaciół! — W tej chwili Iwan Iwanowicz rozmawia z babami i pannami... a my poszlijmy cichaczem po Iwana Nikiforowicza, i popchniemy ich we wspólne objęcia.
Wszyscy jednomyślnie przyjęli projekt ślepego Iwana Iwanowicza, i udecydowali — posłać po Iwana Nikiforowicza do domu z prośbą, by koniecznie przyjechał do horodniczego na objad. Ale ważne pytanie: komu poruczyć tak trudną do spełnienia misję? pogrążyło wszystkich w zadumę. Sprzeczano się długo, kto zdolniejszy i sprytniejszy do wykonania projektu w drodze dyplomatycznej? wreszcie jednogłośnie padł wybór na Antoniego Prokopowicza Hołopuzia.
Wprzód jednak obeznamy nieco szanownego czytelnika z tą znakomitością. Antoni Prokopowicz był to poczciwizna w całem znaczeniu tego słowa. Czy da mu który z poważniejszych ludzi w Mirogrodzie chustkę na szyję, czy spodnie — on podziękuje; a da mu kto zlekka szczutka w nos — także podziękuje. Jeżeli go zapytają: Dla czego u was, Antoni Prokopowiczu, surdut bronzowy, a rękawy szafirowe? — to on z pewnością odpowie: — A wy i takiego nie macie! Zaczekajcie, jak się trocha ponosi, to będzie jednakowy. I rzeczywiście, szafirowe sukno pod wpływem słońca zmieniło się na bronzowe, a teraz prawie było już jednego koloru. Ale ot co dziwna, że Antoni Prokopowicz miał we zwyczaju sukienne ubranie nosić latem, a nankinowe zimą. Antoni Prokopowicz nie miał swojego domu. Miał on go wprzód na końcu miasta, ale sprzedał, i za wzięte pieniądze kupił: trzy gniade konie i nie wielką bryczkę, któremi jeździł ciągle do sąsiednich obywateli. Ale ponieważ z końmi było wiele kłopotu i trzeba było pieniędzy na kupowanie owsa, przemienił je zatem — na skrzypce i dziewkę do usług, wziąwszy w dodatku dwudziestopięcio-rublową asygnatę. Potem skrzypce sprzedał, a dziewkę zamieniał na kapciuch złotem wyszywany, i ma teraz kapciuch, jakiego nikt nie posiada! Za to nie może już obecnie jeździć po wsiach, zmuszony siedzieć w mieście i nocować w różnych domach; szczególnie u tych ze szlachty, którzy znajdowali przyjemność dawać mu w nos szczutki. Antoni Prokopowicz lubił dobrze zjeść, i grywał doskonale w durnia i młynka. Powodowanie się zawsze było w jego charakterze, i dla tego wziąwszy czapkę i laskę, wyruszył natychmiast w drogę.
Idąc jednak przemyśliwał, jakim sposobem wpłynąć na Iwana Nikiforowicza, by poszedł na bal? Nieco uparty charakter tego godnego zresztą ze wszech miar człowieka, uniemożebniał prawie powzięty projekt. Bo i w rzeczy samej, jakże ma zdecydować się pójść na bal, kiedy nawet zwlec się z łóżka poczytywał za trud nie mały? Przypuśćmy, że wstanie, ale jakże mu pójść tam, gdzie się znajduje — o czem wie bezwątpienia — nieprzebłagany wróg jego? Im więcej Antoni Prokopowicz rozmyślał, tem więcej napotykał trudności. Dzień był gorący, słońce paliło, pot gradem zalewał mu oczy. Antoni Prokopowicz mimo to, że dostawał w nos szczutki, w wielu sprawach radził sobie dość chytrze, (przy zamianach tylko był nie bardzo szczęśliwy). Wiedział dobrze, kiedy udać głupca, i nieraz potrafił znaleźć się dobrze w takich okolicznościach i zdarzeniach, z których i rozumny człowiek nie łatwo mógłby wybrnąć.
W chwili, kiedy bogaty w pomysły rozum jego wynajdywał środki ku zniewoleniu Iwana Nikiforowicza, i kiedy już kroczył śmiało na spotkanie nieprzyjaciela, pewny niemal zwycięstwa — niespodziewana okoliczność zmięszała go nieco. Nie wadzi dodać w tem miejscu, że Antoni Prokopowicz posiadał między innemi, jedno spodnie, mające szczególną własność, tak, że kiedy je przywdział na siebie, to wszystkie psy zdradzały nie kłamany apetyt poszarpania mu łydek. Jak na nieszczęście, w dniu tym właśnie miał na sobie owe spodnie, i dla tego, ledwie że oddał się rozmyślaniu, gdy wtem obudzony przeraźliwem psów szczekaniem, Antoni Prokopowicz zaczął tak wrzeszczeć, (głośniej od niego nikt tego robić nie umiał), że nie tylko znajoma baba i mieszkaniec niezmiernego surduta, wybiegli na jego spotkanie; ale nawet dzieci z dziedzińca Iwana Iwanowicza, wysypały się rojem; a chociaż psy zdążyły zaledwo ukąsić go za jedną nogę, i to już zmniejszyło jego odwagę tak, że z pewnym rodzajem obawy zbliżył się do ganku.

Rozdział VII. i ostatni.

— A, witajcie! na co wy mi psy rozdrażniacie? — rzekł Iwan Nikiforowicz, ujrzawszy Antoniego Prokopowicza; bo nikt z nim inaczej nie rozmawiał, jak tylko w sposób żartobliwy.
— Bodaj one wyzdychały, — co do nogi! kto ich tam drażni? — odpowiedział Antoni Prokopowicz.
— Kłamiecie.
— Dalibóg nie! Prosił was Piotr Fedorowicz na objad.
— Hm!
— Dalibóg! prosił tak bardzo, że wyrazić tego nie potrafię. — Co to, — powiada — Iwan Nikiforowicz stroni odemnie, jak od wroga? nigdy nie wstąpi pogawędzić, zabawić się... Iwan Nikiforowicz musnął z zadowoleniem tłusty swój podbródek.
— Jeżeli — powiada — Iwan Nikiforowicz i teraz nie przyjdzie, to prawdziwie, nie wiem nawet co sądzić; pewno ma złe względem mnie zamiary. Bądźcie łaskawi, Antoni Prokopowiczu, namówcie Iwana Nikiforowicza! — Więc cóż, Iwanie Nikiforowiczu? pójdziemy! Teraz tam zebrała się wyborna kompanijka!
Iwan Nikiforowicz przypatrywał się kogutowi, który stojąc na ganku, wrzeszczał ile miał mocy.
— Gdybyście wy wiedzieli, Iwanie Nikiforowiczu, — ciągnął niezmordowany deputat, — jakiej jesiotrzyny, jakiego kawioru nadesłano Piotrowi Fedorowiczowi?
Tu Iwan Nikiforowicz zwrócił się do mówiącego, przysłuchując się uważniej.
Dało to otuchy deputowanemu.
— Pójdźmy tam coprędzej: tam jest i Tomasz Hryhorowicz. Cóż to? — dodał, widząc, że Iwan Nikiforowicz leżał, niezmieniając pozycji. — Jakże? idziemy, czy nie idziemy?
— Nie chcę.
To nie chcę przeraziło Antoniego Prokopowicza: sądził bowiem, że tak przekonywającem przedstawieniem rzeczy, już całkowicie wpłynął na tego ze wszech miar zresztą godnego człowieka, gdy wtem usłyszał decydujące: nie chcę.
— Dla czegóż wy nie chcecie? — zapytał prawie z gniewem, co mu zdarzało się nadzwyczaj rzadko; nie gniewał się nawet wtedy, gdy mu kładziono na głowie zapalony papier; była to ulubiona zabawka sędziego i horodniczego.
Iwan Nikiforowicz zażył tabaki.
— Jak chcecie, Iwanie Nikiforowiczu, a ja nie wiem, co was wstrzymuje?
— Czegóż ja tam pójdę? — przemówił wreszcie Iwan Nikiforowicz, — tam będzie ten zbójca! (Tak nazywał on Iwana Iwanowicza). Boże sprawiedliwy! a dawno-ż to?...
— Dalibóg, nie będzie! ot jak Bóg wielki — nie będzie! Niech mnie piorun trzaśnie, tu na tem miejscu! — odpowiedział Antoni Prokopowicz, który gotów był kląć się dziesięć razy na godzinę. — Pójdźmyż, Iwanie Nikiforowiczu!
— Kiedyż wy kłamiecie, Antoni Prokopowiczu, on tam!
— Dalibóg, jak Boga kocham, nie ma! Żebym się z tego miejsca nie ruszył, jeżeli on tam! Samiż zresztą osądźcie, dla jakiej racji miałbym kłamać! Żeby mi ręce i nogi pousychały!... Cóż, i teraz nie wierzycie? Żebym tu trupem padł! Żebym ja sam, mój ojciec i matka moja nigdy jasności boskiej nie oglądali! Jeszcze nie wierzycie?
Iwan Nikiforowicz uspokojony tak przekonywającem zapewieniem, kazał swemu kamerdynerowi, w owym niezmierzonym surducie, podać spodnie i nankinową kozakinę.
Zbytecznem uważam opis tego, jak Iwan Nikiforowicz wdziewał spodnie, jak mu omotano chustkę koło szyi, jak wreszcie wciągnął kozakinę, która pękła przy tej sposobności pod lewym rękawem. Dość, że w ciągu tego całego czasu zachował przyzwoity spokój, i nie odpowiadał ani słówka na propozycję Antoniego Prokopowicza — zrobić jaką facjędę na jego kapciuch turecki.
Tymczasem całe towarzystwo oczekiwało z niecierpliwością tej stanowczej chwili, kiedy się zjawi Iwan Nikiforowicz, i dokona się wreszcie żądane powszechnie pojednanie dwóch czcigodnych mężów. Większość prawie była pewną, że Iwan Nikiforowicz nie przyjdzie. Horodniczy chciał założyć się ze ślepym Iwanem Iwanowiczem o to, że nie przyjdzie, i zakład nie przyszedł do skutku tylko dla tego, że ślepy Iwan Iwanowicz żądał, by horodniczy stawił swoją przestrzeloną nogę, a on ślepe oko, co nader obraziło horodniczego, a całe towarzystwo uśmiało się cichaczem. Nie siadano jeszcze do stołu, chociaż już minęła dawno druga godzina, czas, w którym objadowano w Mirogrodzie, nawet przy największych uroczystościach.
Zaledwo Antoni Prokopowicz pokazał się we drzwiach, wszyscy go otoczyli. Na wieloliczne zapytania, Antoni Prokopowicz odpowiedział jednym wielkim głosem:
— Nie będzie!
Już cały grad wymówek, połajać, a nawet może szczutków miał się posypać na biedną głowę Antoniego Prokopowicza za niefortunne poselstwo, gdy wtem otwierają się drzwi, i wchodzi — Iwan Nikiforowicz.
Gdyby w tej chwili zjawił się szatan we własnej osobie, lub upiór, nie sprawiłby takiego wrażenia na zgromadzonych, jak niespodziewane wejście Iwana Nikiforowicza. A Antoni Prokopowicz trzymając się za boki, aż zachodził się ze śmiechu, rad, że udało mu się zadrwić z całego towarzystwa.
Jakby nie było, a wszyscy prawie pojąć nie mogli, jakim sposobem Iwan Nikiforowicz mógł w przeciągu tak krótkiego czasu ubrać się, jak na szlachcica przystało? Ślepego Iwana Iwanowicza w tej chwili nie było: wydalił się po coś z pokoju.
Ocknąwszy się z zadziwienia, całe towarzystwo wzięło udział w powitaniu Iwana Nikiforowicza, winszując mu: że tak pięknie wygląda i że jeszcze bardziej urósł w szerokość. Iwan Nikiforowicz całował się ze wszystkimi, wciąż powtarzając:
— Nieskończenie obowiązany!
Tymczasem zapach barszczu napełnił powietrze i mile połechtał podniebienia wygłodniałych nieco gości. Wszyscy ruszyli do jadalnego pokoju. Cały sznur dam gadatliwych i milczących, chudych i tłustych pociągnął przodem, a długi stół upstrzył się różnemi kolory.
Nie będę opisywać potraw, jakie podawano u stołu; nie wspomnę ani o mniszkach w śmietanie, ani o pierogach, jakie podawano do barszczu, ani o indyku ze śliwkami i rodzynkami, ani o potrawie, nadzwyczajnie podobnej do butów, w kwasie namoczonych, ani o leguminie, podawanej w palącym się winie, co bardzo bawiło, lecz zarazem przerażało płeć piękną. Nie będę mówić o tych wszystkich potrawach, bo wolę raczej je zajadać, aniżeli szeroko o nich się rozpisywać.
Iwanowi Iwanowiczowi bardzo smakowała ryba, przyrządzona z chrzanem. Szczególniej był zajęty tem pożytecznem a zarazem nasycającem ćwiczeniem się. Wybierając najdrobniejsze kosteczki, układał je na talerzu, i jakoś rzucił okiem przed siebie... Stwórco nieba i ziemi! jakże był zdziwiony! Naprzeciwko siedział Iwan Nikiforowicz.
W jednej i tejże chwili spojrzał także i Iwan Nikiforowicz... Nie... nie potrafię!... Dajcie mi inne pióro! moje pióro nieudolne, słabe, za mało rozwarte dla oddania takiego obrazu!... Twarze ich z wyrazem zdziwienia — jakby skamieniały. Jeden i drugi ujrzał twarz dawno sobie znaną; gotowi, zda się, byli mimowolnie zbliżyć się do siebie, ze słowem przyjaźni, podając rożek z tabaką wymawiali zda się: „Raczcie się!“ lub: „Czy śmiem prosić o łaskawość?“ — a wraz z tem twarze ich były tak straszne, jak zła przepowiednia! Kroplisty pot wystąpił na twarz Iwana Iwanowicza i Iwana Nikiforowicza.
Wszyscy obecni, ilu ich było u stołu, oniemieli z natężenia uwagi i nie odrywali oczu od dwóch niegdyś przyjaciół. Kobiety nawet, które bawiąc się dotąd bardzo zajmującą konwersacją o sposobach przyrządzania kapłona, przerwały toczącą się gawędę. Wszystko ucichło. Był to obraz, godny pędzla mistrza!
Wreszcie Iwan Iwanowicz dostał chustki i począł nosa wycierać, a Iwan Nikiforowicz, obejrzawszy się wokoło, zatrzymał wzrok na drzwiach otwartych. Horodniczy spostrzegłszy to, kazał mocniej drzwi zamknąć. Wówczas nasi przyjaciele zabrali się do jedzenia, i ani razu już nie spojrzeli na siebie.
Jak tylko skończył się objad, obadwaj niegdyś przyjaciele, rzucili się coprędzej z miejsc swoich, szukając czapek, by się wymknąć cichaczem. Wtedy horodniczy mrugnął, i Iwan Iwanowicz — nie ten Iwan Iwanowicz, ale inny, ten ślepy na jedno oko — stanął za plecami Iwana Nikiforowicza, a horodniczy zaszedł za plecy Iwana Iwanowicza, i obadwaj zaczęli ich popychać z tyłu, tak, by potrącić ku sobie, i nie wypuścić dopóty, dopóki nie podadzą ręki do zgody; Iwan Iwanowicz — ten ślepy na jedno oko — potrącił Iwana Nikiforowicza, chociaż ukośnie nieco, zawsze jednak dość trafnie w to miejsce, gdzie stał Iwan Iwanowicz; ale horodniczy zadyrygował jakoś w przeciwną stronę, bo nie mógł dać sobie rady ze swoją piechotą, nie słuchającą na ten raz żadnej komendy, i zarzucającą, jak na złość, w drugą stronę (po części może i dla tego, że u stołu było za wiele różnych gatunków nalewek), słowem, że Iwan Iwanowicz padł jak długi na damę w czerwonej sukni, która z ciekawości wysunęła się z krzesłem prawie na sam środek pokoju. Ten przypadek nie rokował niedobrego. Sędzia jednak, poprawiając sprawę, zastąpił horodniczego, i pociągnąwszy nosem z wierzchniej swej wargi wszystką tabakę, potrącił Iwana Iwanowicza znowu w przeciwnym kierunku. W Mirogrodzie był to powszechnie przyjęty sposób godzenia powaśnionych, i przypominał nieco grę w w piłkę. Jak tylko sędzia trącił Iwana Iwanowicza — Iwan Iwanowicz, ale ten jednooki, oparł się całą siłą, i trącił Iwana Nikiforowicza, z którego pot lał się jak z rynny. Mimo więc to, że obaj przyjaciele stawili nie mały opór, potrafiono wreszcie sprowadzić ich ku sobie, dla tego, że obie działające strony otrzymały znaczne posiłki od reszty obecnych.
Tu już obstąpiono ich w zamknięte kółko, i nie wypuszczono, dopóki nie zdecydowali się wreszcie podać sobie ręki.
— Bóg z wami Iwanie Iwanowiczu i Iwanie Nikiforowiczu! przyznajcie sumiennie, o cóżeście się poróżnili? czyż nie dla bagateli? i nie wstydże wam wobec Boga i ludzi?
— Ja nie wiem, — rzekł Iwan Nikiforowicz, sapiąc ze zmęczenia (znać było, że nie jest dalekim od zgody), — ja nie wiem, co takiego mogłem wyrządzić Iwanowi Iwanowiczowi, że mi za to porąbał chlewek, i zamierzał mnie zgnbić?
— Nie poczuwam się do winy o złe jakie zamiary! — mówił Iwan Iwanowicz, nie patrząc na Iwana Nikiforowicza. — Przysięgam wobec Boga, i wobec was, szlachetni obywatele, że nic nie zrobiłem mojemu przeciwnikowi. Zacóż on mnie lży, i wyrządza krzywdę memu stopniowi i pochodzeniu?
— Jakąż ja wam, Iwanie Iwanowiczu, wyrządziłem krzywdę? — rzekł Iwan Nikiforowicz.
Jeszcze jedna chwila, jedno tłumaczenie się — i zgasłaby na zawsze dawna niezgoda. Iwan Nikiforowicz sięgnął już nawet ręką, by dostać rożek, i powiedzieć swe: „Raczcie się!“
— Alboż to nie krzywda, — odpowiedział Iwan Iwanowicz, nie podnosząc oczu, — żeście wy, łaskawy panie, zelżyli mój stopień i nazwisko takim wyrazem, który tu powtórzyć byłoby nieprzyzwoitością?
— Pozwólcie sobie powiedzieć po przyjacielsku, Iwanie Iwanowiczu, — przy tem Iwan Nikiforowicz dotknął palcem guzika Iwana Iwanowicza, co było oznaką dobrego usposobienia, — wy obraziliście się djabli wiedzą o co; o to, że nazwałem was — gęsiorem...
Iwan Nikiforowicz poczuł, że nie ostrożnie sobie postąpił, wymawiając to fatalne słowo, ale już było zapóźno: słowo się rzekło. Wszystko poszło do djabła! Jeżeli użycie tego wyrazu bez świadków mogło wyprowadzić Iwana Iwanowicza z cierpliwości, i obudzić w nim taki gniew, w jakim nie daj Boże widzieć nigdy żadnego innego człowieka, to cóż dopiero teraz, gdy to słowo zabójcze wymówionem zostało w obec tak licznego towarzystwa? gdzie była i płeć piękna, przed którą Iwan lwanowicz szczególnie starał się zachować wszelkie pozory przyzwoitości?... Gdyby Iwan Nikiforowicz nie był postąpił tak nieostrożnie; gdyby był przynajmniej wspomniał ptaka, nie gęsiora, jeszczeby można było złe naprawić. Ale teraz... skończono!
Rzucił on wzrok na Iwana Nikiforowicza, ale jaki wzrok! Gdyby temu wzrokowi towarzyszyła władza wykonawcza, to Iwan Nikiforowicz — w jednej chwili byłby zgniecony na drobne miazgi! Obecni zrozumieli ten wzrok, i natychmiast pośpieszyli rozdzielić zapaśników.
I ten człowiek, wzór pokory, który nie opuścił ani jednej ubogiej, nie wypytawszy jej o wszystkie szczegóły, wyleciał jak opętany. Taka to siła namiętności ludzkiej, i takie to zdolna wywołać ona burze!
Miesiąc cały ani słychać było o Iwanie Iwanowiczu. Zamknął się w swoim domu. Otworzył znany już kufer, i z kufra wyjęte były — cóż takiego? karbowańce, stare, dziadowskie karbowańce! I te karbowańce poszły do okrutnych rąk atramentowych działaczy. Sprawa apelacyjnym porządkiem przeszła do Izby kryminalnej. A kiedy Iwan lwanowicz otrzymał pomyślną wiadomość, że jutro ostatecznie zdecyduje się sprawa, wtedy dopiero wyjrzał na świat i odważył się wyjść z demu. Ale niestety! od tego czasu Izba kryminalna, o skończeniu sprawy w dniu jutrzejszym, uwiadamiała go codziennie, w ciągu lat dziesięciu.




W lat pięć po opisanych wypadkach, przejeżdżałem przez Mirogród. Był to przebrzydły czas — głucha jesień, ze swem ołowianem niebem — wilgotnem powietrzem, ze swojem biotem i mgłą nieprzejrzaną. Jakaś nienaturalna zieloność, wynikająca z ciągłych, nieustannych deszczów, okrywała siecią pola i łąki, którym w obecnym czasie tak ona przystała, jak figle starcowi, a bukiet sędziwej staruszce. Na mnie podówczas dziwnie wpływała pogoda. Tęskno mi było, gdy tęskny otaczał mnie widnokrąg. Mimo to jednak, dojeżdżając do Mirogrodu, uczułem mocniejsze bicie serca. Boże! ileż to wspomnień! Dwanaście lat nie widziałem Mirogrodu. Tu żyli kiedyś w tak czułej przyjaźni dwaj jedyni przyjaciele. A ile to znakomitości przeniosło się już do lepszego życia! Sędzia Demjan Demjanowicz nie żył już wówczas; Iwan Iwanowicz, — ten ślepy na jedno oko — przymknął już i drugie, na wieki świat żegnając.
Wjechałem na główną ulicę. Wszędzie stały wiechy: projektowano widocznie przeprowadzenie nowego planu, a świadczyło o tem kilka chat rozrzuconych. Resztki parkanów i płotów sterczały jakoś zagrobowo.
A dzień był to świąteczny; kazałem bryczce swojej zatrzymać się koło cerkwi, i wszedłem tak cicho, że niezwróciłem niczyjej uwagi. Prawda, że nie było czyjej: cerkiew bowiem była prawie pusta, widocznie, że najpobożniejsi nawet przelękli się błota. Blask palących się świec — przy tak pochmurnej, a właściwie mówiąc, chorobliwej pogodzie — robił jakieś dziwnie nie miłe na mnie wrażenie; ciemne zakamarki wyglądały żałobnie, a podłużne okna, o szkłach krągłych zalewały się deszczowemi łzami.
Skierowawszy się ku jednemu z zakamarków, zwróciłem się do jakiegoś poważnego staruszka o siwych włosach:
— Pozwólcie zapytać siebie: czy żyje jeszcze Iwan Nikiforowicz?
W tej chwili płonąca przed obrazem lampa, błysnęła jaśniej, oświecając twarz mego sąsiada; jakże byłem zdziwiony, gdy wpatrzywszy się bliżej, poznałem znajome rysy! Był to sam Iwan Nikiforowicz! Ale jakże się zmienił!
— Jakże zdrowie wasze, Iwanie Nikiforowiczu? Ależeście się postarzeli!
— Tak, postarzałem się. Dziś wróciłem z Połtawy, — odpowiedział Iwan Nikiforowicz.
— Co? jeździliście, do Połtawy w taką słotę?
— Ha, cóż robić? proces...
Westchnąłem mimowolnie. Iwan Nikiforowicz widocznie zauważył to, bo dodał uspakajająco:
— Bądźcie spokojni: mam wszelką pewność, że sprawa moja zdecydowaną będzie w następnym tygodniu, i na moją korzyść.
Wzruszyłem ramionami i poszedłem dalej, by się coś-niecoś dowiedzieć o Iwanie Iwanowiczu.
— Iwan Iwanowicz jest tu, — rzecze mi ktoś, — on tam na klirosie.
Zobaczyłem wtedy cienką, długą figurę. Ale czyż to Iwan Iwanowicz? Twarz okryta zmarszczkami, włosy bieluteńkie; ale bekiesza na nim zawsze ta sama.
Po pierwszych zapytaniach, Iwan Iwanowicz, zwracając się ku mnie z wesołym uśmiechem, z którym mu tak zawsze było do twarzy, rzekł:
— Czy zwiastować wam przyjemną nowinę?
— Jakąż to? — zapytałem.
— Jutro niezawodnie zdecyduje się moja sprawa; Izba kryminalna przyrzekła mi to napewno.
Westchnąłem jeszcze głębiej, i coprędzej pośpieszyłem pożegnać się, gdyż jechałem w pilnym bardzo interesie. Wsiadłem do bryczki pocztowej.
Chude szkapy, znane w Mirogrodzie pod nazwiskiem kurjerskich, ruszyły zwolna, sprawiając kopytami, grzęznącemi w szarej masie błota, odgłos nie miły dla ucha. Deszcz lał zawzięcie na żyda, siedzącego na koźle i okrytego rogóżką. Wilgoć przejęła mnie nawskróś. Wreszcie minęliśmy smutną rogatkę z budką, w której inwalida reperował stare swe obuwie. Potem znowu pole, miejscami zryte przez spad wody; czarne, miejscami zielonością okryte; dalej obmokłe wrony i kawki; deszcz jednostajny; łzawy, bez odmiany widnokrąg!...
Tęskno i nudno na świecie tym, panowie!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumaczy: Jan Grzegorzewski, Paulin Święcicki.