Przejdź do zawartości

Powieść bez tytułu/Część II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Powieść bez tytułu
Data wyd. 1879
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WYDANIE JUBILEUSZOWE.
WYBÓR PISM
J. I. KRASZEWSKIEGO.

POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.

CZĘŚĆ II.

TOM VII.
Wydawnictwo na korzyść Jubilata.
WARSZAWA.
DRUK JÓZEFA UNGRA,
ulica Nowolipki, Nr. 3.
1879.

Дозволено Цензурою.
Варшава, 14 Декабря 1877 г.

POWIEŚĆ BEZ TYTUŁU.
(Dokończenie.)



Niewiele życia pozostało biednéj matce, tyle tylko, by odbolała za grzechy swoje; ta reszta spłynęła jéj w niepojętém rozmarzeniu. Kiedy jéj domek na Łotoczku stał się straszliwą pustką, a Karolek do ojca i sióstr poszedł na Rosę, Dormundowa wpadła w stan jakiś osobliwszy, z którego już żadne starania wyprowadzić jéj nie potrafiły, ani zupełne poświęcenie się dla niéj Stanisława, który święcie spełnił wolę jéj syna, ani środki lekarskie użyte przez Branta, próbującego wszystkiego, ale zapowiadającego za wczasu, że gdy dusza chorobę robi i ciało niszczy, nie ma na to w medycynie lekarstwa. Dormundowa płakać i mówić przestała, chodziła jak cień niemy, nieprzytomna, wychudła, i nie dozwoliwszy nic ruszyć w pokoiku Karolka, całe dni z jego cieniem na zwykłém swém miejscu przepędzała, strzegąc skarbów swych, pamiątek. Najmniejszy skrawek papieru, na którym on skreślił słów kilka, chowała jak relikwię, i nieraz długo, długo trzymała przed oczyma nieforemne rysuneczki, jego dziecinną jeszcze skreślone ręką. Marta siłą ją prawie karmić musiała, Stanisław przymuszać do spoczynku, ale najczęściéj przebywszy kilka dni i nocy nieruchoma w izdebce, nareszcie bezsennością i cierpieniem znużona padała na ziemię u synowskiego łóżeczka i tak usypiała na kilka godzin, po których przerwane na krótko znowu rozpoczynały się rozpamiętywania bolesne.
Stan taki nie mógł potrwać długo; wszystkie wyczerpując siły, zmienić się musiał lub ustać, a że głębokiéj boleści matki śmierć tylko koniec położyć mogła, Dormundowa w gorączce cierpienia przeżywszy kilka miesięcy, skończyła wreszcie żywot gęsto cierpieniem przeplatany.
Przez cały ten czas powolnego konania, Stanisław nie odstąpił jéj na chwilę; stał się dla niéj w istocie przysposobioném dziecięciem, niezmordowaną troskliwością, z jaką służył biednéj nieprzytomnéj kobiecie. Wilno stało się puste, akademicy wyjechali, towarzysze znikli, on sam jeden wielu próbami złamany, pozostał ciągnąć odważnie ten pług niedoli i obowiązku. Doktor Brant tylko nieco mu pomagał, nie odstępując nieszczęśliwéj, starając się dodać sił i odwagi Szarskiemu.
Ale gdy młody opiekun wdowy, pewien, że ludzkie boleści czas łagodzić musi, i ufny, że ją Bóg dłużéj zachowa przy życiu, dopytywał się o nadzieję u lekarza, ten mu wcale nie taił następstw, które dla niego były widoczne.
— Mój drogi, rzekł: prawda, są rany, które się goją, ale są i nieuleczone; do tych zaliczyć potrzeba boleść Dormundowej, któréj nic nie pozostało na świecie, bo to, w czém zamknęła życie swoje, uszło na inny świat lepszy. Ona musi umrzeć i umrze prędko, bo codzień widoczniéj niknie nam w oczach. Gdyby się chciała oderwać od tego widoku, szukać środków... ale ona ani myśli o sobie, ona jeszcze płacze po swoim ostatnim, i ze łzami duszę uroni.
Był to więc okropny dla młodego serca widok nieuleczonéj boleści i powolnéj śmierci; a Stanisław pomimo swego przywiązania do wdowy i litości nad nią, całych sił swych dobywać musiał, by podołać obowiązkowi zaciągnionemu względem niéj i zmarłego syna. We dnie i w nocy, w nieprzerwaném milczeniu, czuwał nad nią, spał, gdy ona usnęła chwilę i to nie kładąc się, a najmniejszy szelest przerażonego obudzał. Izdebka, obok któréj ciągle musiał stać na straży, smutna jak trumna, w oczach jego wydawała się nieustanną groźbą i przypomnieniem śmierci; śmierć otaczała go dokoła, co chwila obawiać się musiał, by go ze snu przelotnego stukot zabijającego wieko trumny nie obudził niespodzianie.
Dormundowa słabła, słabła, nie zmieniała trybu tego wyczerpującego życia i ostatniego dnia dopiero zdawała się jakoś oprzytomniać; przemówiła słów kilka, objawiła wolę jakąś, poczęła niby wracać do życia. Stanisław ucieszył się niezmiernie, wstąpiła w niego nadzieja, posłał po doktora Branta i po przyjaciela wdowy, regenta Palskiego, których mieć przy sobie żądała. Obaj zaraz przybywszy, zamknęli się z nią, a Szarski ukląkł Bogu dziękować za to, co za cud Jego uważał. Jakież było przerażenie jego, gdy lekarz wychodząc z pokoiku Dormundowéj, miną okazał mu, że wszelką stracił nadzieję.
— Ale ona była lepiéj! zawołał Stanisław.
— To lepiéj zawsze poprzedza i zwiastuje śmierć w chorobach tego rodzaju, zwłaszcza w tych, co z duszy pochodzą, lub duszę dotknęły. Dormundowa wyczerpała boleścią do ostatniéj kropli życie i siły.
Palski wyszedł także z jakiemiś papierami zapłakany i pomieszany. Za nimi w ślad ukazała się i Dormundowa, niby przytomniejsza, ale wsparta na ręku Marty, która ją dźwigać musiała, bo o swéj sile iść nie mogła. Kazała się zaprowadzić do łóżka syna, uklękła przy niém, poczęła całować zabawki jego, i rozpłakała się szlochaniem głośném.
Marta, jak Stanisław, myliła się sądząc, że jéj płacz pomódz może i ulżyć, bo od dawna suche miała oczy; ale tuż Dormundowa podniosła się, wołając Stanisława. To przemówienie jéj do niego tak znowu było nadzwyczajne, że Szarski pobiegł, odzyskując nadzieję.
— Klękniéj dziecko moje, odezwała się słabym głosem: niech cię pobłogosławię, niech ci w imieniu mojém i Karolka za przyjęcie synowskiego brzemienia podziękuję. Bogdajby ci życie tyle przyniosło pociech i szczęścia, ileś tu się napatrzył i nacierpiał boleści... Palski już wie czego chcę...
To ledwie wypowiedziawszy przerywanym głosem, wdowa jęła znów łkać i szlochać, rzuciła się konwulsyjnie na łóżeczko syna i na niém biedna skonała. Długo Stanisław i Marta odcierali i ratowali, sądząc, że zemdlała tylko; ale gdy Brant nadszedł, musieli się poddać śmierci.
Cicho odbył się pogrzeb wdowy, za któréj wozem ubogim (bo ostatek grosza swojego na ten obrząd oddał Stanisław) poszli tylko Brant, Palski, Stanisław i Marta. Z dawnych przyjaciół czasów świetniejszych, w których Dormundowa jaśniała między pierwszemi, w towarzystwie wileńskiém kobietami, pięknością, dowcipem i dostatkiem, nikt sobie o niéj nie chciał przypomnieć. Miejsce jéj na cmentarzu oznaczone już było pomiędzy mężem a dziećmi; ostatnia przyszła do gromadki, po której tyle łez wylała.
Po pogrzebie, Stanisław zamyślał się co zrobić z sobą i jak nowe życie rozpocząć, gdy zaraz nazajutrz Brant, Palski i nieznajomy urzędnik przyszli do niego z papierami. Marta już nie widząc nikogo, nikomu wstępu do domu nie broniąc, skamieniała siedziała na schodkach, straszna żalem, jaki się na jéj staréj i wyniszczonéj twarzy malował.
Stanisław zrozumiał to przyjście potrzebą zdania domu, i powiązawszy co miał swego na prędce, wziął się do kluczów.
— Czekaj-no pan, rzekł Palski: bo to nie pan, nam, ale my panu wedle testamentu zdać dom i ruchomości powinniśmy.
— Jak to? zapytał Stanisław.
— Alboż pan nie wiesz, że jesteś spadkobiercą nieboszczki Dormundowéj?
— Ja? zdumiony zawołał Szaraki.
— A tak! tak! dodał Palski powoli. Ale ta poczciwa chęć nieboszczki bez żadnego dla waćpana skutku: dom ten obciążają długi, dwa razy wartość jego i mobiliów przenoszące; życzę więc zabrać co można z ruchomości i wyrzec się reszty.
— Ale ja zupełnie nic nie chcę! zawołał Stanisław.
— I nic ci też, moje dziecko, prócz jakiéj pamiąteczki, nie przyjdzie, odparł Brant wzdychając. Dormundowa zawsze miała biedaczka to uprzedzenie, że coś jeszcze ma i że ją tylko nieprzyjaciele prześladują; ale w istocie nie było i grosza funduszu. Myślała, że ci robi ofiarę wielką, z serca chciała uczynić co mogła, a rzeczywiście nic nie zrobiła.
— Na Boga! zawołał Stanisław: alboż myśleć możecie, żem chciał czego, żem się czego spodziewał?
— Ale nie, odpowiedział Brant zażywając tabakę: właśnież ja nie wiem, żeś ty jéj ostatek swojego oddał i za swoje ją pochował! Zabieraj póki czas mobilia, i póki się wierzyciele nie opatrzą, swoje przynajmniéj odzyskać się staraj.
— Ja nic nie chcę, nie chciałem, nie wezmę, przerwał z oburzeniem Szarski. Myślcie panowie nie o mnie, ale raczéj o téj nieszczęśliwéj staréj, która nie ma przytułku, kąta i chleba, cały wiek na służbie ich straciwszy.
— Trudno na to będzie poradzić, rzekł Palski: grosza nie pozostało.
— Przedajcie więc co się da ocalić z ruchomości aby jéj zapewnić chleb i przytułek.
Brant uściskał Stanisława ze łzą, któréj ukryć i ocierać nie myślał.
— Nie turbuj się o to, rzekł: są jeszcze serca poczciwe, nie zginie stara Marta.
W téj chwili szum się dał słyszeć w dziedzińcu, i ciżba ludzi od wrot, z pachołkami policyi, z komissarzem na czele, wtoczyła się na ganeczek. Marta siedziała na nim; ale dawniéj tak groźna, teraz się już nie ruszyła nawet, spojrzała obojętnie, mrucząc pod nosem:
— Idźcie, idźcie kruki! zabiliście pana, pozabijaliście dzieci, dobili ją... zabierajcie i swoje... a mnie tu już nie ma co robić.
To rzekłszy, w stała i poszła do kuchenki, i szybko z niéj zaraz wybiegła z węzełkiem na plecach, z kosturem w ręku z miotliska zrobionym na prędce; spuściła głowę, zabierając się odejść, gdy hałas wewnątrz domu ją powstrzymał, żal ścisnął serce i znowu na stopniach usiadła.
Ta ciżba, byli to wielcy i mali wierzyciele nieboszczki, domagający się praw swoich; a Palski, usiłujący choć cokolwiek ocalić dla Szarskiego, począł od przeczytania w obec nich formalnego testamentu wdowy.
— Jakże ona mogła co zapisywać — wykrzyknął jeden jegomość w surducie z kołnierzem bobrowym i kolczykiem w uchu — kiedy nic nie miała!... Niech wprzódy pooddają co nam winni.
— Bardzo to dobrze, rzekł Palski usiłujący uprzedzić Stanisława, który się zrzekać zabierał: ale panowie musicie dochodzić praw swoich, a tymczasem spełni się wola nieboszczki i nieruchomość przejdzie na nowego właściciela, z którym się likwidować będziecie. Ja ten interes biorę na siebie.
— Tak! zawołał drugi: jedno warto drugiego! Waćpan nas i za życia wodziłeś, i po śmierci myślisz jeszcze ciągać po sądach; ale z tego nic nie będzie: są dekreta.
— A może będzie i mimo dekretów! rzekł z zimną krwią, składając testament, Palski. Długi te rosły co rok we dwoje... pozwiemy do kalkulacyi przysięgi... lub wejdziemy w układy...
Kredytorowie nie bardzo czyści, obawiali się prawnika, bo jego tylko rozumem i zręcznością wdowa od lat dziesięciu przy domu się trzymała. Spojrzeli więc po sobie.
— Co tu się układać! rzekł bobrowy kołnierz, który na dwadzieścia od sta pożyczał: wszystko i tak nasze!
— Albo i nie wasze! mruknął, udając obojętność, Palski.
— Zobaczymy!
— Zobaczymy!
— Panowie! przerwał usiłując się dobyć Stanisław.
— Za pozwoleniem, nie dając mu się odezwać, przerwał Palski: pan tu głosu nie masz, prawa pańskie jeszcze nie są wylegitymowane.
— Pan się nie odzywaj, powtórzył jeden z tchórzliwszych wierzycieli, nie wiedząc, że mówił przeciwko sobie, a usiłując rolę jakąś odegrać.
— No! alem ciekaw, jakie mogą być układy? spytał staruszek w szaraczkowéj kapocie, który od wnijścia do domku rozpatrywał bacznie ruchomości, ręce trzymając w kieszeniach.
— To zależy... rzekł krótko Palski.
— Tandem, na czémże je oprzeć? dorzucił bobrowy kołnierz: i jam ciekaw!
— Potrzeba, żebyście panowie odkupując prawa sukcessora, coś ofiarowali! wyjąknął Palski.
— Za pozwoleniem! usiłując próżno dać się słyszeć, głośniéj zawołał Szarski, którego to nieznośnie męczyło: ale ja, ja...
— Ale pan nie masz głosu! zagłuszył stentora piersią plenipotent.
— Pan się nie odzywaj! groźno powtórzyli za nim wierzyciele.
Stanisław musiał umilknąć znowu.
Palski poczynał mrugać na kredytorów, jakby się z nimi porozumiewał, przekonywając ich, że mówi w ich interesie.
— Cóż tedy panowie oddajecie sukcessorowi?
— Ruchomości, podszepnął w odpowiedzi sam Palski.
Komuś się zdało, że słówko to wyrzekł nie prawnik, ale jeden z nich, i poczęli przebąkiwać cicho o ruchomościach.
— Mogą być precyoza, zrobiła uwagę szaraczkowa kapota.
— Są inwentarze, odparł Palski.
Wszystkie oczy zbiegły się do ukazanego w téj chwili papieru i czytać poczęły. Staś znowu zapragnął się odezwać, ale go zaraz zahukano, tłum cały był przeciwko niemu, choć sam nie wiedział dla czego. Brant smutnie spoglądając na tę scenę, uśmiechał się żałośnie do tabakierki, którą w ręku trzymał.
Po bardzo krótkiéj całéj w szeptach naradzie, odstąpiono ruchomości na rzecz spadkobiercy, wymagając tylko zrzeczenia się wszelkich praw jego i pretensyj.
W chwili kiedy się to układało, Stanisław ciągle napróżno usiłujący przemówić, bo mu to Palski, to Brant, to spadkobiercy odezwać się nie dawali, chwycił wreszcie, rozdrażniony do ostatka, tłómoczek swój i przecisnął do drzwi.
Na schodach siedziała jeszcze Marta Żmudzianka.
— Chodź stara, rzekł Szarski: chodź! nie mamy już tu co robić oboje. Najlepsze podobno wyniesiemy z tego domu, bo wspomnienie drogich naszych zmarłych; a póki ja żyję, nie dam i tobie umrzeć z głodu; zapracujemy sobie na kawałek chleba.
Marta uśmiechnęła się smutnie.
— Patrzajcie, rzekła jakby do siebie: jakie to poczciwe! Daj ci Boże zdrowie rybeńko, a na cóż ja ci jeszcze mam być ciężarem! Zkądżeby się brali żebracy pod kościołem, gdyby im tacy jak ja nie przybywali pod koniec życia. Żyjąć oni, kochaneczku, to i ja tym samym chlebem się przekarmię! Albo to co złego rękę wyciągać, kiedy już do pracy niezdatna! Niech ci Bóg płaci za twoje dobre serce, ale ja tego nie chcę! dam sobie rady!
— Dla czego? odparł Szarski: alboż to nie mogłabyś mi być pomocą? stróżem, gospodynią, sługą jak tutaj byłaś?
— O! nie! nie! kiwając głową zawołała Marta. Ot co powiesz rybeńko, że od śmierci pani, jakby mi ręce poodrąbywał — do niczego, do niczego! Chce mi się modlić i drzemać, a czasami zapłakać; do pracy sił nie znajdę, bo to z serca idzie... a tam mi zaschło. Jeszczebyś musiał darmo drugą izbę dla staréj Marty najmować. Za ten grosz kto inny lepiéj ci usłuży niż ja... porzuć mnie i nie frasuj się serdeńko, nie zginę ja na wileńskim bruku... Będzie tylko więcéj jedną żebraczką w kruchcie u Augustyanów.
Stanisław napróżno ją namawiał, Marta była niewzruszona, i nie dała mu się uprowadzić; pozostała na schodkach domu, który opuścić jeszcze jéj było ciężko, tak już do niego przyrosła. Oj! staremu przesadzać się na starość, ciężka to rzecz, bolesna!
Szarskiemu tymczasem, rzuconemu wśród ulicy, przyszło na myśl szukać taniéj izdebki w dawném swojém mieszkaniu na Trockiéj ulicy, i władowawszy trochę rzeczy na przejeżdżającą dorożkę, pociągnął do domu pana Horyłki.
Nie bez przyczyny domyślał się, że czasu wakacyi puste izdebki będą bardzo przystępne; z podziwieniem swém zajechawszy przed bramę, nie zastał w niéj ani Hersza na czatach, ani gospodarza.
Wszedłszy do domu, wszędzie dziwnie znalazł pusto.
— A pan Horyłka? spytał przechodzącego chłopaka.
— Jest w stancyi.
— To mi go, proszę, wywołaj!
Chłopiec poleciał z hałasem, dla dystrakcyi w podróży wszystkie balaski galeryi przebiegając ręką, która po nich jak po klawiaturze rozstrojonego fortepianu zatętniała, i czerwony bardzo, w karmazynowéj swéj niegdyś mycce, ukazał się żwawo wybiegający gospodarz.
— A nie mylą mnie oczy moje! zawołał dłoń przykładając do czoła: to stary znajomy... śmiem rzec, przyjaciel domu... Jak się pan ma? i co pan tu porabia? Nie potrzebuje pan stancyi?
— Właśnie jéj szukam, rzekł Szarski.
— Poczciwy człowiek zaraz do znajomego ciągnie! zawołał stary, szparko macając się po kieszeniach kurtki... Héj! Małgorzata, Antosiek, Klimek! kluczy dawajcie! gdzie klucze?
I zasmolone służące i odarte chłopaki nadbiegli na zawołanie, a pan Horyłka już ożywiony myślą, że mieć będzie lokatora, kląć poczynał.
— Kto z was mi klucze pochwycił? A nu, próżniaki, gapie... tu taki godny pan, poczciwy, stary znajomy czeka...
To mówiąc, szybko zbiegł z piętra pan Horyłka, i zdejmując czapeczkę, uściskał swego dawnego lokatora.
— No! jakże? chwała Bogu, uniwersytet się skończył, powinszować stopnia! Jakiéj pan chce stancyi? dwie, trzy, czy cztery? Dom wyporządziłem teraz lepiéj, słowo honoru, jak u Podbipięty... pan sam zobaczy, ja nic nie powiem. Nowo pomalowany, elegancya największa, meble! Hersz! gdzie ten szelma Hersz! to łajdak śpi tylko! pije... dalipan pije! nos ma nawet czerwony! A klucze... a! pewnie u jejmości... idźże-no Klimek po cichu do jejmości.
— Do jakiéj jejmości? spytał Stanisław: wszakżeś się pan był rozstał z żoną?
— Tak! tak! było to coś, było, rzekł poprawiając mycki Horyłka: ale się to połatało. Widzi pan, wszystko to przyszło przez języki ludzkie. Udana była jakoby uciekła z huzarem; tymczasem co się pokazuje? zupełnie co innego! Miała dalekiego kuzyna w dragonach, i z nim jeździła odwiedzić swoją familię... powróciła! powróciła chwała Bogu! żyjemy w świętéj zgodzie. A! co to za kobieta panie! jaki mi ona zaraz ład wprowadziła w domu! jabym sam temu nie wystarczył. Pan zobaczy co to teraz za laleczka, hotel Kornela Horyłki. A o mało że przez plotki i zawiść ludzką nie poróżniłem się z najlepszą kobietą...
To mówiąc, dostawszy nareszcie zagubionych kluczów, otworzył machinalnie gospodarz ten sam właśnie pokoik, w którym Szarski stał początkowo z Bazylewiczem. W istocie miał on teraz nieco lepszą minę, wymytą świeżo podłogę, pomalowane ściany w pasy żółte i niebieskie, kanapkę cycem pokrytą i plwaczkę w kącie. Tę najprzód ukazał mu gospodarz.
— Widzi pan... są nawet kruszarki (tak je nazywał), i o tém pamiętała. Ot! jaka to kobieta!
— Ale łóżka nie ma, panie Horyłka.
— A kanapa? czysty zysk, w nocy się na niéj śpi, a w dzień siedzi... salon kompletny. Na cóż młodemu łóżko? chyba żeby się uczył zniewieściałości!
Targ wkrótce skończono, i Staś znowu się rozgościł na staréj swojéj kwaterze.


Ale Wilno tak mu się teraz zdawało puste! nigdzie znajoméj nie spotkał twarzy, bo nawet państwo Ciemięgowie pojechali na wieś, professor Iglicki wyniósł się gdzieś za miasto, a Hipolit ruszył w Kowieńskie odetchnąć powietrzem nadniemnowéj doliny. Pozostali mieszkańcy mieli minę zaspanych i znudzonych; w kawiarni pod Św. Janem nikogo, Krysztalewicz nawet nie pijany i tém bledszy, ledwie się kiedy niekiedy ze swoim granatowym frakiem pokazał na świecie. Stanisław błąkał się z Trockiéj na Niemiecką ulicę, z Niemieckiéj na Łotoczek, powracał do siebie i do pracy wziąć się nie umiał, tak mu to osamotnienie ciężyło.

Cisza dzienna, cisza nocna, którą tylko przerywał żałobny dźwięk dzwonów kościelnych, nużyła go nieprzebytą długością swoją; a ten stan duszy, wracając go do wspomnień dzieciństwa, rodził tęsknicę po nich, po domu, po cichym tym kątku litewskim, w którym się urodził. W początku było to tylko pragnienie jakieś, ale wkrótce stało się gorączką, żądzą nieprzepartą, konieczną potrzebą wioski, pól, lasów i powietrza pełnego wyziewów zieleni, tak różnego od atmosfery miasta, a niosącego z sobą tyle myśli ile woni!
Sprzedaż ruchomości po Dormundowéj, których przyjąć nie chciał Szarski, dopełniona została staraniem Palskiego, a ten gwałtem prawie pieniądze z niéj pochodzące i kilka fraszek ocalonych dla pamiątki wręczył Stasiowi. To postawiło go w możności myślenia o ubogiéj podróży w rodzinne strony.
— Czemubym nie miał — rzekł sobie w duchu — pójść tam, spojrzeć, popłakać, zobaczyć ich może z daleka i znów powrócić do pracy? Ta podróż odświeży mnie, rozbije myśli tęskne i powróci zdrowie może; wszak Brant ruch mi nakazał.
Nazajutrz zaraz opanowany tą myślą, poszedł się jeszcze Szarski doktora poradzić, spowiadając mu się z caléj swojej historyi.
— Chcesz tam iść, rzekł namyślając się lekarz: ha! zapewne, lepiéj to niż tu siedzieć i gryźć się wspomnieniami, lepiéj... spróbuj zresztą. Młodemu i ruch i zmiana miejsca potrzebne, staremu tylko to groźne... ale maszże o czém ruszyć?
— Sądzę, że niewielką rzeczą się obędę, odpowiedział Stanisław: a nauczyłem się nie troszczyć o wygodę... Zmusiliście mnie wziąć ten grosz biednéj Dormundowéj...
— Powiedz lepiéj twój własny, boś go więcéj dla niéj wyszafował, niż ci tam przyszło ze sprzedaży tych rupieci... Idź, idź, ale mi powracaj; a wróciwszy, staw się do mnie.
To mówiąc, uścisnął go serdecznie, zamyślił się i stanął.
— Ale, ale — rzekł — słuchaj-no! w którejże to stronie?... bo ja tam mam jakichś zardzewiałych krewnych na Litwie?
Stanisław wymienił najbliższe miasteczko.
— Właśnie! tam gdzieś mieszka mój dawny przyjaciel i krewniak lub syn jego... Nie słyszałeś nic o Płachach?
— Płacha? coś sobie przypominam... to niedaleko od Krasnegobrodu, graniczą z nami, mają cząstkę w Jasińcach... ale ich nie znam.
— I nie dziw... choć to moi krewni przez matkę, ale stary, prawdę powiedziawszy, nieznośny dziwak... Z tém wszystkiém, do niego lub do syna dać ci list muszę... Ojciec, wątpię, żeby żył jeszcze... ale syn, który w ślady ojca wstąpił i zdziwaczał na wsi, pewnie w Jasińcach siedzi. Bądź u nich i oddaj mu pismo moje... dziś ci je przyszlę.
Wyszedłszy od Branta, Szarski zmierzył ku kościołowi Augustyanów, gdzie się spodziewał znaleźć Martę, któréj chciał dozór swych rzeczy i mieszkania powierzyć. Spotkał ją powoli od kruchty ciągnącą ulicą.
Miała już całkiem ubiór i minę żebraczki, sakwy, kij, i ten rodzaj sukni, która się składa z nieokreślonych kawałków jakichś, niepewnego kształtu i barwy niepochwyconéj...
Zdziwiła się słysząc, że ją ktoś po imieniu woła.
— A! to ty mój robaczku! jak się masz? Ot widzisz, co to się zrobiło z Marty...
— A ja z prośbą do was.
— Oho! a toż co znowu?
— Jadę na wieś.
— Na wieś! i może myślisz mnie brać z sobą! Marta pokiwała głową. Co jemu świta w głowie!
— Nie myślę was zabierać z sobą, alebym tu chciał kogo w mojém mieszkaniu, przy odzieniu i rzeczach zostawić... Myślałem, że mi Marta tego nie odmówi.
Stara ruszyła ramionami.
Kościół franciszkański o trzy kroki, dodał Szarski.
— Tak, alem się już rybeńko wpisała do augustyańskiéj kruchty, a tam drugi raz przyjdzie się ujadać... na co mi to!
— Ja za was zapłacę.
— Ale dajże mi pokój rybeńko! ot to mi bogacz! na jednéj pole kożucha śpi, a drugą się okrywa i rękawy ma do zbycia... patrzajcie go! Nie wypada znów, żeby żebraczka jakaś pilnowała waszecinéj stancyi; a coby to ludzie powiedzieli? Trzebaby się przebrać, rozłachmanić i swój chleb porzucić... ot dałbyś mi pokój!
— Jak ci to niedogodne...
— Lepiéj rybeńko stancyę porzuć, co ma darmo pustować? a rzeczy możesz mi oddać pilnować, ja ci ich jak oka we łbie strzedz będę... Mam ja stancyę, mam! co sobie myślisz?.. umrzeć tak rychło nie spodziewam się.
Stanisław, który pod tym pozorem chciał Marcie lżejszy kawałek chleba zapewnić, widząc, że mu się nie udaje, potrząsł głową i rzekł:
— Kiedy tak, wolę moje tłomoczki odesłać do doktora Branta.
— Ot! lepiéj, lepiéj zrobisz rybko! mniebyś staréj kątem twoim łaski nie wyświadczył, a niepokoju tylko napędził, bobym się za próg od złodzieja nie ruszyła... Tak! tak! ruszaj z Bogiem serdeńko, i niech cię Bóg błogosławi; codzień mówię Zdrowaśkę na twoją intencyę przed Najświętszą Panną... jedną tylko, bom się jeszcze dużo modlić nie nauczyła, i często zamyśliwszy się, wśród pacierza się zerwę, żeby garnek odszumować; a gdzie tam już garnki!... Bywaj zdrów, rybko!
Pożegnawszy starą Martę, która z wyprostowanéj znowu zrobiwszy się garbatą, o kiju, powoli powlokła daléj suwając nogami, Staś wrócił do domu.
Ale gdy przyszło wynaleźć środki dostania się w okolice Krasnegobrodu i obliczyć z pieniędzmi, obrachował łatwo, że na podróż, powrot i pierwsze chwile pobytu w Wilnie, nim coś znowu zarobić potrafi, ledwie mu może wystarczyć. Podróż więc trzeba było przedsiębrać z największą oszczędnością, nie najmując furmana, ale od miasteczka do miasteczka dostając się na tak zwanych dyliżansach żydowskich.
Mało kto wie co to są tak wspaniałém imieniem ochrzczone eilwageny nasze, przystępne wprawdzie dla worka najuboższych, ale też ledwie ich zaspokoić mogące. Co niedziela lub poniedziałek, po gościńcu pocztowym lub wielkich traktach handlowych, krążą budy frachtowe i bryki brodzkiemi zwane, przewożące podróżnych, ile ich los dostarczy i napchać się może; cne to zowią się dyliżansami.
Bryka frachtowa jest to długa, nieforemna, na potężnych czterech kołach spoczywająca budowa, pokryta rogożami i ogromną płachtą płócienną, gdzie niegdzie starą ceratą połatana, z przybudówkami osłonionemi po bokach, niby gankami. Moc ludu i pakunku pomieścić się w niéj może. Na wysokim koźle zasiada Żyd woźnica, ostawiony jeszcze paczkami, które i tu się wciskają; a cztery nędzne, ale wykłusowane i do wszystkiego już przywykłe konie, które więcéj poją niż karmią, ciągną ten ładunek raczéj siłą bicza niż swoją własną.
Mniejsza od niéj bryka krakowska, z nasuniętą naprzód budką płócienną, zawrzeć wszakże może do dziesięciu osób w różny sposób upakowanych i pracowicie od upadku wstrzymywać się zmuszonych. Wozy te nie idą śpiesznie, wychodzą do dnia, popasają dwa i trzy razy, poją konie prawie w każdéj kałuży, wloką się do północka, nocują lub podnocowują po najtańszych i najszkaradniejszych karczmach; ale z razu pierwsze ćwierć mili iść zwykły kłusem, i dochodzą do miejsca przeznaczenia przynajmniéj truchtem maleńkim. Trudno to wyliczyć kto jeździ temi brykami: tło podróżnych stanowią Żydzi, Żydowice, Żydzięta i w ogóle naród izraelski, ale obok nich trafiają się i inni podróżni, zmuszeni choć powolnie i niewygodnie, małym kosztem odbywać drogę.
Z Wilna na kilka traktów rozchodzą się zawsze takie bryki co tydzień, wedle programu w niedzielę, ale gdy braknie ładunku, dopiero w poniedziałek rano lub nawet około wtorku. W zajezdnych domach żydowskich można się dowiedzieć o nie, bo stale do jednych gospód zajeżdżają. Przez Hersza więc łatwo było Stanisławowi zamówić sobie za złotych kilkanaście miejsce w tego rodzaju dyliżansie do najbliższego powiatowego miasteczka. Nie znając tego sposobu podróżowania, a mając go sobie odmalowanym barwami bardzo wdzięcznemi, Szarski spodziewał się znaleźć coś porządniejszego od mizernéj bryki żydowskiéj. Spojrzawszy na płócienną tę arkę, trochę mu się przykro zrobiło, ale wszedł z rezygnacyą na wskazane sobie miejsce.
Konie były już wprawdzie wprzężone, ale żeby nie próżnowały, nim się zbiorą podróżni, zarzucono im siana, które gryzły z niezmyślonym apetytem. Furman podkasawszy poły, z fajką w zębach i rękami za pasem, przechadzał się dumnie po dziedzińcu; tymczasem zbierali się powoli ci, których miał przewozić.
W początku Stanisław był sam z Żydkiem elegantem, który widać miał talent i ochotę do muzyki, wiedząc zapewne, że Halevy i Meyerbeer z pokolenia izraelskiego pochodzili, i czując się obowiązanym utrzymać reputacyę muzykalności narodu swego, — ale po nim nadciągnęły najrozmaitsze figury:
Stara Żydowica z zielonym kuferkiem, który zagrażał kolanom Szarskiego; jakiś jegomość ze śmierdzącą fajką bakonu, na jedno oko ślepy, w płaszczu podartym, z kijem sękatym, ale pełny dobréj fantazyi; jakaś jejmość młoda i ładna, ale oszarpana, zabrukana i kaszląca, któréj wyjechać było niezmiernie dla czegoś pilno; dwóch bachorów z ojcem, jadących po coś do rabina i rozpychających bez ceremonii wszystkich dla znalezienia sobie wygodnego miejsca; wreszcie jakiś jegomość (numer drugi) wesoły, widocznie napiły, ze skrzypeczką i smyczkiem pod pachą.
Gdy się to wszystko spakowało do budy, a na kozieł siadł jeszcze odarty łapserdak jakiś z tłomoczkiem na kolanach, gdy każdy wciągnął kuferek, węzełek, poduszkę, pudełko, Stanisław ledwie się nie udusił od ścisku, zaduchu i różnego rodzaju wyziewów. Jegomość z fajką, nie czekając wyjazdu, począł kląć i grozić Żydowi tak, że o mało nie przyszło między nimi do pojedynku na kułaki; morejne bezcześcił go po żydowsku; jejmość mruczała ciągle powtarzając jedno: „Ażeby go wszyscy dyabli wzięli!“ bachory piszczały; wesoły posiadacz skrzypki o nią się nieustannie troszcząc, w obronie instrumentu szturchańcami obdzielał na prawo i lewo. Aż nareszcie i arka owa wstrząsła się, konie ruszyły, zabrzęczały dzwonki, bryka kołysząc się posunęła po bruku.
Pokazało się, że brzęczące na dnie jéj szyny żelazne, których było kilkanaście, tak je obciążały, że się ledwie wlokła. Nowy tedy hałas na woźnicę, ale ten widać przywykły do niego i ostrzelany, czapką uszy zatknąwszy, na nic nie zważając, machnął biczyskiem nad końmi, i ruszył jak głuchy nie odpowiadając na reklamacye.
Dwa razy tylko wstrzymano się na przedmieściu, żeby zabrać po jednym Żydku, i wciśnięto ich obu do budy, nie bez wrzawy nowéj, krzyku, sporu i bitwy niemal, gdyż i tak było nad komplet. Razem z pierwszą fajką Szmula skończył się bruk miejski, konie zwolniły z oficyalnego kłusa, i najprzód lekkim małym truchtem, wreszcie stępo po piasku poczęły iść leniwie.
Szmul dając dobry przykład, zlazł z wysokości kozła i poszedł piechotą.
Tak się poczęła podróż, któréj niewygód i nudy ani śmieszności towarzyszów, ani ich oryginalność, ani pole do psychologicznych postrzeżeń okupić nie mogły. Stanisław też nie był w usposobieniu do wyszukiwania śmieszności natury ludzkiéj, a ta gwałtem mu się ze strony brudnéj i pociesznéj przedstawiała w żydowskim dyliżansie. Zresztą, każda z tych postaci tak miała dobitnemi głoskami na czole charakterystykę swoją, że dość było raz spojrzeć, by nasycić ciekawość. Powolny ruch koni, kiwanie się wkrótce uśpionéj części podróżnych, gderanie czuwających, spory uciśniętych pakunkiem, zaduch, sąsiedztwo zbyt już blizkie nieznajomych, tak w końcu utrudziły Szarskiego, że w pierwszéj mieścinie, do któréj dojechali, postanowił szukać sobie innego sposobu dostania się do rodzinnego kąta. Ale na gościńcu wielkim wszyscy tak się drożyli, wszystko tak było niedostępne, że po krótkim namyśle, uwiązawszy niewielki swój tłomoczek do wyłamanego kija, młody poeta postanowił iść pieszo, dopóki mu nogi wystarczą.
Rzuciwszy więc za sobą ospały budę żydowską, odetchnął świeżém powietrzem, z radością zamieniając ciżbę na samotną wędrówkę, w któréj był z sobą, myślą i naturą.
Mogłoż być co milszego nad ten fantazyjny, swobodny pochód pieszaka, po gwarnym ścisku bryki, w któréj nie było ani wygody, ani nawet spokoju? Stanisław mógł się zastanowić nad każdym wdzięcznym widokiem, nad każdém zjawiskiem malowniczém, w którém błyskał promyk myśli bożéj, zrozumiałéj i jasnéj dla niego. Szum odwiecznych borów otaczających gościniec, sunące się po nim zaprzęgi, wozy, ludzie, ruch téj arteryi, którą płynęło życie kraju, głucha puszcz zamarłych cisza, dziwnie duszę do poezyi nastrajały.
Na tle zieleni, to wiejski cmentarzyk ze swém ogrodzeniem kamienném i płaczącemi brzozami, to kościołek wymykający się z pośrodka drzew starych, to szara wioseczka przeglądająca się w jeziorku, to dworek bielejący na wzgórzu, to ze wstęgą dymu nad kominem zaszyta w krzewy karczemka, porywały oko i tysiączne rodziły myśli. Były to jakby słowa, jak głoski wielkiéj księgi życia ziemi, mające każda z osobna swe znaczenie, a razem piszące kartę ciekawą, w któréj oko wędrownika czytało przeszłość, teraźniejszość, kto wie? wróżyło i przyszłość może.
Szedł tak Stanisław do wieczoru, a przed nocą nadchodzącą zatrzymał się w karczmie, do któréj ledwie go przyjąć raczył gospodarz. U nas zawsze pieszy pojedynczy człowiek podejrzliwém widziany jest okiem, zwłaszcza gdy ze stroju jego domyślać się godzi, że mógłby nie iść piechotą. Dano przecięż Szarskiemu izdebeczkę, kawałek świecy i trochę siana, po kilkakrotnie powtórzonych prośbach: bo gospodę zajechały były powozy jakichś państwa, którzy za swój miły grosz szumnie i szeroko w niéj się rozgospodarowywali.
Już miał Szarski usnąć na posłaniu, które garść siana i płaszcz stanowił, gdy głos jakiś znajomy z pokojów sąsiednich uszy jego uderzył. Głos ten słyszał gdzieś w życiu Stanisław, choć zmianę czuł w nim wielką; ale mu serce zabiło, szukając w dźwiękach jego przeobrażonych śladów tego, czém się niegdyś odzywał.
Głos to był kobiecy, w którym już ani kropli uczucia, ani odbicia wewnętrznego duszy śpiewu, ani drgania serca nie było: zimny, równy, perłowy, miły uchu, ale przerywany śmiechem sztucznym, wyuczonym, i sam wystudyowany jak śpiew kanarka. Znać było, że osoba, któréj posługiwał, choć młoda, już zastygłe miała serce, już się nie poruszała niczém, już świat wypiła do dna, szukając tylko w mętach jego rozrywki.
Szarski wstał, i dźwignięty z razu wspomnieniem, upadł na kolana. Był to głos Adeli. Po nim jednym łatwo było poznać, łatwo odgadnąć, co się z nią stało od chwili, gdy niezapominajką i przysięgą nęciła młodego chłopca.
Mimowolnie o uszy Stanisława odbiła się rozmowa dwojga młodych małżonków.
ON. Ale ma chère, nie zabawim tam długo; d’abord ja wsi nie lubię i nie pojmuję... życie assomante. On s’amuse à ennuyer les autres du matin ou soir, sous pretexte de salon... Towarzystwo nie nasze... cela sent a rouille, cela vous donne des nausèes.
ONA. Ty, jak zechcesz, mon prince; ale ja zabawię u rodziców... mnie tam dobrze... oświeżę się trochę wsią, do któréj przywykłam.
ON. Ma chérie, cela vous parait ainsi de loin, et et c’est une faute de perspective... Z daleka to życie wiejskie jest śliczną sielanką, smakowało ci niegdyś, i zdaje ci się, że dawne impressye znajdziesz wracając do dawnych przedmiotów. Mais-bah! zobaczysz, zobaczysz, że to, co ci wielką sprawiało przyjemność dawniéj, dziś cię do drugiego dnia znudzi.
ONA. To być może, a! bardzo być może! Jak się znudzę, to wyjadę; ale jeśli mnie to bawić będzie... zostanę póki mi się podoba.
ON. Nie myślę być tyranem z komedyi (un tyran de comédie), ani żadnym zazdrośnym Bartolem, kochana moja Rozyno... A! rób co ci się podoba... Pobraliśmy się nie na to, żeby się tyranizować, ale żeby wieść życie miłe i swobodne.
ONA. Tak sądzę. (Ziewając:) Trzeba przyznać, że ta droga po piaskach i lasach bardzo nudna!
ON. Bo dla ludzi ucywilizowanych, moja droga, chciéj się o tém przekonać, nie ma nic nad miasto. Tu przynajmniéj życie jest uregulowane. (Ziewa.) A! a! dla ciebie to czynię, że jadę Szarskich odwiedzić; ale téj ofiary nie wymagaj drugi raz odemnie. Dobrzy, bardzo dobrzy ludzie... ale jacy wieśniacy!
ONA. Bynajmniéj! ale musimy być z sobą na stopie szczerości...
ON. Jużciż twój ojciec...
ONA. Mości książę!
ON. Chère Adèle, nie gniewajże się, oddaję mu wszelką sprawiedliwość, ale jest wieśniak! Kto zamieszkał na wsi, zawsze nią będzie trącił! To nie grzech przecię, ce n’est qu’un ridicule.
ONA. A ja?
ON. To co innego! Ty wszystko przeczuwasz i zgadujesz... Któżby poznał, żeś się wychowała na wsi?
ONA. Prosta grzeczność, ale na stopie szczerości, na któréj być mieliśmy z sobą, zupełnie niepotrzebna.
ON. Cha! cha! Jak ty się układasz! jak się formujesz!
ONA. Śmieszny człowiek! Jak gdyby kobieta formować się kiedy potrzebowała! Mais elie est toute formée d’avance; książę wiedzieć przecię powinieneś, że z łona natury (passez moi la comparaison) wychodzimy całkiem zbrojne jak Minerwa z głowy Jowisza.
ON. Mais vous ètes adorable! Quel esprit!
ONA. Dopieroś to książę postrzegł? Jak to dla mnie pochlebne!
ON (po chwili). Ale wracam à mes moutons, do pierwszego założenia. Naprzykład ta podróż sama, z popasami i noclegami takiemi jak dzisiejszy... z takiemi długiemi wieczorami na pustyni... wystaw sobie takich pięć, sześć! mais e’est à en mourir.
ONA. To już na stopie szczerości powiedziano: nudzisz się ze mną i wyznajesz to otwarcie.
ON. Przyznaj, że wcale się nie nudząc z kimś, można... można... mais enfin, vous comprenez, można czegoś więcéj lub innego zapragnąć...
ONA. Prenez garde, mogłabym i ja tego użyć na swoją obronę! Książę wolałbyś może panią F... lub pannę W...
ON. A ty pana Władysława lub Julka.
ONA. Kto wie? kto to wie? c’est possible.
ON całując ją w rękę: Allons, allons, sans rancune. Dobranoc.
Takiéj to dziwnéj, suchéj, straszliwéj jak stara owa malowana śmierć, świecącéj nagiemi żebrami, rozmowy dwojga małżonków, wysłuchał mimowolnie Szarski, i zapłakał nad nią.
— A! Boże! rzekł w duchu, klęcząc jak na modlitwie ze złożonemi rękami: na toż dałeś młodości skarby uczuć, rozkwit tak czarodziejski, polot tak wysoki, nadzieje tak skrzydlate, by w kilku chwilach za dotknięciem rzeczywistości, wszystko to, wszystko do ostatniego spopielało, zwalało się błotem, porosło chwastami?.. Taż to moja dzieweczka aniołek? i też to są usta, co mi się uśmiechnęły w życiu raz, uśmiechem niezatartym do śmierci? Tenże to ideał, przed którymbym był strawił lata w kontemplacyi i zachwycie? O! szkaradny jest człowiek, okropna natura ludzka, litości godne nadzieje nasze, jedną nogą wiszące nad jutrem... przepaści! Możnaż się tak zmienić, siebie zapomnieć, przeistoczyć i upaść tak nizko?
Głęboka cisza odpowiedziała na te gorące pytania szaleńca, świat cały i ludzi widzącego w świetle swojéj wyobraźni... Spuścił głowę ciężką od troski, i padł na ubogie posłanie.


Nazajutrz, nim pańskie powozy ruszyły z gospody, już pieszy nasz wędrownik, z kijem w ręku, wlókł się drożyną pod lasem, usiłując sobie dowieść prawdy, w którą mu uwierzyć było trudno, że ludzie co lat kilka, co rok może, jak węże zrzucają skórę jedną, by przyodziać drugą. Nie mógł pojąć żywota, którego dwa końce nie spajały się z sobą, nie łączyły, nie były ciągiem logicznym; nie rozumiał pieśni poczętéj westchnieniem i łzami, a skończonéj śmiechem i ziewaniem.
Taką pieśń przecię odśpiewujemy wszyscy chórem... i jak każdy ma w życiu chwilę błysku i rozświtu, w któréj mu Bóg dozwala być pięknym, tak każdy ma godzinę poezyi, jedno mgnienie — choć mało kto umrze z pięknością na twarzy i poezyą w duszy.
Szumiały lasy, śpiewały ptaki, Staś powoli posuwał się drogą swoją, to przysiadając na powalonych kłodach, to spoczywając na rozdrożach, to zamyślając się nad krajobrazami, jakie się roztaczały dokoła. Każdy z nich żywo mu przypominał wieś, młodość, kątek rodzinny.
Serce mu biło i żądzą, i strachem. Zbliżał się ku swojéj zagrodzie, i lękał się prawie ją zobaczyć, by duszy nie wypłakać.
Minęły go powozy książęce, przesunęła się przed nim blada twarzyczka Adeli, uśpionéj w karecie i z wielkim wdziękiem wspartéj na poduszkach. W tę samą stronę biegli oboje, ale z jak różnemi myślami! On po wspomnienia tylko, ona po tryumfy próżności. Dwoje dzieci, niedawno szczerze rozkochanych w sobie, teraz dzielił cały świat najrozmaitszych zapór, granic i przesądów.
Cóż że serca zabić mogą, wtórując sobie, gdy ani usta przemówić, ani się już dłonie zbliżyć nie potrafią!
Poczwałowały powozy, i myśl poleciała za niemi w świat, w szeroki świat!
Ale snadź przeznaczeniem było podróżnego doznać w téj krótkiéj wędrówce najrozmaitszych wrażeń i spotkać najniespodziewańsze głosy, któreby go rozkołysały na długo, zostawiając po sobie niezatarte w duszy wspomnienia.
Wieczorem znowu, w miasteczku szukając gospody, trafił na żydowskie domowstwo, w którém koczyk i bryczka, świadczyły o przybyłych przed nim podróżnych. Odgradzały go od nich znowu tylko drzwi nieszczelne żydowskiéj kletki, podzielonéj na ciasne izdebki, żeby w przypadku gości jak najwięcéj ich pomieścić się mogło, choć najniewygodniéj. Usłyszawszy obok głosy kobiece, nieznane mu, ale pełne wdzięku, Staś przypominając sobie nocleg wczorajszy, upadł na twarde łóżko, nie chcąc podsłuchywać sąsiadów, bojąc się pochwycić słowa, któreby go znowu wwiodło na drogę rozpaczliwych narzekań. Nakrył się z głową płaszczem i próbował usnąć, ale sen odleciał od niego, myśl tęskna unosiła go na skrzydłach swych w kraje nieznane, nareszcie rozbudzony począł marzyć, nie postrzegłszy się, z jaką rozkoszą kołysał go dźwięk czystéj, harmonijnéj jak śpiew, wesołéj rozmowy dziewczęcéj.
Z mroku niezrozumiałych szmerów, uśmiechów, wyrazów, wypłynęła na ostatku jakaś harmonijna pieśń... coś jakby śpiew cichy, mierzony, przez który mówiła pełna muzyki i poezyi dusza... Ktoś obok czytał głośno, — i o! podziwie! przestrachu! radości! Stanisław poznał w słowach tych spadających powolnie z ust niewidzialnych, własną myśl, dziecię swoje, to Pożegnanie z domem, które krwią pisał i łzami.
W pierwszéj chwili dał się umieść rozkoszy chwytania dźwięków tych z uczuciem dumy prawie, olbrzymiał, rósł, podnosił się — ale gdy w głosie nieznajoméj zabrzmiała silniéj dusza, zadźwięczały łzy srebrzyste, jęknęło serce, łzy potoczyły mu się z oczu.
Uczuł, że Bóg chyba chciał mu wczorajsze wynagrodzić dzisiejszem, i znów białym szaty krajem pokryć ten całun czarny, który mu wszystko zasłaniał.
— A! moja mamo — odezwało się dziewczę — jakież to śliczne!... jak on czuć musiał, żeby tak napisać! jak mu to wprost ze zranionego wypłynęło serca!
— Moje dziecię, odpowiedział poważniejszy głos niewieści: nie wiem, nie wiem czy to, w czém ty czujesz serce, koniecznie sprawą jego powstało! Poezya, mój aniele drogi, jest w tobie; mógł być zimnym kto ją tworzył, ale ty czytając, ogrzałaś ją uczuciem młodéj duszy...
— O! nie! nie, matuniu! przerwało dziewczę. Fałsz dałby się uczuć zaraz, zdradziłoby go słowo, odkryłby się jedną nótą drżącą, zaszeleściałby w nim mróz... Ja czuję, że on bolał!
Staś chciał się porwać, biedz, upaść do nóg nieznajoméj, i podziękować jéj, że uwierzyła w prawdę słów jego; ale prędko się opamiętał, spojrzawszy na swą ubogą odzież, na bladą twarz, na dziwną postać swoją.
— Niech ci Bóg to nagrodzi! rzekł w duchu: niech ci tę chwilę, pierwszą w życiu mojém i pewnie ostatnią, czystéj rozkoszy, aniołowie zaniosą na drugi świat lepszy w wieńcu zasługi. O! bo głos współczucia jednego serca pociesza za urągowisk tysiące.
Szmer tylko jakiś i nic już więcéj słychać nie było. Staś obawiał się odetchnąć, ruszyć, by nie stracić słowa, ale śmiech tylko rzewny jakiś, poczciwy i szepty dochodziły do niego, a w nich czuć było macierzyńskie pieszczoty, tulenie się dziecięcia i jakąś woń miłości rodzicielskiéj, świętéj, niewinnéj, pełnéj poświęcenia i zrzeczenia się siebie, która rozchodziła się aż ku niemu. Nie mógł wytrzymać Szarski, by okiem na obraz, który był przed nim, nie rzucić... chociaż jak świętokradztwo prawie wymawiał sobie, że go śmiał dotknąć źrenicą.
I przez szczelinę, w świetle ogarka zobaczył całkiem flamandzki obrazek.
Kobieta już niemłoda, uśmiechnięta błogo, ale razem zamyślona smutnie, zadumą wieku, który z najczystszéj radości tworzy sobie przeczucia smutków, siedziała przy stole; na jéj ramieniu spoczywała głowa dzieweczki ze spuszczonemi oczyma, ładniuchnéj jak aniołek, roztkliwionéj, rozmarzonéj Bóg wie o czém, Bóg wie o kim!
To zjawisko senne ujrzał tylko Szarski przelotem, i nie śmiejąc napawać się niém dłużéj, odszedł na swój barłóg sierocy. Po chwili ozwała się śpiewka nócona cicho... i szmer modlitwy, i błogosławieństwo wieczorne... i milczenie jak noc czarne.
Nazajutrz wstał przededniem podróżny, by nie stracić widoku téj twarzy, z któréj obrazem usnął tak błogo; wybiegł na drogę, stanął jak żebrak na kiju wsparty, i czekał, póki nie nadjedzie nieznajoma. Ujrzał ją wesoło uśmiechającą się do poranku, z otwartemi niebieskiemi oczyma na cudny świat, rozpromienioną, prześliczną... ale zaledwie przelotném spojrzeniem musnęła go obojętna i powóz posunął się daléj.
Próbował Szarski wprzód jeszcze dowiedzieć się czegoś o przejeżdżających od ludzi, szpiegował u Żyda; ale ludzie zbyli pieszaka żarcikiem, a Żyd uląkłszy się jego nalegania, ruszył tylko ramionami i zamilkł jak kamień.
Ileż to razy tak w życiu przeleci mimo nas szczęście, uśmiechnie się, a! i nie dogonić go więcéj!
Ku południowi, na wielkich piaskach pod L... uznojony pochodem poeta, ostatkiem sił dobijał się do gospody, gdy znowu powolnie jak on wlokące się drogą powozy zwróciły jego oko.
A że w tém miejscu i piesi i jezdni wymijając wydmę, wązką drożyną po pod laskiem przedzielać się musieli, Stanisław miał czas przypatrzyć się ludziom, których mozolnie dźwigały szkapy żydowskie.
W taborze tym, pełnym pakunków, ciężarów, tłomoczków, było coś wielce śmiesznego. Powóz główny wyglądał jak beczka śledzi, tak był przepełniony ludnością, a za nim jeszcze dygocząc się na tłomoku wysoko podpiętym, ze zwieszonemi nogami, jechała rozespana dziewka w szarym kubraku. Za koczykiem szła bryczka równie nabita i wóz ładowny, pod którym dzwoniło blaszane wiaderko. Zdziwił się niepomału Staś, ujrzawszy pomiędzy gromadą głów w koczu, znajomą sobie dobrze twarz Bazylewicza, ale niemniéj snadź zdumiony krzyknął dawny towarzysz, gdy po dwakroć wracając do obejrzenia pieszaka, znalazł w nim Szarskiego.
Wykrzyk Bazylewicza przestraszył gromadę dzieci, rozbudził państwo, poodwracał sługom głowy, a Podolak korzystając z zamieszania, wyrwawszy się z między uciskających go różnego rodzaju figur, skoczył na piasek do Stanisława śpiesząc.
— Co to jest? co ci się stało? gdzie ty idziesz?
— Jak widzisz, w moje strony. Tyś pieszo szedł, ja powracam pieszo, ot cała różnica; jam się nie dziwił wówczas, dziś ty się nie dziwuj proszę.
— Ale ba! cale co innego powracać, odparł Bazylewicz, krzywiąc się na to wspomnienie. Cyt! ciszéj.
— A ty dokąd?
— Ja na wakacye z bardzo godnym domem państwa Kłapciów, w tutejsze strony właśnie; jesteśmy już o parę tylko mil od domu. Podjąłem się na jakiś czas wychowania pary tych smarkaczów, którzy tam z budy wyglądają... Ale to — dodał po fanfarońsku — więcéj czynię dla odetchnienia świeżém powietrzem niż z innych powodów. Wiedzieć masz, że podkomorzy Kłapeć jest majętny człowiek... mówią o nim, że jeśli pożyje, do milionika dojedzie; córki będą miały po półtorakroć... zdaje mi się, że starsza da się rozpoetyzować — rozśmiał się Bazylewicz, — mógłbym się ożenić, chociaż między nami mówiąc, spodziewam się czegoś lepszego... Ale jadę na wieś także, żeby trochę popracować; mam massę idei... poemat! tłómaczę Fausta Göthe’go i Luizyadę Camoens’a... z powrotem do Wilna wydaję zbiór dawnych poetów, który mi powinien niezłą zrobić sumkę, jużem to obrachował. Bilety idą, bo je doskonale rozposażyć umiem; łaję kto nie bierze za nieczułość ku literaturze... Nie uwierzysz co to za giętki i dobry temat do deklamacyi, i jakiemi się za wystrzępienie trochę gęby wypłaca owocami!... Dla czego idziesz pieszo?
— Bo koni za co nająć nie mam, a nogi są darmo, rzekł smutnie Szarski.
— To dziwna rzecz, jak ty nędznie wychodzisz z twoim talentem, bo przecię masz rodzaj talentu. Może czego potrzebujesz, mów... chociaż rzeczywiście tak jestem w téj chwili goły! a podkomorzemu nie chciałbym się uprzykrzać.
— Bądź spokojny, szybko odpowiedział Szarski: i nic nie potrzebuję, i niczego mi nie brak.
Zresztą, dodał Podolak: z innéj strony to biorąc, zazdroszczę ci nawet téj podróży, to daje myśli.
— Ale trochę siły odbiera.
— Ba! a młodość! — I począł deklamować:

Młodości! ty nad poziomy!

Wtém łysa głowa we włóczkowéj czapeczce podkomorzego Kłapcia wysunęła się z powozu i poczęła kręcić nosem na widok Bazylewicza, który z prostym jakimś, per pedes apostolorum idącym człowiekiem, za pan brat rozmawiał. Znać było na téj facyacie pociesznéj, w drganiu nosa, w przymrużaniu oczek i wykrzywianiu ust, że mu to w smak nie szło.
— Panie! panie! zawołał wreszcie ochrypłym głosem, coraz się więcéj wychylając: prosimy... bo pojedziemy!
Bazylewicz poskoczył, i widać było, że bardzo się starał akkomodować podkomorzemu, bo nawet ściśnięciem ręki nie pożegnał się ze Stasiem.
— No! a toż co za znajomość? odezwał się pan Kłapeć do wsiadającego i gniotącego mu pedogryczne palce Bazylewicza: — aj! aj! co to za człowiek?
— To... mój dawny kolega z akademii... dziwak osobliwszy! rzekł Podolak, wymawiając się dorywczém kłamstwem. Czybyś asan dobrodziéj uwierzył? człowiek bogaty... wcale bogaty! a ot tak, jedynie przez śmieszną fantazyę, odbywa podróż sam jeden i pieszo!
— Człek bogaty, powiadasz pan? przerwała pani Kłapciowa, poprawiając czepka i spoglądając na Emilkę córkę swoją, któréj nos nieładny naprawić miał półtorakroć stotysięczny posag po najdłuższém życiu rodziców. I młody! i dziwak!... A jakże się nazywa? a kto go rodzi?
— Nazywa się Stanisław Szarski.
— Jedna Szarska poszła za księcia Jana.
— Stryjeczno-rodzona jego siostra...
— Pss! to osobliwy dziwak; ale któż go rodzi?
— Podobno baronówna von Petersdorf, odpowiedział szybko i bez zająknienia Bazylewicz.
— Kiedy dorf to być musi z Inflant, dodał podkomorzy, ja to już tego jestem pewien...
— I piechotą chodzi!... piechotą! dorzuciła pani Kłapciowa. Możeby go poprosić na obiad przy popasie, żeby się poznać; ale wszystkiego mamy półtoréj kury i kaszkę na bulionie, nie wiem czyby wystarczyło. Młody, bogaty... powtórzyła pani podkomorzyna, — i rodzi go baronówna... jak, panie Bazylewicz?
— Baronówna von Paulinsdorf.
— Piękna to jakaś być musi familia... A gdyby kupić mięsa na bifsztyk, kochańciu? spytała żona zamyślonego pana Kłapcia.
— Jeśli się dostanie, a niedrogo...
— No, ale czy się da zaprosić, ten, jak się... Furmansdorf?
— Szarski!
— Tak, Szarski... ale jak się tanio mięso kupi?
— Kto go rodzi? przerwała podkomorzyna: zapominam.
— Baronówna von Matthiasdorf, pani dobrodziejko... rzekł Bazylewicz roztargniony, plotąc co mu na myśl przyszło.
— Śmieszna rzecz, że tych cudzoziemskich nazwisk ani sposób spamiętać! szepnęła podkomorzyna, ruszając ramionami.
— I wątpię, żeby się dał zaprosić, przerwał Bazylewicz, bo to dziwak osobliwszy, tai się ze swojém urodzeniem, z bogactwem, udaje biedaka.
— Inflantczycy... generalnie dziwacy, zawołał pan Kłapeć. Znałem jednego, który literalnie, panie dobrodzieju, jadł tabakę i połykał całe laski laku; słychana to rzecz?
— Istotnie, potwierdził wpół żartując, wpół seryo Bazylewicz: chociaż on się tylko rodzi z inflanckiéj familii.
— A taki dziwactwo jest! z tryumfem dorzucił podkomorzy: generalnie tak! generalnie! co Inflantczyk to dziwak...
— Pan nie wie, czy nie ma on intencyi ożenić się? dopytywać poczęła Kłapciowa.
Emilka zapłoniła się.
— Wątpię, rzekł Podolak: kobietami się brzydzi.
— Inflanckie dziwactwo! szepnął podkomorzy — nic innego...
— A daleko się został? żeby go choć zobaczyć? oglądając się spytała pani.
— Już nie widać, zamykając rozmowę upewnił Bazylewicz...
— Szkoda! możeby taki wystarczyło kury i kaszki. Jabym sobie kazała co innego zgotować i podać osobno...
— A! jejmość zawsze swoje! ruszył ramionami pan podkomorzy trochę zniecierpliwiony: gdzie? na co? po co? fi! do czego?
I nie chcąc przy obcym jaśniéj się tłómaczyć, zamilkł pan Kłapeć, gwałtownie się tylko zżymnąwszy.
Pani podkomorzyna zamilkła także, a panna Emilia ukradkiem wyglądać poczęła za powóz, za którym jednakże nic widać nie było, oprócz bryki, piasku i sośniny. Stanisław pozostał daleko.


Nie wiem już którego dnia swojéj podróży, przysiadując się niekiedy na chłopskie wózki, gawędząc z powożącymi Litwinami, to znowu wlokąc się pieszo lub podjeżdżając na wracających koniach pocztowych, słowem dobijając się jak mógł ku rodzinnéj stronie, Stanisław ujrzał nareszcie okolicę znajomą, i przestraszony zatrzymał się na widok Krasnegobrodu, nie mogąc wprost udać się do rodziców, skazany na powitanie ich tylko myślą z daleka.
W dali ciemniały mu zarośla, lasek, dach dworu, stary młyn wodny, kościołek i dwa znajome kominy. Cichy zakąt wyglądał tak jeszcze, jak gdy Stanisław witał go ze szkół wracając, nic niezmieniony, ten sam, tak, że drzewa otaczające poznawał i liczył, witał wierzchołki lip starych, a nic, nic nie świadczyło o kilku ubiegłych latach!
Dopiero w obec Krasnobrodu, Szarski począł szukać środków zbliżenia się do niego tak, by mógł widzieć, nie będąc widzianym. Myślał z razu zajechać do karczemki, ale Żyd doniósłby o nim do dworu; chciał potém w sąsiedniéj osiąść na czas wiosce, ale i tam poznaliby go nieustannie z Krasnobrodu przychodzący ludzie; nareszcie przypomniał sobie list doktora Branta do pana Płachy, i postanowił wprost jechać do Jasiniec.
Jasińce dzieliło od wioski pana sędziego błotko tylko, gąszcz nizkich zarośli i bród długi, od którego miejsce to wzięło nazwanie; przezeń to właśnie szla granica dwóch posiadłości oznaczona dwoma wielkiemi omszonemi kamieniami, od wieków wgrzązłemi w piaszczyste dno moczaru. Stanisław nie znał Płachów, bo spór o granicę przejęty po pradziadach, różnił dwie rodziny, a Płacha stary i młody uchodzili za dziwaków, nie bywali prawie nigdzie i widywano ich tylko w kościele i na zjazdach obywatelskich.
Słyszał coś o nich Szarski, ale niewiele mógł z tego wnioskować, i na oślep wiozącemu go chłopkowi kazał się skierować do Jasiniec, ufając listowi doktora, a więcéj pomocy Opatrzności.
Potrzeba było przejeżdżać przez grunta krasnobrodzkie, i Staś z głębokiém wzruszeniem ujrzał się na znanym kawałku ziemi, witając krzyże naddrożne, kamienie stare, każdy zagon, każde wzgórze i drzewinę...
Była chwila, że z małego garbku ukazał mu się dziedziniec dworu, wśród którego mógł dostrzedz osoby chodzące po nim, policzyć zabudowania, obejrzeć cały Krasnobród... i serce poczęło mu się coraz gwałtowniéj wyrywać do ojca, do matki, do braci, ale zawrócić tam nie mógł!
Smutny tak, przejechawszy zarośla, błotko, ulicę topolami kanadyjskiemi sadzoną i maleńki dziedzińczyk, stanął przed dworkiem, który wyglądał zaledwie nieco porządniéj od prostéj chaty włościańskiéj.
Widać w nim było pomieszkanie szlachcica, który nie dba o wdzięki, bo musi pracować na chleb w pocie czoła, ale zarazem czuć było przy ubóztwie rząd dobry i stosunkową zamożność, bo to podwórko, ten dworek maleńki i całe obejście, schludne były, czyste i utrzymane starannie. Ganek zabudowany deskami w pas, z ławkami przy ściankach, poprzedzał domek, i przed nim wysiadłszy Stanisław upatrywał do kogoby to udać się, by pana wynaleźć, gdy mężczyzna lat około trzydziestu mający, z fajeczką w ustach, wyszedł ze drzwi bocznych i stanął na progu. Była to postać wyniosła, barczysta, silna, z twarzą ogorzałą, z wąsem ciemnym obfitym, wpół żołnierska, na wpół szlachecka, coś myśliwca i gospodarza, typ jakich dzisiaj niewiele, bo wtedy nie zniewieściały jeszcze.
Na widok papieru, bo Stanisław najprzód listu dobywać zaczął, zmarszczył się gospodarz i wziął przybylca za kogoś żyjącego z pióra i kałamarza, a że się gryzipiórkami brzydził, zacofał się aż do progu. Dopiero spojrzenie powtórne na młodego człowieka, którego twarz pełna łagodności i wdzięku wzbudzała zaufanie, skłoniło go do pozostania i zbliżenia się do gościa.
— Daruj mi pan, rzekł Stanisław: że nadużywam praw gościnności; ale mnie ośmiela i wprowadza list krewnego pańskiego, doktora Branta.
— A! to pan nie z kursoryą! zawołał śmiejąc się gospodarz. Przepraszam, ale takem się papieru nastraszył, myśląc, że broń Boże palet jaki. List od Branta! jak Boga kocham, to cud! lat dziesięć poczciwiec do nas literki nie napisał. A! patrzcie, i do ojca mojego adresuje, gdy ten od lat trzech w grobie spoczywa!... Pozwólże mi pan rzucić okiem na list, dowiem się może jak mam mu służyć.
To mówiąc, gospodarz poszukawszy światła, począł z dość widoczną trudnością syllabizować list, odjąwszy od ust krótką fajeczkę, i nie bez pracy i potu doszedł jakoś do końca... Żywo podał namulaną rękę Szarskiemu.
— I bez listu — rzekł — zawsze uboga chata szlachcica otwarta i rada gościowi. Wejdź pan do środka; przyjmiéj na co stało; wykwintu nie znajdziesz, dostatek mierny, ale serce szczere i życzliwe... Każ pan zaraz znosić rzeczy, odpraw chłopaka, i bez ceregielów rozgość się: jesteś u kawalera... Nas dwóch na dworek, aż szeroko nam będzie.
Tak się jakoś od razu rzeźwo poczęła znajomość, a Płacha gościa ośmielił do tyla, że Szarski powoli nabrał odwagi, nadziei, i przestąpiwszy próg ubogiego dworku, uczuł jakby do portu dopłynął... mógł spocząć nieco w niezupełnie już obcym domu.
Wewnątrz jak po wierzchu chata to tylko była czysta i porządna, w któréj wykwint i myśl zbytku nie postała; ale pomimo tego, swobodnie i wesoło było w jasnych, białych, wyświeżonych izdebkach. W pierwszéj kominek, siny piec kaflowy, stół z klapami, sofka wygodna, i na ścianie portret księcia Józefa, a obok flinta i skrzypka, była całą jéj ozdobą; z drugiéj wyglądało łóżeczko, kufry i zasób kawalerski, myśliwski i gospodarski...
— No, jakże się tam ma poczciwe Brancisko? spytał Płacha, posadziwszy gościa. Mało ja go znam, ale wiem, że to najpoczciwsze człeczysko. Jak mu się tam powodzi przecię?
— Jak wszystkim poczciwym ludziom... nie bardzo dobrze idzie, bo się o to nie bardzo starają. Ale koniec końców, jest chleba kawałek i miłość u ludzi... Wybiera się tu kiedyś do was...
— A! tak zapewne jak się zbierał pisać, odpowiedział śmiejąc się Płacha. Nim się namyśli i upakuje, my i dzieci nasze poumieramy! Ale co to dziwnego? gdzie komu dobrze, niech siedzi! Nawet że nie pisuje, i tego mu za złe nie mam, bo ja sam wiem jak to się ciężko wziąć do pióra. Nieraz cztery tygodnie na kwitek się zbieram, plunę w końcu i wyrzeknę się... papieru cierpieć nie mogę, a atramentu nie wiem czy kropla w domu się znajdzie. Ostatnim razem posyłałem aż do Moszka arendarza po kałamarz.
To mówiąc, z wesołym uśmiechem przysiadł się poczciwy Litwin do gościa, położył rękę na jego kolanie, i z dobrodusznością spytał go po cichu:
— Cóż to pana tu przypędziło?
— Co? tęsknica! rzekł ujęty całkiem Stanisław.
— Bądźmy szczerzy, jeśli przyjaciołmi być mamy rzekł po chwili Płacha. Doktor mi tam coś pisze, ale ja pisanego nie bardzo rozumiem... to umarłe słowa; powiedz mi pan to żywemi... Jakże? wszak Szaraki jesteś? słyszeliśmy cokolwiek o pańskich przygodach... Chcesz się widzieć z rodzicami? przeprosić ojca? Daruj natrętności, alem ja prosty człowiek i mówiąc rąbię jak myślę.
— Wszystko panu opowiem w krótkich słowach, odezwał się Stanisław ze łzami w oczach i głosie. Jestem winien przeciwko ojcu, bom go nie słuchał; poszedłem za moją wolą nie za jego: wyrzekł się mnie!... Zniosłem to jako karę zasłużoną, ale srodze zatęskniło serce do swoich, chciałem choć zobaczyć kątek rodzinny... bo do Krasnobrodu mi nie wolno...
Płacha słuchał poważnie, z uczuciem głębokiém, jak tylko ludzie prości a szczerzy słuchać umieją... przeszedł się po izbie kilka razy.
— Serce sobie rozraniasz — rzekł, — oczu nie wypłakuj darmo... nie mówmy więcéj... Poczciwe uczucie prowadziło cię tutaj; Bóg mu pobłogosławi może...
I podał rękę gościowi.
— Pamiętaj pan, pamiętaj: dom mój, dom twój... gospodarz z czeladką na usługi, rozporządzaj nami... szczerze proszę...
— Nie wiesz pan co się dzieje w Krasnobrodzie? spytał podziękowawszy mu Stanisław.
— Nic nie wiem. Krasnobród dla mnie jakby o mil dziesięć. Sędzia patrzeć na nas nie może, bo się wciąż kłócimy po staremu o granicę. Zresztą ja z nikim nie żyję, nie widuję się, siedzę jak pustelnik. To tylko wiem, że tam zdrowi wszyscy. Sędzia mi się czasem przemknie przed oczyma na poletku... i tyle tego. Ale powiedz kochany panie, z kim się chcesz widzieć? jak tam przystąpisz? co sobie poczniesz?
— Ja!... ja sam nie wiem, odpowiedział Stanisław. Z daleka popatrzę na wioskę naszą, popłaczę, pomodlę się i powrócę.
Gospodarz się zamyślił, a że pora wieczerzy nadchodziła, wyszedł wkrótce nią rozporządzić, więcéj dumając o Stanisławie niż o niéj. Przerwała się jednak rozmowa i wróciła do rzeczy obojętnych.
Po ciężkiéj podróży, pełnéj wrażeń, ale pracy też i niewygody, Stanisław pod tą słomianą strzechą, nad błotami, których mieszkańcy śpiewali mu pieśń z dzieciństwa znajomą, lżéj i swobodniéj oddychał, dziękując Bogu w duszy, że mu się dozwolił dostać do tego skromnego dworku, w którym go spotkała gościnność wygnana już ceremoniami zkądinąd. Przyjęcie było proste, ubogie, ale pełne serca i otwartości, zaprawne ową chęcią przymilenia się, dogodzenia gościowi, która należała do starych zgasłych cnot szlacheckich. Sam Płacha od pierwszego wieczora cały mu się jak na dłoni odmalował, a nie był to, mimo pozoru, pospolity człowiek. Dusza pełna poezyi, głowa myśli pełna, serce wezbrane uczuciem, ale to wszystko zostawione samo sobie, w najdziwniejszy sposób, o swych siłach się wykształtowało. Płacha zaledwie skończył trzy klassy powiatowe, i niecierpliwy do życia wiejskiego powrócił. Najulubieńszém jego zajęciem było gospodarstwo i myśliwstwo, i żywot pod gołém niebem, wśród wieśniaków; najukochańszem schronieniem chata własna, ciepła, cicha, w któréj mógł robić co mu się zamarzyło, ubrać się jak było wygodniéj i mówić co pomyślał. Nie cierpiąc przymusu, udawania i ceremonii, nie mógł się pogodzić ze światem dalszym, który zawsze pewnych ofiar wymaga, ani też myślał się weń puszczać i wystarczał sam sobie.
Pomimo najzupełniejszéj ciemnoty w przedmiotach naukowych, Płacha był poetą, usposobienie miał marzycielskie. Całemi wieczorami zasłuchywał się nad bajkami i pieśniami ludowemi, wygrywał na skrzypeczce śpiewki i tańce wiejskie z ogniem i akcentem dzikim, ale pełnym charakteru; a niezepsuty sercem, pędził dni szczęśliwe w sferze, w któréj się czuł jak ryba w wodzie, i tak był rad ze swego położenia, majątku i życia, że nie mieniałby był ich na żadne inne.
Wielki łowiec i kochanek natury, znaczniejszą część dnia spędzał ze strzelbą w polu, w lesie, to słuchając ptaka, to przypatrując się obyczajom dzikiego zwierzęcia, to rozkoszując się widokiem okolicy, którą kochał nad wszystkie.
Ludźmi się nie brzydził jak piórem, papierem i książką, ale się bez nich łatwo obchodził, a w stosunkach szukał swobody i najwyżéj ją cenił. Wciąż obcując z naturą, z żywą pieśnią i poczyą żywą, nie dziw, że utworów sztuki nie rozumiał ani ich lubił. Powiadał, że żaden poemat nie wart śpiewki ludu nóconéj na polu z towarzyszeniem wiatru, skowronka, woni wiosennéj i słońca, a żadna powieść nie może iść w zapasy z prostą baśnią opowiadaną przy łuczywie na wieczornicy lub doświtce.
W domu prócz Kalendarza i Złotego Ołtarzyka nie miał też nic drukowanego, i prawie był zapomniał pisać i czytać, tak go oba te zajęcia niecierpliwiły i męczyły.
— Cóż tam może być w książkach? rzekł zaraz pierwszego wieczoru Stasiowi, widząc ich kilka w jego tłomoczku. Co tam być może, czegoby wprzód nie było w świecie żywym, w żywéj mowie? To tylko zasuszone ziółka bez barwy i zapachu! Trzeba jeszcze odgadywać, jak były malowane i czém pachniały za życia. U mnie poezya panie, to gdy na pogrzebie zawiedzie chłopka od serca żalem, co mi i łez dobędzie, i pierś rozedrze! poezya, gdy się wśród wesela odezwą z odwieczną pieśnią korowaju! gdy na łanie chórem zahuczą mi żniwarze!... a wasze tego wszystkiego naśladowania! ho! daleko im do oryginału! I muzyki też dla mnie nie ma nad wiejską i prostą: to zboże, co karmi, a wasze sztuczki, wódka już wydystylowana, która spoi, ale nie pożywi.
Taki był pan Płacha. Spotkanie tego dziwnego człowieka, któremu mimo umyślnego zdziczenia nie można było odmówić wielkich przymiotów serca i głowy, należało do najbardziéj zajmujących wypadków podróży Stanisława, i uczyniło na nim niespodziane wrażenie. Umysł ten świeży, nie nadziany nauką, nie skrzywiony mimowolném naśladownictwem, często błyskał zupełnie niespodziewanemi i samoistnemi światłami, w których znać było energię ducha i silne piętno wyciśnione na niém przywiązaniem do swéj ziemi, kąta i zagona, do całego tego czarodziejskiego kręgu, z którego nie wychodził. Sąd jego bywał fałszywy przez niewiadomość, przez namiętną jednostronność; ale dziwnie się odbijał ze swą porywczością, prostotą, siłą, przy bladych, pospolitych, nieśmiałych i startych wyrokach ogółu. Wszystko brał ze strony poetycznéj, błyszczącéj, jasnéj, i wejrzenie jak wiarę miał całkiem ludową... brał z ludu, z którym żył, namiętności, wady i cnoty, jego poezyę i ducha.
Na dobitkę jeszcze, co go w tym stanie zdziczenia na wieki przykuć musiało, to nieszczęśliwa miłość dla prostéj wiejskiéj dziewczyny... brakło mu jeszcze trochę odwagi, by się z nią ożenić, a już opuścić jéj nie mógł. Horpyna od dawna jak pani rozkazywała na dworku, którego prawa strona do niéj należała, i piastowała już na ręku dwuletnią dziecinę. Płacha walcząc z sobą, sam nie wiedział na czém skończy; ale miłość przerastała już w przywiązanie i nałóg, wcielała się w jego życie. Może być, że oprócz innych powodów odstręczających go od świata, i to położenie jego stawało na przeszkodzie do wejścia w społeczność, krzywém spoglądającą okiem na to, co się śmie zbyt jasno i śmiało ukazywać przed nią, a nie godzi się z jéj prawami, nazywać się zdając, zamiast przebaczenia prosić. Nie idzie tu tyle o sam występek, co o formę. Płacha musiał żyć z sobą, bo wszyscy wiedzieli o miłości jego dla wieśniaczki, a choć to dziewczę było i wdzięczne, i poczciwe, i przywiązanie do niéj pana Płachy wkrótce miało być przez kościół pobłogosławione, jakże szlachcicowi przebaczyć ożenienie jego z prostą chłopką? Gardząc tymi, z którymi zrozumieć się nie mógł, Płacha często na prostéj kałamaszce obok Horpyny jeździł w święto do kościołka parafialnego, i nie wstydał się jéj, umyślnie pokazując, że drwi z ludzkich języków; ale też od czasu jak się tak parę razy wybrał z nią na nabożeństwo, nikt już do niego nie gadał.
Drugiego dnia pobytu w Jasińcach, Szarski uczuł się tak złamanym i słabym, że zmuszony został przez okno tylko swéj izdebki poglądać na dwór krasnobrodzki, a gospodarz widząc go podupadłym na siłach i chorym prawie, nie pozwolił mu wyjść ani na krok. Zrobił nawet dla niego tę ofiarę, że sam wysiedział z nim zamknięty dzień cały, i w kilkanaście godzin tak się dobrze poznali, jak gdyby z sobą wiek cały przeżyli. Obaj nie umieli się taić, potrzebowali wynurzać, zwierzali się więc sobie wzajemnie z przygód, uczuć i myśli. Płacha, nieprzywykły do takiéj przyjacielskiej spółki, ciągle był wzruszony głęboko, łzy mu się nieustannie kręciły pod powieką, ściskał rękę młodego chłopca, ale gdy został wezwany do rady, nic znaleźć nie umiał. Rada jego ograniczała się tak prostemi i gwałtownie do celu zmierzającemi środkami, że Staś użyć ich nie mógł.
Nazajutrz tęsknica, która tu przygnała Szarskiego, wywiodła go z domku pod wieczór, wyrwał się i poszedł sam w pole. Przez błotko i bród były kładki, które suchą nogą przejść je dozwalały, a raz na drugą stronę się dostawszy, na ziemi własnéj nie potrzebował Staś przewodnika. Uniesiony uczuciem, pognał znajomą drogą wprost ku dworowi krasnobrodzkiemu... Dopiero gdy się ku niemu zbliżył na staje, gdy żywo stanął przed jego oczyma surowy ojciec, zadrżały pod nim nogi, zakręciła się głowa i usiąść musiał na brzegu rowu. Tu pogrążony w myśli byłby może noc całą przesiedział, poglądając na drzewa ogrodu i kominy dworu, którego dach całą drogą mu rodzinę pokrywał, gdyby głos silny nie zabrzmiał nad jego uchem.
Po schrypnięciu i akcencie właściwym, poznał przelękły z razu Szarski trochę podpiłego Falszewicza, który powracał z karczemki od arendarza, ale że zakazano było dawać mu wódkę, Żyd go nigdy całkiem nie poił, znał miarę jego głowy i kwaterką zaspakajał nieugaszone pragnienie.
Falszewicz często używany do gospodarstwa i niejako obowiązany do pilnowania porządku we wsi, zbliżywszy się do siedzącego i przy blasku zorzy wieczornéj poznawszy Stanisława, krzyknął z podziwienia:
— A pan tu co robisz? Jezu Chryste!
Stanisław powstał zmieszany.
— Widzisz, rzekł: patrzę na dom i płaczę.
— A! gdyby się pan sędzia dowiedział, zmiłuj się pan! uciekaj! Szczęście jeszcze, że leży chory!
— Chory? zawołał syn łamiąc ręce.
— E! nic, tak sobie, nogę przytłukł trochę. Ale po co pan tutaj? Jak? dalibóg, nie rozumiem, czy mara, czy zjawisko... co pan myślisz?
— Myślę, że powiesz o tém, żeś mnie tu widział, matce, siostrom, braciom. O kilkanaście od nich kroków czekam: może wybiegną zobaczyć się ze mną... może mnie pocieszą...
— A! gdzie ja się tam będę w to wdawał! zatykając uszy zawołał Falszewicz. O tobym sobie napytał biedy, gdyby się sędzia dowiedział!... Kobiety to zawsze, z przeproszeniem, gadatliwe, wyszeptałyby się... Daj mi pan pokój! to być nie może!
— I może być i będzie! rzekł stanowczo młodzieniec. Ty masz dobre serce i...
— Zapewne, że mam dobre serce, ale i głowa niczego, a głowa serca nie puści.
— Tylko jednéj powiesz matce.
— Dalibóg nie, nie, nie... idź pan sobie z Panem Bogiem, i niech to tak będzie, żem ja pana nawet nie spotkał i nie widział.
— Jeśli mi odmówisz, pójdę sam do dworu.
— Umywam ręce, umywam ręce! rzekł Falszewicz; nie chcę znać, nie chce wiedzieć! Pan wie, że gdyby sędzia zwąchał, bez ceremonii gotówby mi za pośrednictwo dać na kilimku trzydzieści, jeśli nie pięćdziesiąt.
— Gorzéj będzie...
— A już gorzéj być nie może!
Falszewicz począł się cofać ku dworowi, ale Stanisław dowiedziawszy się od niego, że ojciec leży w łóżku, pośpieszył za nim drogą. Preceptor ciągle się niespokojnie oglądał, i widząc, że się od Stanisława nie wykręci, a przybywszy z nim razem, o spółkę posądzony być może, wstrzymał się, jął namyślać, i posadziwszy Stanisława na kamieniu, rzekł szybko:
— A! licho mi pana nadało! Siedźże przynajmniéj tutaj! Powiem matce i Mani, ale więcéj nikomu; albo jedna lub druga przyjdzie. Więcéj dalibóg zrobić niepodobna, choć dla rodzonego brata... Do dworu się pan już nie zbliżaj, bo albo psy pokaleczą, albo ludzie poznają, domyślą, się doniosą i bieda będzie wszystkim...
Staś przekonany i złamany usiadł; a uwolniony od grożącego niebezpieczeństwa, Falszewicz jak strzała poleciał do dworu.
Już dobrze zmierzchać poczynało, gdy postać w bieli szybkim krokiem zbliżyła się od dworu, zdając się szukać w ciemności zapadającéj kamienia, na którym siedział Stanisław.
Ten wstał i podbiegł, ale to nie była matka, któréj się spodziewał; była to starsza jego siostra, poczciwa Mania, ze szlochaniem i łzami rzucająca mu się na szyję.
— Staś! kochany Staś! zawołała: a! jak ty wyrosłeś! jakeś się odmienił! o mój Boże! Żebyś ty wiedział, cośmy oczu wypłakali po tobie... a ojcu ani wspomnieć. Już mu i ksiądz słyszę z ambony przymawiał z tekstu o synu marnotrawnym, a serca jego skruszyć nie mógł. Matka! a! ty wiesz, ani się może odezwać.
— Matka... nie przyjdzie? spytał słabnącym głosem Stanisław.
— Nie, mój drogi, siedzi przy łóżku ojca. Ojciec na nogę chory, a niecierpliwi się i zżyma, że leżeć musi... O! onaby tak chciała zobaczyć ciebie... Ale powiedzże mi, zkąd ty tu? co robisz? gdzie się podziewasz? jak żyjesz? jakim przypadkiem jesteś w Krasnobrodzie?
— To nie przypadek, rzekł Stanisław: przyszedłem tu z Wilna, pieszo, o kiju, umyślnie, byleby tylko was zobaczyć.
Tu począł opowiadać zapłakanéj siostrze całe życie swoje Stanisław, i noc ich zaskoczyła wśród zwierzeń, zapytań i westchnień. Biedne dziewczę gdy ujrzało otaczające je ciemności, zadrżało ze strachu.
— Muszę powracać, zawołała; trzeba się rozstać. Albo nie, słuchaj: przejdziemy oboje przez ogród, zaprowadzę cię do altanki, ukryjesz się w niéj do rana, tam nikt cię nie zobaczy, a matka wybiegnie może choć na chwilę pobłogosławić cię jeszcze.
I szli tak razem ku bramce za ogrodem na pole wiodącéj, a Staś po cichu dopytywał Mani, która mu ze drżeniem głos miarkując odpowiadała, to znowu ona badać poczynała, a on z życia się jéj swojego spowiadał.
Mania była najstarszą z córek sędziego i najpodobniejszą do Stasia, dziś już pod tą srogością wychowania i pracy za wczasu sercem dojrzała niewiasta. Często rady jéj i pomocy używała nawet matka, bo choć nikt sędziemu ani sprzeciwić się nie mógł, ani go przebłagać, Mania czasem potrafiła wynaleźć jaki środek, gdy szło o wyśliźnięcie się bez kłamstwa i fałszu z pod tyrańskich rządów jego. I teraz dając dowód wielkiéj odwagi, pomyślała, by brata ukryć w altanie, a matce z nim ułatwić choć krótkie widzenie się i rozmowę.
— A matka? a ojciec? pytał nieustannie Stanisław.
— Nic! nic się tu nie zmieniło — odpowiadało dziewczę — na włos, na szpilkę... Poznajemy tylko po coraz krótszych sukienkach moich, Julki i Basi, że czas uchodzi, że się powoli starzejemy. Matka trochę słabsza i bojaźliwsza codzień, ojciec ten sam zawsze.
Westchnęła.
— I nigdy nie wspomnieliście o mnie? spytał Stanisław.
— Głośno, nigdy! od razu wszystkim zakazał imię twe wymawiać, a ty wiesz jak go słuchają wszyscy.
Spuścił głowę biedny chłopiec, i jak na stracenie idąc, w milczeniu przekradł się przez fórtkę, przez znajome dawniéj uliczki... otworzył drzwi staréj altany, których zamek znał dobrze, i płacząc rzucił się na stojącą w niéj ławę, a Mania żywym krokiem do dworu pobiegła.
Niedługo jednak trwały te łzy wywołane wspomnieniami: blizkość dworu, światło z jego okien bijące, ta myśl, że tam jest ojciec i matka, wywiodły go ku domowi. Wyszedł zapominając ostrożności, jak złodziéj podkradając się pod okna, a serce powiodło go pod te, przez które mógł ojca i matkę zobaczyć.
W izbie sędziego, przy zakrytéj zasłonką świecy, w słabym jéj blasku ujrzał Stanisław wspartego na poduszkach starca, który nogę jedną trzymał na krześle i ponuro zdawał się zamyślony. Obok siedziała żona, w białym czepcu, tuląc cierpiącego i podając mu napój jakiś, który z odrazą ręką odpychał... Po niespokojnie rzucanych wejrzeniach matki, po jéj ruchach poznał Stanisław, że już wie o nim, a serce jéj bije zarówno miłością i strachem.
Obraz ten tak go pociągał niepojętym urokiem, że pomimo wrażenia postrachu, jaki na nim czynił srogi i nieubłagany ojciec, pozostał długo przyrosły do okna, nie mogąc się od niego oderwać. Wszystko aż do drobnych szczegółów tego wnętrza, które znał tak dobrze, chwytało jego oczy; dziwił się, że nic się tu nie zmieniło, krzesło nawet żadne i sprzęt drobny miejsca nie stracił. Zwracając się ku ojcu z bojaźnią i wpatrując w jego rysy, w twarz matki, wielką z razu znalazł różnicę między obrazem zachowanym w duszy, a tym, który miał przed sobą... Znalazł ich oboje starszymi, zbladłymi, a na licu starca, obok surowości, głęboko wyryty w zmarszczkach smutek.. Ale po chwili starło się to pierwsze wrażenie, i w obojgu znajdował tych, których od lat tylu porzucił, jakby wczoraj żegnanych dopiero.
— Pójdę — rzekł w duchu — do nóg im upadnę, a przebaczyć mi muszą.
Ale gdy pomyślał, że przebaczenie to okupi ofiarą dni swoich, uczuć, myśli, swobody, zadrżał i sił mu zabrakło. Najbardziéj kochające serce może się wzdrygnąć na tak wielką ofiarę, może się wstrzymać nad jéj brzegiem.
Stał tak Stanisław, gdy cień matki wychodzącéj na palcach z izdebki, i nadzieja zobaczenia jéj choć na chwilę, spędziła go z pod okna do altany. Tu znalazł tylko przelękłą Manię, szukającą go wszędzie, niemogącą pojąć, co się z nim stało, i obawiającą się już skutków zbyt śmiałego kroku. Przyniosła mu ona, jak kobieta pamiętając o jego potrzebach, co gdzie pochwycić mogła, owoców, chleba, szklankę herbaty swoją.
— Gdzieżeś był? zawołała do wracającego. A! czy cię tylko kto nie zobaczył!
— Nie obawiaj się! nikt mnie nie widział, stałem tylko pod oknem ojca... kto wie czy go raz jeszcze w życiu zobaczę!
Po chwilce szelest sukni dał się słyszeć u wnijścia. Stanisław padł na kolana, i uczuł tylko jak drżące ręce ściskały mu głowę, a gorące usta staruszki spoczęły na jego czole, które zwilżyło się łzami.
— Stanisławie! Stanisławie! odezwała się łkając po chwili: co ty nas łez kosztujesz! mnie... nas! wszystkich! ojca nawet! Tak! widziałam go nieraz płaczącym, choć łzy połykał przed ludźmi!
— Więc mi przebaczy! ja nic nie pragnę więcéj.
— Nie, Stanisławie, nie łudź się tą próżną nadzieją: on płacze, ale w tobie nie da złego przykładu reszcie dzieci; zaklął się, a co raz powiedział, tego nigdy nie zmieni. Bóg jeden, co zna serca ludzkie, wie co będzie: ja się nie śmiem spodziewać. Mówże mi drogie dziecko o sobie!
Stanisław powoli rozpoczął znowu te dzieje, ale nie utyskując wcale na los swój, aby nie zakrwawiać serca matki.
— Przy pracy — rzekł — chleb mieć będę... a któż nie pracuje? to dola człowieka. Ciężko mi jeszcze, ale komuż w początku nie ciężko?
Pytania następowały po pytaniach, a rozstać się tak było trudno! Biedna matka chciała choć zobaczyć tego syna, który był dla niéj jak stracony, którego głos męzki słyszała tylko; ale światło w altanie o téj porze byłoby ich zdradziło, a wprowadzić go do domu obawiała się. Znać było walkę serca z obawą niepokonaną, i serce biedne ustąpić jéj musiało. Trzymała ręce jego w swych rękach, pieściła głowę zbolałą, odgadywała myślą i sercem syna, który wyrósł na mężczyznę; płakała, że oczy jéj przypatrzyć mu się nawet nie mogą.
— Idź! rzekła nareszcie po godzinie cichéj rozmowy; idź, jeszcze się zobaczymy może. Kiedy jesteś w Jasińcach... jutro może wyjść mi będzie wolno na przechadzkę z Manią... spotkamy się u granicy nad wieczór, nikt nas tam nie zobaczy.
I po tysiącznych pożegnaniach i błogosławieństwach, pocieszany, nienasycony, rozmarzony tylko doznanemi uczuciami, biedny Stanisław wykradłszy się znów fórtką na pole, poszedł czarna już nocą, ku Jasińcom.


Była to niedziela, jedno z tych świąt rocznych, w które najmńiéj nawet pobożni parafianie czują się obowiązani zjeżdżać do kościoła i pokazać, że w sercach ich tli jeszcze iskierka przywiązania do wiary.
Dzień piękny jesienny sprzyjał nabożeństwu; gospody też w miasteczku, cmentarz i plac przed starym, czarnym, gontami od dołu do góry obitym kościołkiem w S... pełne były koczyków, koczobryków, bryk, wózków, kałamaszek i prostych wozów.
Kościołek, ledwie mogący natłok przybyłych pomieścić, coraz się bardziéj napełniał różnego stanu ludźmi, którzy zalegali go od kratek presbiteryum do drzwi wielkich i kruchty. W pierwszych ławach, pokrytych czerwoną sukienną, od wosku pokapaną oponą, honoratiores loci, wcześnie zajęli miejsca swoje; a wybredniejsi, co i z Panem Bogiem rozmawiając, nie radzi żeby kto innego stanu do ich konwersacyi się mieszał, gardząc ławką dla wszystkich otwartą, na krzesłach i taburetach własnych rozsiedli się bliżéj wielkiego ołtarza.
Tu i pan Adam Szarski, i żona jego, i księżna pani ich córka, i zmuszony do pobożności dla oka sam książę, kupą się trzymając, posiadali na fotelach fundatorskich, poklękali na wyszywanych herbowych poduszkach, i nim się modlić zaczęli, rzucali okiem na lud boży, by schwycić może wzorek do rozmowy przy obiedzie.
W pierwszéj ławce z prawéj strony zasiadł pan sędzia Szarski z małżonką i starszemi córkami, a tuż Falszewicz stał na straży dwóch chłopaków. Zbladła, surowego wyrazu, ale poważna twarz sędziego, na tle ściśnionych głów ludu, odbijała się tak jakoś wyraziście, że nawet książę spytał pana Adama, kto jest ten jegomość? Na to krztusząc się, ni to ni owo odpowiedział pan Adam, skłamawszy nawet odrobinkę, bo do kuzynowstwa nie życzył sobie przyznać się choć w kościele. Niedaleko od téj ławy, pod bocznym ołtarzem, wsparty o słup drewniany, równie jak sędzia bił w oczy wszystkich nieznajomy młody człowiek, którego rysy, wyraz twarzy, piękna postawa, szlachetne oblicze wzbudzały ciekawość wszystkich. Był to Stanisław Szarski, obok którego w szaréj taratatce, ogorzały, stał dobrze znajomy wszystkim pan Płacha.
Są twarze, na których żywot i myśli piętnują się jak głoski na papierze, tak do wyczytania snadne, że najniewprawniejsze oko pozna, co Bóg w duszy tego oblicza położył. Taka w téj chwili młodzieńczego rozkwitu i boleści była twarz Stanisława, przypominająca młodego Schillera, gdy tworzył swych Rozbójników. Więcéj tylko może łagodności, wytrwania, chrześciańskiego męztwa było w tych rysach regularnych i poważnych mimo młodości. Jadąc do kościołka, Szarski, choć nie myślał o ludziach, wdział jednak na siebie co miał najlepszego, i wśród téj ciżby wiejskiéj, proste jego ubranie wyróżniało się jakoś smakownością swoją.
W chwili gdy Stanisław nieznacznie przecisnąwszy się przez tłum, stanął na oczach ojca i rodziny swojéj, nikt z nich nie miał w tę strong zwróconego wejrzenia, a matka, choć go może dostrzegła i poznała nie patrząc nawet, spuściwszy oczy ku książce, udawać musiała, że nic nie widzi. Sędzia pomimo bolu w nodze, klęczał i modlił się ze Złotego Ołtarzyka, nie zwracając uwagi na to, co go otaczało. Dopiero gdy zabrzmiały dzwonki i gwiazdka na chórze, zwiastując Podniesienie, starzec obrócił oczy ku ołtarzowi, spotkał syna stojącego ze skłonioną głową, i pobladł. Wzruszenie jego było tak wielkie, że upuścił książkę z rąk i osłupiał, bo mimo kilku lat ubiegłych poznał Stanisława od razu. Matka od dawna już wiedziała o nim, postrzegła także co się działo z mężem, ale bała się dać poznać mu, że wie, dla czego tak jest zmięszany, modliła się, modliła, trzęsła ze strachu i znikła prawie w głębi ławek.
Po krótkiéj chwili oprzytomniał stary, podniósł Ołtarzyk swój, zdawał się w nim szukać przerwanéj modlitwy, ale ręce mu drżały widocznie, a oczy próżno zwracane na karty, biegły ku dziecięciu. Jakie uczucia miotały twardą tą duszą, trudno już było poznać po twarzy powleczonéj znów zimną, obojętną nieruchomą jakąś maską. Ale się modlić nie mógł, ale patrzał i patrzał na to dziecię stracone, na marnotrawnego syna, który się zjawił przed nim w kościele, jakby w imię Boga, co wszystkim przebaczył, o przebaczenie błagał.
Niepodobna wyrazić co się działo z przelękłą matką, Manią i resztą rodzeństwa; przestrach ich widać było na twarzach, i obojętni nawet spostrzegali, że się im coś stać musiało, tak wszyscy byli pomieszani.
Stanisław zbladły modlił się gorąco.
Właśnie gdy oczy załzawione wzniósł ku niebu, piękna księżna Adela, która ciągle z książki swéj w złociste klamry oprawnéj, czarnemi oczyma latała po kościołku, spojrzała nań, i oko jéj zatrzymało się na poecie. Rzekłbyś, że rumieniec miał na bladą twarz jéj wypłynąć, ale nie... popatrzała tylko, odwróciła się, spojrzała jeszcze, i zdawała się już z zimną tylko rozwagą czynić wnioski ze stroju o człowieku.
A! krótką ma pamięć serce kobiety, i dobrze Fredro powiedział, że kto swe życie bluszczowi temu powierzył, upadnie w przepaść, bo go bluszcz nie wstrzyma. Któżby się mógł domyślić, że ta piękna pani przed kilku laty z przysięgą niezłomną, łzami oblaną niezapominajkę dała temu biednemu chłopcu! Ciekawe tylko i niespokojne biegło jéj oko od Stanisława do jego rodziców, i ledwiebyś się nie domyślił, że zdawała się wyrozumiewać z czepka pani sędziny, czy czasem ci krewni nie myślą jéj swoją wizytą po mszy w oczach księcia skompromitować. Tego świata ludzie najstraszniéj się w oczach swoich kompromitują źle skrojonym frakiem, starą chustką, suknią niemodną i człowiekiem nieumiejącym po francuzku.
Tak, w obec tego wielkiego ołtarza i Ofiary, odegrywał się, jak wszędzie na świecie, jak zawsze na świecie, dramat łzawy i komedya próżności ludzkiéj. Tu płakał syn i ojciec, drżała matka omdlewająca z przestrachu, a daléj śmieszna laleczka troszczyła się o bańkę mydlaną.
Nabożeństwo przedłużało się jeszcze. Na twarzach żadnéj nie widać było zmiany; tylko sędzia mimo niezmiernéj mocy nad sobą, niekiedy zdawał się gwałtowniejszego doznawać uczucia, które hamował zaraz wolą nawykłą do rozkazywania.
Nareszcie odśpiewano supplikacye, ten szczytny śpiew, a raczéj wołanie do Boga, niezrównane w swéj prostocie, jak krzyk duszy wyrywający się z niéj głosem potężnym, — i gdy ostatnie dźwięki dobrzmiały, lud począł odpływać na cmentarz, zgromadzenie rozchodziło się różnemi drogami.
Państwo Adamowie ujrzawszy Szarskich, których sama grzeczność nakazywała im prosić do blizkiego dworu na obiad, oboje jak córka bojąc się kompromitacyi przed zięciem, udając, że nie postrzegli krewnych, nie przez środek kościoła jak byli zwykli, ale pokornie bokiem uszli za ławkami, pośpieszając, żeby ich orszak długi krewniaków nie napędził przy wsiadaniu do powozów. Trudno opisać co wycierpieli za swą próżność, daremnym ukaraną strachem.
Sędzia modlił się jeszcze i modlił, Stanisław z miejsca się nie ruszał, a biedna matka, gdy jéj przyszło chować do woreczka książkę, różaniec i chustkę, z kolei wszystko poupuszczała na ziemię.
Kościołek już prawie był próżny, gdy nareszcie starzec się podniósł, wyprostował, i nie rzuciwszy już okiem ku słupowi, przy którym widział syna, przykląkł i poszedł, wiodąc za sobą rodzinę swoją ku wnijściu. W chodzie jego, zazwyczaj śmiałym i pewnym, znać było jakieś wahanie, jak gdyby go co w tył ciągnęło, jakby nogami nie władał. Szedł i chwytał się za ławki, a zanurzywszy wzrok w ziemię, gdy stanął u kropielnicy, szukać jéj musiał kilkakroć palcami, nim się opamiętał i znalazł wodę święconą.
Idący za nim milczeli wszyscy, nic śmiejąc nawet spojrzeć na niego.
W progu odwrócił się sędzia i spojrzał na kościół. Powóz zachodził; on nie ruszył się, ale nie mówił słowa; wszyscy czekali jak on, a serce matki bijące dotąd strachem tylko, poczęło się poruszać odrobiną nadziei.
Po chwili oczekiwania pokazał się Stanisław, który już może nie spodziewał się spotkać ojca, a ujrzawszy go przed sobą, zacofał się przestraszony, ale natychmiast wzruszenie odebrało mu bojaźń i pamięć, poskoczył i padł na kolana...
Blada twarz sędziego straszna była jak marmurowy posąg sprawiedliwości mściwéj i nieubłaganéj. Brwi jego ściągnęły się gwałtownie, usta poczęły drgać, ręka miotać, ale oczy napełniły się łzami, wyciągnął ramiona do syna i przycisnął go do piersi.
Matka, bracia, siostry, otaczali ich kołem, i Stanisław uczuł się w uścisku wszystkich. Ale niedługo trwała ta chwila zapomnienia; starzec po rozczuleniu mimowolnem, wrócił do surowości całego życia.
— W imię tego Boga rozpiętego na krzyżu, rzekł poważnie, wskazując drewnianą figurę cmentarza: przebaczam ci... i błogosławię... przyjdź i usiądź za stołem naszym raz jeszcze, pokosztuj jak chleb rodzinny i miłość rodzinna jest wielką rozkoszą... ale dla przykładu, przebaczając ci sercem, dłonią i głową darować nie mogę przewinienia. Na rodzinie stoi związek społeczny; na posłuszeństwie świat cały. Zerwałeś z nami, chciałeś swobody przed czasem, okupiłeś ją drogo, ale masz coś chciał. Jesteś synem moim, bom przebaczył; ale nigdy nie będziesz spadkobiercą, ani towarzyszem sióstr i braci. Przyjdziesz i pójdziesz jako obcy, powrócisz jako gość... aleś swobodny, niezależny, nic nam nie winien, i my też nic ci nie jesteśmy winni.
Stanisław nic odpowiedzieć nie mógł na wyrok ojcowski, usiadł na wskazaném mu miejscu w wózku, który wiózł Falszewicza i braci jego, a tak był szczęśliwy, że choć wiedział, iż niecofnięte słowo ojca wydziedziczało go ze wszelkiéj pomocy i udziału majętności, za jeden ten uścisk byłby do ofiary dodał chętnie część swojego życia.
Sędzia odbył drogę całą w ponurém zamyśleniu. Sędzina płacząc, całowała ręce jego. Mania kradła łzy swoje przed nimi, udając, że z powozu wygląda, a na wózku Falszewicz kiwał głową tylko, przypatrując się jak Stanisław nie mógł się braćmi młodszymi i ich wesołą swawolą nacieszyć. Tak przybyli do Krasnobrodu, a gdy wysiadać poczęli, znowu strach ogarnął Stanisława; ale sędzia z rozpogodzoną już twarzą czekał na niego w ganku, i jak obcego prawie do domu wprowadził.
Jeszcze raz padł mu do nóg syn, ale nic prócz powtórzonego błogosławieństwa nie zyskał.
— Słuchaj! rzekł nieubłagany starzec: jako ojciec ci przebaczyłem, ale nie jako głowa rodziny... Obcy nam będziesz, boś chciał być obcym; łańcuch ten raz rozerwany, już się nie wiąże nawet skruchą, żalem i przebaczeniem.
— Ja też nic nie żądam prócz przebaczenia i serca, rzekł Stanisław.
— A jutro — dodał sędzia, wracając do swego charakteru, — jutro waćpan pojedziesz ze mną do akt i napiszesz zupełne zrzeczenie się wszelkiego spadku po mnie; tego pod błogosławieństwem wymagam.
Ani matka, ani bracia i siostry młodsze nie śmiały już przemówić za bratem; samo przebaczenie zdawało im się takim cudem bożym, że więcéj pożądać nie śmieli. Sędzia wyszedł, powiedziawszy te słowa, a Stanisław ujrzał się znowu w kółku rodziny, pod strzechą domową, szczęśliwy, rozweselony, lekki, pełny słodkich nadziei przyszłości.
Gniew tylko ojca mu ciężył; ubóztwo było dla niego tak z dawna przewidzianym końcem, że na nie spoglądać nauczył się bez obawy. Oddał się więc cały niespodzianéj rozkoszy rozmowy z matką, nie mogącą mu się napatrzyć, z braćmi i siostrami, które go obstąpiły, szarpiąc na wszystkie strony. Pierwszą to godzinę od dawna mógł nazwać szczęśliwą!


Kiedy się ta scena odegrywała na progu kościołka, cmentarz już prawie był pusty; jednak znalazło się kilkunastu ciekawych, znajdujących się wszędzie, gdzie coś podpatrzyć lub podsłuchać można, i co byli z dala świadkami ojcowskiego przebaczenia. Zaraz więc gruchnęła wieść po sąsiedztwie, tak upiększona, tak udramatyzowana, że nawet ci, co wypadku byli świadkami, każdy inaczéj opisując, relacyi swych współzawodników dziwili się jak nowości. Z tych wszystkich opowiadań, eklektycy, bajarze z professyi, zbudowali sobie wersyę autentyczną, ostateczną, poprawną, i poemat ów poszedł jako materyał między podania ludowe na własność ogółu.
Nawet do dworu państwa Adamowstwa, przez pana komornika Bortyłłę zaraz dnia tego doszła wiadomość o pojednaniu syna z ojcem, ale ją po cichu powtarzano, żeby ciekawości księcia nie obudzić. Sama księżna dowiedziała się niektórych apokryfowych, ale dobrze dosztukowanych szczegółów od swojéj garderobiany, i zamyśliła się głęboko, związując na noc włosy.
— Musi to być nieokrzesane stworzeńko, mówiła w duchu; ale wcale ładny mężczyzna, ma coś poetycznego w sobie... Poeta! poeta! Gdyby mi nie szło o męża, który się tych krewnych z drugiego świata nastraszyć może, prosićbym go kazała przez papę.. A! pośmielibyśmy się szczerze z naszych dziecinnych miłostek!
Westchnęła w duchu.
— A... dobre to podobno były czasy; przecięż nie zamieniałabym ich na dzisiejsze. Nie! nie! ale na godzinę, na chwilę, gdyby do białéj sukienki owéj, do tych uczuć, do tego ogródka i kwiatków powrócić można!
Westchnęła raz jeszcze uśmiechając się do siebie w zwierciedle, tak jéj z tym smutkiem ładnie było!
— Co za dzieciństwo! co za dzieciństwo! zawołała: que je suis bête!
Mimo to, nazajutrz była mowa między nią a rodzicami o Szarskim; napomknęła księżna, że możeby się godziło, gdy książę pojedzie w sąsiedztwo, prosić Stanisława... Na tém się skończyło.
Dość takiéj myśli zarodka, żeby rozpieszczone dziecię uparło się fantazyi swojéj dogodzić. Adela wyprawiwszy na dwa dni męża w sąsiedztwo na polowanie, nazajutrz zaraz wyrobić potrafiła na ojcu, że po Stanisława posłał.
Wielkie zaprawdę było podziwienie jego, gdy grzeczno-zimny bilecik kuzynka odebrał; ale ojciec i matka naglili na niego, żeby pojechał. Staś nie śmiał się im przyznać, jak raz ostatni rozstali się z panem Adamem, i choć z niemałym wstrętem, musiał usiąść i pojechać.
Myśl o Adeli przychodziła mu często, ale słyszana w drodze rozmowa na wieki oziębiła go dla niéj: nie uczuł już jak dawniéj na wspomnienie jéj wzmagającego się bicia serca; niepokój jakiś tylko w nim jeszcze pozostał. Ten wzrósł, gdy się zbliżył do miejsca pamiętnego mu w życiu jedną chwilą nadziei, i Stanisław wysiadł ze swéj biednéj bryczki onieśmielony przeszłością, zagłuszony państwem i przepychem, który tu teraz z powodu zięcia z mitrą, jeszcze był widoczniejszy niż kiedykolwiek.
W salonie nie znalazł nikogo jeszcze, a porozrzucane książki świadczyły, że literatura miała tu zwolenników. Zróbmy tu nawiasowo uwagę, że czytanie musi być dla wielu przykrością i pańszczyzną niemałą, kiedy się z niém tak popisują i chwalą. Nie ma pokoju, w którym się gości przyjmuje, gdzieby zapylonych kilka książek nie świadczyło, że — gospodarz ich nie czyta. Są to zwykle pięknie oprawne i ozdobne wydania tych nicości, których nikt w rękę nie biorąc, używa za świadectwo stopnia swéj cywilizacyi. Gdzieindziéj znajdziesz w ten sposób porozrzucane nowości literackie, których naturalnie dopóki nie zestarzeją, nikomu wziąć nie wolno, boby stolik stracił ubranie swoje; a czasem nóż kościany wsunięty we środek ma być niezłomnym dowodem, że się tam zastanowił czytelnik, a raczéj, niestety! ten, co karty przecinał. Jest też w modzie — a ktoby się na tém nie poznał! — że przyjmując pisarza, dzieło jego kładną na stoliku; ale trzeba być nie wiem jak zarozumiałym, żeby ten komplement, kosztujący często wystękanych kilkanaście złotych, wziąć za dobrą monetę. Trafia się, że w podobnym razie uczą się grzeczni gospodarze i kilku opinij lub ducha autora... Żeby też połowę téj komedyi, téj pracy użyć na coś poczciwie szczerego, jakby to stokroć było lepsze! Kłamstwo w naszym teraźniejszym świecie ma tę wielką niedogodność, że nic skłamać nie umie, a zawsze tego, co go użył, poniża.
Stanisław, któremu te mody i zwyczaje były rzeczą obcą, przywykły brać wszystko co do joty jak było, zdziwił się postrzegłszy wczoraj podobno u pana dzierżawcy pożyczony i rzucony swój poemat na wspaniałym stole palisandrowym, obok romansu Dumas’a i poematu Soumet’a.
Serce uderzyło mu wdzięcznością, i uczuł się usposobionym wszystko tym ludziom przebaczyć! A! i poeci są ludźmi! Wziąwszy do ręki jakąś książkę, zatopił się w myślach, i nie spostrzegł, jak piękna Adela wśliznęła się do salonu.
Szelest jedwabnéj jéj sukni i lekki umyślny kaszelek obudził go z zamyślenia, które można było wziąć za udane, tak było głębokie. Księżna, strojna jak stan jéj wymagał, od aksamitów i atłasów, cała w pierścieniach i fraszkach błyszczących, miała minę pięknéj lalki, ale blado-melancholijnie wyglądała, i choć trochę przebrała miarę w ubiorze, czémś istotnie arystokratyczném się odznaczała. Na widok jéj Stanisław zmieszał się, ale ta nowa Adela mało, mało przypominała dawniejszą... była to może jéj siostra, ale nie ona!
Przesuwając pierścionki na białych ślicznych paluszkach, księżna rozparta w fotelu, poczęła od niechcenia rozmowę, wśród któréj wzrok jéj zwracał się często na młodzieńca, onieśmielonego jéj wielkością i tonem. To wejrzenie było w ciągłym sporze z postawą i pełną dumy twarzą, gdyż niekiedy zdawało się promykiem dawnego połyskiwać uczucia; ale Stanisław do siebie nie przypuszczał przypomnień.
Po chwili księżna pani wstała, i biorąc parasolik do ręki, skinęła na Stanisława.
— Możebyśmy poszli się przejść po ogrodzie, rzekła z nieopisanym uśmiechem: papa i mama nie nadejdą rychło, a ranek tak ładny! Dawnoś pan nie widział mruczynieckiego ogrodu; zobaczymy czy się też bardzo odmienił.
— Pewno mniéj niż ludzie, co po nim chodzą, odpowiedział dość wesoło i powoli ośmielając się Stanisław. Wszystko się zmienia, a najwięcéj ludzie!
— Prawda, dodała księżna: wszystko, wszystko; świat byłby bardzo nudny, gdyby tak trwał jednostajnie...
— Zapewne, rzekł Stanisław; bierzmy świat jak jest, bo go przerobić niepodobna.
To mówiąc, Staś otworzył fórtkę i weszli tą właśnie ulicą, którą przed kilku laty biegli oboje tak wesoło i dłoń w dłoni, ku cienistym w głębi lipom. W istocie, ogród był bardzo zmieniony, bo sprowadzony Niemiec wiele w nim podosadzał, powycinał, poustawiał ławy i stoły kamienne, porcelanowe jakieś siedzenia i t. p. Stanisław nie mógł się pokierować ku miejscom znajomym, i stanął zdziwiony.
— Nie prawdaż? spytała go księżna śmiejąc się: niepodobna poznać ogrodu, tak teraz ładny i nowo wygląda.
— Nowy, to prawda, ale żeby był piękniejszy od dawnego, nie powiem, rzekł Szarski z westchnieniem. Ja tak cenię wspomnienia!
Księżna rozśmiała się tylko, powoli się posuwając.
— A więc pan zapewne szukasz tu ławki drewnianej i ulicy, gdzieśmy biegali razem. O! jakież z pana dziecko jeszcze!
— Dziecko! prawda! żywo przerwał Stanisław; bo szukam więcéj czegoś niż ławki i ulicy... bom jeszcze niedawno nosił na piersi...
— A! pewnie sławną ową niezapominajkę, która mi w téj chwili na myśl przychodzi... Jak to było śmieszne! cha! cha! cha! jakże to było śmieszne! I pan ją nosisz może jeszcze? spytała Adela.
— Nie, już nie mam, rzekł Stanisław.
Księżny twarz zmieniła się i przybrała wyraz surowszy.
— To lepiéj, odpowiedziała po chwili; nie trzeba zbyt długo być dzieckiem, choćby się kto urodził poetą; bo nic śmieszniejszego nad przedłużone dzieciństwo.
— A przyśpieszona starość? zapytał śmieléj Stanisław.
— Ta smutną tylko być może, ale śmieszną nie jest, przerwała dumniejąc Adela, któréj oczy na ziemię się jednak zwróciły. — Widać było, że się nie spodziewała takiéj śmiałości w kuzynku, i sądząc, że się jéj odpowiadać nie odważy, w te niebezpieczną wdała się rozmowę; ale Staś nic już nie mając do stracenia, nie czuł potrzeby tajenia myśli swojéj.
— Ogród się bardzo odmienił — rzekł po chwili młody poeta zbliżając się do lip starych nieco poocinanych, którym nowe nadano kształty dla ukazania dalszego pejzażu; — ale starych przyjaciół poznaje serce... jakżebym ja tych poczciwych lip nie poznał?.. Wszakże to miejsce przysięgi! zawołał ze śmiechem.
Księżna wyzwana w ten sposób, widocznie się zmieszała, i trochę rozdrażniona odpowiedziała pytaniem:
— Doprawdy?
— Wprawdzie świadkom jéj poocinano głowy, ale i tak przecię trafić na nich można.
— Prawda! przymuszonym śmiechem przerywając zawołała nagle Adela; wszakżeś mi pan przysiągł wieczną i niezgasłą miłości O! jakżeśmy byli śmieszni, seryo, ze łzami zamieniając przysięgi i niezapominajki!
— Prawda! to było niezmiernie śmieszne, rzekł Stanisław: dwoje dzieci, które nie znały świata, które świat dzielił cały... po kilku dniach, po kilku serca uderzeniach... za wcześnie to było! za wcześnie! A jednak pani — dodał poważnie Stanisław — z całego życia mojego jest to jedyna chwila może, któréj nigdy nie zapomnę, tak mi się głęboko wypiętnowała na duszy.
Piękna pani uśmiechnęła się tylko.
— Dzieciństwo jeszcze! powtórzyła przez białe ząbki.
— Nie przeczę! ale mi żal téj ślicznéj Adeli, która naówczas nie była jeszcze księżną, ani panią, ani może tak piękną jak dziś pani jesteś, ale miała na sobie skrzydła anielskie i aureolę idealnego świata.
Coraz bardziéj zdziwiona i zmieszana odwagą ubogiego chłopaka, Adela odwróciła się z twarzą surową i obiecała stroić sobie żarciki, ale bała się rozmowy, zwracającéj w stronę uczucia niebezpieczną i... nudną.
— Przepraszam, rzekł widząc to Stanisław: samaś pani podobno wywołała te niepotrzebne stare wspomnienia, a ja nic w sobie taić nie umiem.
— To bardzo zły zwyczaj!
— Dla prostych jak ja ludzi to obowiązek.
Księżna ruszyła ramionami.
— Chodźmy, chodźmy, rzekła: żebyś się już pan wspomnieniem téj Adelki nie rozrzewniał na próżno.
— A! pani, dodał śmiejąc się choć z goryczą Staś: co chwilabyśmy tak w życiu rozrzewniać się musieli, opłakując zmarłych-żywych, których poznać z serca ani z twarzy nie można... Takie prawo życia... przeboleć trzeba i milczeć.
Rozmowa była na tak niebezpiecznéj drodze, że się co chwila stoczyć mogła w wyraźniejsze jeszcze wymówki i żale. Księżna postrzegłszy to i widząc, że żarty z nieśmiałego kuzynka wcale się już udać nie mogą, pośpieszyła nazad ku domowi kwaśna, nadąsana i dumna.
Gdy weszli do pokoju, w którym już zastali oboje państwo Szarskich, Adela padła na krzesło, wzięła książkę do ręki i zamilkła zupełnie. Stanisław mówił śmiało, i rozogniony wyrządzoną sobie na nowo krzywdą bolesną, targał więzy, które go jakąś grzeczności resztą i uszanowaniem dla bogactwa łączyły z tym domem. W miarę jednak jak on stawał się śmielszy i mniéj zważał na ich popisywanie się wielkością i państwem, oni stawali się coraz grzeczniejsi, pobłażliwsi, delikatniejsi, chcąc go ukołysać. Adela tylko, uporczywie zajmując się czytaniem, milczała.
Wśród obiadu, turkot niespodziany powozu nastraszył niepomału wszystkich, a gdy poznano konie i ekwipaż księcia, pomieszali się bardziéj jeszcze. Książę wszedł do sali, i pierwszym rzutem oka postrzegłszy między domowymi nieznajomego, którego fizyognomia go uderzyła przypomnieniem rysów gdzieś znajomych, zastanowił się, szukając po głowie, ktoby to był taki?
Po obejściu się jego z Szarskimi znać było, że czuł jaką robił łaskę, zostając ich zięciem; oni znowu aż do zbytku korząc się przed nim, zdawali się potwierdzać postępowaniem swojém jego przekonanie, tak dziwnie mu nadskakiwali. Gospodarz łamał sobie głowę, jak tu zaprezentować przybysza, którego nie chciał nazwać kuzynkiem, a nie mógł inaczéj?...
— Mam honor prezentować w. książęcéj mości mego... tu coś połknął i udławił się jak kością — pana Stanisława Szarskiego.
Książę ucho miał dobre i pamięć niezgorszą; przyszła mu zaraz na myśl scena owa ze Stanisławem w Wilnie, w któréj nie najpiękniejszą odegrał rolę ale udał, że nie poznał Szarskiego, zamilkł i skłonił się grzecznie. Mina jego jednak okazywała, że mu ten gość nie był do smaku, bo się skrzywił, nosem zakręcił, i pod pozorem odpoczynku i zmiany ubioru, znikł natychmiast z pokoju.
Obiad skończył się milcząco, a wprędce po nim Stanisław, nie zatrzymywany, pożegnał krewnych, swobodniéj oddychając wyjechawszy z pod ich dachu, nie bez żalu jednak po Adeli, tak dziwnie, tak niepojęcie zmienionéj.


Pobyt Stanisława w Krasnobrodzie nie przeciągnął się też długo; gdyż cd pierwszego dnia przekonał się Stanisław, że ojciec choć mu przebaczył, nic dla niego nie uczyni. Potrzeba było samemu myśleć o sobie i znowu wieś opuścić, szukając w mieście ciężkiego chleba, którego za myśl kupić tak trudno! Pożegnanie było rozczulające z matką i rodzeństwem, z ojcem chłodne. Starzec może miał jaką łzę w oczach, ale jéj wybiedz nie dozwolił; jeszcze raz tylko powtórzył Stanisławowi, że jako syn nic się po nim nie ma spodziewać, i pobłogosławiwszy go na drogę, nie spytał nawet czy ma ją o czém odbyć. Matka, bracia, siostry, wszyscy złożyli się ze swego ubogiego mienia dla wygnańca; ale Staś z udaném weselem poczciwy dar ich odrzucił, zapewniając, że nic nie potrzebuje. Odesłany nie daléj niż do Jasiniec, do Płachy, znalazł się znowu sam, samiuteńki na całym bożym świecie.
O! tęskno mu było, ale kiedyż to w życiu nie tęskno? są chwile pogody, ale tło jego szare, ale na dnie tych przelotnych błyskawic zawsze panują ciemności. Lżéj teraz jednak wybierał się w podróż z błogosławieństwem rodzicielskiém, nie zostawując za sobą ciężaru ojcowskiego gniewu, chociaż żadna z trudności życia rozwiązana mu nie była, i z zupełną swobodą, wszelką troskę o przyszłość wziął na barki swoje.
O mało nie zapłakał nad odjeżdżającym chłopakiem z Krasnobrodu, który go tu przywiózł, jak go do szkół woził; a gdy kałamaszka znikła z dziedzińca, tak się uczuł sam i smutny, że uciekł ze łzami do swojéj izdebki.
Szczęściem Płacha umiał tę serdeczną tęsknicę poszanować i nie przyszedł go pocieszać, ani go też nazajutrz wstrzymywał, gdy się wyjeżdżać napierał; bo zrozumiał, że blizkość Krasnobrodu musi zakrwawiać serce dziecka, wyprawionego tak w świat o własnych siłach.
Nazajutrz rano wyszukał mu Żydka, mającego jakoby jechać za swoim interesem do Wilna, sprowadził go z blizkiego miasteczka, i po gospodarsku napchawszy wózek wyprawą złożoną z wędlin, serów, pierogów, masła i pieczystego, tak urządził podróż Stanisławowi, aby go nic prawie nie kosztowała.
Poczciwy Litwin pokochał jakoś poetę, i umiał się tak nad położeniem jego litować, że podobno tajemnie Żydka opłacił, a wiedząc, że Szarski w drodze sobie rady nie da z Izraelitą, wysłał z nim jeszcze własnego sługę, starego Piotra. Piotr dawno już, po śmierci ojca Płachy, uwolniony został od dworskiéj służby i osiadł w chacie na roli; ale w wielkich wypadkach posługiwał się nim Placha, choć już ani ubioru porządnego, ani bótów nie miał, i chodził w łapciach i sukmanie.
Był to mruk, posępny, mało mówiący, nadzwyczaj podejrzliwy człeczyna, ale wypróbowanéj poczciwości i statku. Jemu na ręce zdał Płacha gościa swojego, i upłakawszy się w ganku, wyprawił go spokojniejszy na sercu, że co mógł zrobił dla niego. A potrzebując rozrywki po pożegnaniu, które go nieco rozmazało, bo się aż na łzy zebrał ów wąsacz, wziął flintę na ramię i ruszył ze psami w pole.
Stanisław znów jechał w świat, zadumany po swojemu 1 już cały w sobie, bo szczęściem nie potrzebował myśleć o podróży, i mógł zdać całkiem kierunek jej na starego Piotra. Droga, choć nędzną szkap parą, po piaskach, ale teraz szła już raźniéj i prędzéj, bo się nigdzie nie zatrzymywali, i choć prawie stępą jadąc, po kilka mil na dzień ujechać mogli. Żyd niewiele mówić potrzebował, Piotr całe życie milczał, i gwałtownie tylko zapytany, gdy się kiwnieniem głowy wyratować nie mógł, gębę otwierał i ręką machał. Staś też nie miał ochoty do gawędy, i tak milcząco posuwali się ku Wilnu.
Któregoś tam dnia téj posępnéj drogi, w gęsty deszczyk jesienny, kropiący od czterdziestu ośmiu godzin, pokazało się nagle miasto ze swemi wieżycami i tumanem dymów, któremi wiatr jak wielką powiewał zasłoną; a Stanisław powitał je ze smutkiem ja kimś i przeczuciem chwil ciężkich, które go tam czekały.
Na Trockiéj ulicy, że to była pora dla pana Horyłki werbowania do swego domu, ujrzał go Szarski pod parasolem czatującego na przejeżdżających, a Hersza w odwodzie przytulonego do bramy. Nie mogła się już wymknąć im ofiara; jakoż uścisk Horyłki i kapiący jego parasol wstrzymał Stanisława, a wózek jego zatoczył się w znajome podwórze.
— Stancya pańska czeka na pana! rzekł biegnąc przodem z kluczami gospodarz. Znowu ją odnowić kazałem: lamperye pomalowane klejowo, okna podwójne dopasowane, bo zimę nam kalendarz prorokuje okrutną.
— A jakże się tam panu powodzi? zapytał Stanisław: jak się ma żona pańska?
— Żona! nie mam żony! to ostatnia łajdaczka! niech mi jéj pan nie wspomina! zawołał Horyłka.
— Jak to? wszakże się okazało, że to były potworze?
— Okazało się, że znowu dyabli ją w świat ponieśli; ale jak, proszę pana! Ot co było! Przyjechała tu truppa komedyantów, co hece pokazują... a ja ich tu zainstalowałem, nic nie przeczuwając. Ta, za pozwoleniem, szanując uszy pańskie, niegodziwa... upodobawszy sobie entreprenera, porozumiała się z nim i bryznęła... Ale basta! dodał Horyłka: teraz mi się już nie wytłómaczy; więcéj do domu nie przyjmę... baba z wozu, koniom lżéj... Ot, pański pokój! pokoiczek! albo nie caca? ha? Dla kawalera nie ma w całém mieście weselszego appartamentu; okno na ulicę, ulica ludna a cicha.
Appartament ten, tak sławiony, wcale nie zyskał od czasu jak go znał Stanisław; owszem coraz bardziéj znać na nim było lata, ale miał wielki przymiot taniości, i Szarski musiał się w nim znowu umieścić, choć izdebka bez dawnych towarzyszów smutniejsza była jeszcze niż przedtém.
Nazajutrz zaraz, zostawiwszy Piotra wypoczywającego przy rzeczach, Staś pobiegł do doktora Branta, którego zastał w fotelu z książką w ręku i ze snem się pasującego.
— Ha! jak się masz wędrowcze? List mi pewnie przywiozłeś od moich?
— Tylko od jednego! rzekł Staś.
— A reszta?
— Kilka lat jak ich już na świecie nie ma.
— Patrzaj, jak to ludzie umierają! westchnął doktor; nie poczekali nawet, żebym ich odwiedził! No! a młody Płacha?
— Żyje, i oto list, na który się zebrał.
— Połóż go, przeczytam wolnym czasem; odparł Brant wzdychając. Siadaj, i powiedz jak cię przyjęli?
— Z serca! po bratersku!
— Płachy byłem pewien, młody poczciwe być musi z kośćmi Litwinisko... a jakże mu się tam powodzi?
— Tak, że lepiéj nie żąda choć ma mało; powiada, że nie mieniałby się na żadne inne położenie w świecie.
— A twoi? ojciec? matka? rodzeństwo? byłeś? widziałeś ich? spytał niespokojnie doktor.
Stanisław opowiedział mu szczerze całą podróż swoją, w ciągu któréj lekarz zażywał a zażywał tabakę.
— Wszystko to dobrze, rzekł; ale co teraz poczniesz powróciwszy?
— Będę pracował!
— I to ślicznie; ale co umiesz i co możesz robić?
— Mam rozpoczęty poemat, dramat, historyę.
Brant ruszył ramionami.
— Słuchaj-no, rzekł: choć to z Trockiéj ulicy dość do mnie daleko... ale wiesz jaka się do mnie na starość bieda przyplątała?.. straciłem apetyt... gdy nie mam z kim mówić w czasie obiadu, jeść nie mogę. Żebyś ty mi tę łaskę zrobił, a do mnie na obiad przychodził...
Staś się rozśmiał, bo istotnie Brant trochę go już za nadto sądził naiwnym.
— Ale słuchaj-no! zakrzyknął Brant, bijąc się w piersi: klnę ci się Boerhavem, Broussaim, kim chcesz, nawet Eskulapem i Chironem i mityczną Hygią, że nie bałamucę. Głupi żołądek psuje mi się; dowiedzioną jest zkądinąd rzeczą, że rozmowa zaostrza apetyt.
— Kochany doktorze! przyjmuję twój obiad; ależ nie myśl znowu, bym się na tém nie poznał, że mi chcesz dopomódz, bojąc się, bym z głodu nie umarł.
— Śmieszny jesteś: z głodu dziś nikt nie umiera, nawet literaci... Ale istotnie nie ja tobie, ty mnie łaskę zrobisz; bo tak jest co do słowa jak ja mówię: jeść nie mogę, gdy nie mam z kim gadać... Punkt o pierwszéj regularissime siadam do stołu.
Stanisław ścisnął poczciwą dłoń jego, i wymknąwszy się wzruszony, poleciał do księgarni, gdzie trafił właśnie na bibliopolę w cichéj jakiéjś naradzie z Bazylewiczem. Ujrzawszy wchodzącego, przerwali rozmowę, i gospodarz podszedł ku niemu, podając mu rękę z miną zaambarasowaną.
— A! przecię pan nam powraca!
— Jak mnie pan widzi... na usługi... A cóż? wyszły moje poezye?
— Tak... to jest... to jest... wydrukowane, tylko się zszywają.
— Alem ja już widział egzemplarze po świecie.
— Pierwszych kilkadziesiąt egzemplarzy, reszta u introligatora.
— Nie mógłbym moich odebrać?
— Chyba późniéj, kochany panie, chyba późniéj.
Szarski głos zniżył.
— A nie dałbyś mi pan jakiego zajęcia? zapytał nieśmiało.
Bibliopola zatarł ręce, podrapał się po twarzy, pomyślał.
— Nic! nic nie mamy w projekcie... wątpię, czy się co znajdzie.
— Czy nie wakuje u pana miejsce korrektora lub coś podobnego?
— Nie, nie... a potém — dodał z uśmiechem gospodarz — poeci zwykle są najgorszymi korrektorami. Świadkiem własne poezye pańskie, które po nim musiałem jeszcze dwa razy kazać przeglądać.
Zatrzymał się.
— Ale, ale! możebyś pan tłómaczył? zapytał.
— Będę tłómaczył, rzekł Stanisław.
W téj chwili zbliżył się i Bazylewicz, z uśmiechem dwuznacznym poglądając na towarzysza.
— O co to panom chodzi? rzekł wtrącając się do rozmowy — jeśli wiedzieć można?
— Mnie po prostu o zajęcie i chleb idzie, odpowiedział Stanisław.
Księgarz i literat spojrzeli na siebie, a Bazylewicz usta wydął z litością szyderską.
— Znajdziemy ci coś.. rzekł namyślając się: przyjdźno do mnie.
— Gdzie mieszkasz?
— Ja? Ale z podkomorzym Kłapciem! bo i on tu przybył z familią na zimowisko. Gdyby nie córka w któréj się formalnie kocham, porzuciłbym już safandułę... Stoimy gdzieś na Bakszcie, mam pokoik osobny.
Księgarz tymczasem chodził zadumany po sklepie, nadarł sobie trochę włosów z twarzy, i ująwszy wreszcie za łokieć Stasia, rzekł do niego:
— Przyjdź-no pan do mnie jutro rano... namyślimy się.
Bazylewicz, który się już do odejścia wybierał i rękawiczki naciągał, zaprosił Stasia z sobą na rozmowę, a nie chcąc go wlec aż na Baksztę, wszedł z nim do pierwszéj z brzegu cukierni, gdzie kazawszy podać ulubionego naówczas akademikom glühwejnu, zasiadł badać przybylca.
— No! cóż myślisz? spytał: starać się o guwernerkę?
— Nie, rzekł Stanisław: jest to powołanie, do którego nie czuję się usposobionym; a sumienie nie pozwala mi podjąć się tego, czegobym nie był w stanie spełnić uczciwie.
— Będziesz więc żył z pióra?
— Z jakiejkolwiek pracy, choćby z przepisywania... ale swobodny i niezależny.
— Daj ci Boże szczęście! rzekł Bazylewicz. Mnie suż to guwernerowanie choć krótkie dojadło; jeśli mi się Emilki wykraść nie uda, nad czém pracuję, matkę już po trosze mając za sobą, rzucę to wszystko do licha, a wezmę się do wydawania przez prenumeratę. Lepszy to kawałek chleba niż pisanie; księgarze żyją z niego przecię.
— Ale... o czémżeście się to tak tajemniczo naradzali z panem X.?
— Tymczasowie podjąłem się wydawania dzieł Naruszewicza... coś mi to przyniesie. Fabrykujemy, między nami mówiąc, parę Od, dla tego, żebyśmy powiedzieć mogli na tytule, że są w naszéj nowéj edycyi rzeczy całkiem niewydane... Cha! cha! żebyś ty wiedział, jak dobrze mi się udało pochwycić manierę Naruszewiczowską, i ten styl, w jakim naprzykład walił ksiądz biskup odę do słońca, zowiąc je:

Prawicy Twórczéj najdroższym sygnetem!

Stanisław zdumiał się bezczelności, z jaką to mówił Bazylewicz; ale w pierwszéj chwili tak był zdumiony, że się odezwać nie śmiał.
— Szachraj księgarz myśli, że mnie w pole wyprowadzi, mówił daléj Bazylewicz, potrząsając głową; ale zje licha! trafiła kosa na kamień; zobaczymy kto tu kogo odrwi.
Mowa ta dziwnie boleśnie zabrzmiała w uszach człowieka, który powołanie pisarskie przywykł był widzieć z cale innéj strony... jako poświęcenie i kapłaństwo.
— Ha! rzekł: nie spodziewałem się, byś w podobne brudy umoczyć miał rękę.
Bazylewicz się uśmiechnął.
— Nigdy z ciebie nic nie będzie, odparł zapalając fajkę. Dajmy temu pokój i nie mówmy o tém... Ja tak lub owak dobiję się czegoś na świecie; ty albo się musisz odmienić, albo umrzeć z głodu.
— Wydałżeś to, na co ogłosiłeś prenumeratę?
— Jeszcze nie, rzekł zimno literat: łaję z góry prenumeratorów, którzy się dopominają, a powoli drukuję. Że zaś pieniądze dawno stracone, każe się im dla nieprzewidzianych kosztów dopłacać przy odbieraniu książki.
Po tych wyznaniach, taki wstręt i oburzenie chwyciło Szarskiego, że nagle wstawszy z miejsca, nie mając nawet odwagi podać ręki Bazylewiczowi, uciekł cały w płomieniach z cukierni.
Krąg jego dawnych znajomości kończył się prawie na Bazylewiczu, bo professora Hipolita nie było jeszcze w Wilnie, a Iglickim tak się Szarski brzydził, jak spekulantem, z którym tylko co zerwał. Poszedł więc do samotnéj swojéj izdebki ze ściśmętém sercem, a jakiś stary nałóg bezmyślny powiódł go przez Niemiecką ulicę. Oko jego przywykłe szukać tu kogoś w oknie, podniosło się na kamienicę Dawida Białostockiego, ale w niéj było pusto i ciemno, sklep nawet stał zamknięty, z kartką do najęcia. Staś zatrzymał się niby spytać o dawnych znajomych, ale nie znalazł od kogoby się o nich dowiedział.
W ten sposób rozpoczęło się tęskno nowe jego życie, wśród niczém niezaludnionéj pustki, ze smutkiem w sercu nieuleczonym i jakiémś chłodném rozczarowaniem. Jedno tylko miał lekarstwo na wszystko, wszechwładne panaceum... pracę. Wsparty nad książką, zwieszony nad papierem, cofając się w przeszłość, zaszywając w cudzą skórę i cudze życie, uciekał od teraźniejszości, wśród któréj był obcym i niepotrzebnym. Praca też stała się dla niego koniecznością, warunkiem prawie przyszłego życia, którego stanowiła dźwignię jedyną. Nic dotąd nie sterowało jéj kierunkowi, prócz wewnętrznego usposobienia i potrzeby duszy; pisał więc co chciał, badał co go pociągało, pracował jak zapragnął, ale nadchodziła chwila, w któréj się to zmienić musiało.
Nazajutrz zaraz, gdy o ósméj przyszedł do księgarza i zastał go już nad rachunkami, bibliopola zaproponował tłómaczenie.
— Co pan chcesz, bym tłómaczył? zapytał Szarski.
— Naturalnie romans, rzekł księgarz: romanse ogromnie się czytają i rozprzedają. Wprawdzie to, co czyta u nas, czyta prawie powszechnie po francuzku; ale jest klassa, która tamtych małpuje, a nie umie języka; dla téj trzeba tłómaczeń.
To mówiąc, bibliopola chwycił z półki powieść sześciotomową, z angielskiego na francuzki przełożoną, i pokazał ją Szarskiemu.
— Warunki zaś — dodał — są następujące: najprzód, żebyś się pan na tłómaczeniu podpisał...
— Zgoda na to! rzekł nie zastanawiając się Stanisław.
— I położymy wprost: tłómaczenie z angielskiego.
— Tego ja napisać nie mogę, boby to było fałszem.
Księgarz się rozśmiał.
— No! no! kochany panie, zrobimy tak, żeby był i wilk syty, i owca cała, napiszemy tylko: tłómaczenie z Bulwera...
Staś zwiesiwszy głowę zamilkł, rozpatrując dość spore tomy przyszłéj roboty swojéj.
— Za to ofiaruję panu...
Tu połknął ofiarę księgarz, pewnie ją zmniejszając w myśli.
— Ofiaruję panu... powtórzył.
Ale ofiara przez usta przecisnąć się nie mogła.
Nareszcie zdobywszy się na determinaeye, dodał cicho:
— Po sto pięćdziesiąt... złotych.
— Jak to? zawołał Stanisław: za arkusz czy za tom?
— Za tom! za tom! Może i to nawet za wiele, bo są, którzyby mi to zrobili i taniéj; ale ja znając talent pański, ufając, że to będzie coś lepszego od tuzinkowych przekładów..,
— Ale kochany panie! odparł uśmiechając się Szarski: gdybyś kazał tylko przepisywać...
— Jak pan chce! jak pan chce! rzekł szybko na półkę zakładając książki bibliopola: więcéj w żaden sposób dać nie mogę. Za sześć tomów to wynosi dziewięćset złotych, piękny grosz! śliczny grosik! A nim się to odbierze, sprzedając po egzemplarzyku... dobrze trzeba poczekać. Zresztą to robota lekka i miła siądziesz pan i żartując napiszesz, potém poprawisz nie przepisując, a dziewięćset złotych zostanie w kieszeni!
Stanisław sam nie wiedział co począć, ale całego majątku pozostało mu czterdzieści złotych w kieszeni, a nikomu ciężarem być nie chciał, i z przykrém uczuciem konieczności wziął książki podane mu skwapliwie przez przedsiębiercę, którego oczy zabłysły ukontentowaniem.
— Ale mi to potrzebne prędko, rzekł księgarz: pilno, bardzo pilno; najdaléj za miesiąc lub półtora...
Nic już na to nie odpowiadając, wyszedł najęty robotnik, aby się zaraz zamknąć przy nowéj pracy. Nie spodziewał się, żeby mu szła tak ciężko, żeby tak była dławiącą i nieznośną. Mając w duszy własnéj wylewające się z niéj myśli bogate, czując mierność tego co przekładał, mozolnie i ciężko tłómaczył co ma się w duszy nie zdawało wartém ukazać się w szacie nowego języka. Przykuty do słów, do formy, do myśli innemi drogami i ku innemu celowi idącéj był jak niewolnik, którego łańcuch do taczki krępuje... ale potrzebował chleba i daléj iść musiał!
Jednego z tych dni nużących jednostajném powtarzaniem zimnych jakichś i obcych mu myśli, szarym mrokiem, wyszedł Stanisław przejść się trochę i odetchnąć świeżém powietrzem. Widok ulic, ruchu ich i wrzawy jakoś go krzepił złamanego ślęczeniem nad utrapioną robotą, niemal machinalną, która nie dozwalając mu własnych rozwinąć pomysłów, krzyżowała je tylko. Wieczór był piękny, mimo pory roku spóźnionéj i zimy już blizkiéj; mnóztwo osób przesuwało się po trotuarach; krążyły powozy i ulice rozlegały się piosenkami sług idących po wodę, wesołych chłopaków i dziewczątek.
Stanisław z Trockiéj skierował się ku ognisku miasta, pod mury uniwersyteckie, koło których wiła się znowu młodzież akademicka, obca już dla wyzwolonego Szarskiego, a tak mu jego niedawne czasy przypominająca, bo dzisiejszą swobodę chętnie byłby na mundur zamienił.
Tu w rogu Kardynalii, znajomy mu Żydek Jankiel, roznoszący książki stare, zatrzymał dawnego swojego klienta, pomnąc, że nieraz już u niego stary surdut za starszą jeszcze wymieniał książkę.
— Niech-no pan zobaczy, rzekł; proszę-no pana zobaczyć... Piękne mam rzeczy! Solikowskiego... Fredrę... Kobierzyckiego... a nawet raritas Włodka! Włodka! Pan wie! w Rzymie drukowany!
Stanisław choć wcale nie miał ochoty kupować, wstrzymał się jednak dla tego tak szumnie zapowiedzianego Włodka, którego dzieło, z powodu miejsca druku, jest istotną w handlu rzadkością. Przy Żydzie stał maleńki staruszek w wyszarzanéj surducinie, w okularach, już tego Włodka trzymający w ręku i z pod oprawnych w mosiądz szkiełek pełne strachu rzucił wejrzenie na nowego współzawodnika, któremu nie puszczając z rąk egzemplarza, tytuł tylko jego w milczeniu ukazał.
— No! bierzesz dukata? rzekł staruszek żywo.
— Ten pan więcéj da! odparł Żydek, mrugając na Stasia.
— Ja i tego ci nie dam, zawołał Stanisław: bo kupować nie myślę.
— Nu! to zrobim handel! przerwał Jankiel śmiejąc się.
— I handlu nie będzie!
— Egzemplarz powalany, z dopiskami, dodał staruszek: i tego nie wart...
— Aj gwałt! na to się pan skarży, że z dopiskami! a to jeszcze droższy!
— Jak chcesz! dukata daję... z rąk nie puszczając rzekł stary, który widocznie ślinkę połykał. No! bierzesz czy nie?
Zawahał się widocznie spekulant.
— Nie mogę! odparł.
— No! to więcéj feniga złamanego nie dam!
Już odchodził ów oryginalny, niepoczesny staruszek, gdy Jankiel przekonany, że wytargował co tylko było można, wetknął mu w rękę Włodka, a biblioman obejrzawszy go bacznie raz jeszcze, dostał sakiewki nicianéj, i wysypując z niéj po złotówce i berlince powoli z westchnieniem, dopełnił summy złotych dwudziestu, od których niewiele mu coś zostało.
Jankiel pogonił za kimś innym, a dwaj nieznajomi pozostali z sobą oko w oko. Na licu staruszka swobodnie teraz malowała się radość i uśmiech igrał filuterny; widocznie był w wyśmienitym humorze z powodu nabycia.
— A pan — także — zapytał: amator bibuły?
— Amator, ale nie kupuję.
— Bardzo panu dziękuję, żeś mi nie podrożył Włodka. A mogę spytać o szanowne imię pańskie?
Szarski powiedział je; staruszek się zamyślił.
— A, to pan wydałeś poezye?
— Tak, to ja...
Skrzywił się nieznacznie okularowy jegomość.
De gustibus non est disputandum, rzekł. Choć poezye pańskie, w swoim rodzaju, na którym się ja nie znam, piękne być mogą, ja téj szkoły zwolennikiem nie jestem...
Poszli daléj w jedną stronę; rozmowa, choć przerywana, ciągnęła się powoli.
— Ja jestem klassyk, zabity klassyk, dodał staruszek. Panu być musi znajome imię Benedykta Pleśniaka; poezye moje były drukowane z oklaskami w Dzienniku Wileńskim; słyszeć musiałeś o poemacie moim Władysławiada, nad którym bez przechwałki lat już dwadzieścia i pięć pracuję... były z niego gwałtem mi porwane niektóre kawałki w Tygodniku Żółkowskiego.
Szarski skłonił głowę.
— Bardzo mi miło poznać pana dobrodzieja...
— A ja panu bardzo wdzięczen jestem, żeś mi przez figiel młodości nie podrożył mego Włodka.. Radbym to panu odwdzięczyć. Masz pan czas?
— Trochę.
— Gdybyś pan zaszedł do mnie, przeczytałbym mu kawałek Władysławiady! pokazałbym mu nieco książek...
— Najchętniéj! najchętniéj, pójdziemy!
— Choć to prawdę rzekłszy — dodał Pleśniak — poezya panu nie będzie do smaku. Waćpanowie mitologii nie lubicie... cha! cha! — rozśmiał się stary — ale ja szczęśliwą i oryginalną myśl powziąłem, pan wie? zastąpiłem mitologię allegoryami... Jowisz zowie się u mnie Przedwieczny; Juno zrobiłem Opatrznością; Marsa duchem wojny; Wenus miłością; aby tych wstrętliwych dziś imion uniknąć, a machiny się nie wyrzekać.
Tak rozprawiając, staruszek z Zamkowéj ulicy poprowadził swego towarzysza zaułkiem, a w dziedzińcu jakiéjś staréj kamieniczki, dopadłszy schodków i galeryi, pociągnął za sobą Szarskiego w ciemny zakątek. Tu dobytym kluczem drzwi otworzył i wprowadził go do ciasnéj izdebki, w któréj już całkiem było ciemno, choć oczy wykól.
— Nie ruszajże się asan dobrodziéj — rzekł gospodarz — póki ja ognia nie rozświecę; bo mógłbyś nadeptać skarb jaki... tych tu wszędzie pełno... Ot, zaraz, tylko krzesiwo znajdę.
Nierychło jednak poznajdowały się krzesiwko, palone płótno, siarniczki i świeca, któréj blask rozszedł się nareszcie po lichéj komórce, całéj zapchanéj książkami.
— Ha! ha! rzekł Stanisław rozglądając się: pan tu pokutujesz jak szczur w serze.
— To praca życia całego! to skarby nieocenione! zawołał staruszek, z dumą wskazując półki. Rzadkości, kruki białe... czarne łabędzie... unikaty! Moja biblioteka, komu nie potrzeba, warta milion... słyszy pan? milion! Ja się znam na tém — dodał Pleśniak — i po swojemu robię fortunę. Cena książek idzie w górę!
— Więc pan to zbierasz...?
— Trochę z zamiłowania rzeczy, ale też i przez spekulacyę, uśmiechnął się stary: moi spadkobiercy gotowy znajdą majątek w tych szpargałach, które ja po ulicach zbierałem. Karta po kartce niemal wyłatałem tu Bielskiego in quarto! i dwa przepyszne egzemplarze dwóch wydań arkuszowych Paprockiego, w którego herbach jednéj mi literki nie braknie! i Okolskiego z podwójnemi kartkami, najrzadszą rzecz w świecie!
Mówił, a oczy mu się iskrzyły, uśmiech rozświecał usta jego blade, i znać było że ożył.
— Ale nie traćmy czasu — rzekł — bo świecy kawałek mamy, a Władysławiady dużo; mógłbym panu parę ustępów przeczytać. Siadaj pan na tym kuferku i słuchaj; wynajdę co już mi się zdaje więcéj skończoném... choć wiele jest jeszcze do zrobienia, wiele! Ot, naprzykład, piąty już rok medytuję, czy lepiéj w wierszu 893 użyć: rękę wypręża, czy rękę wytęża... Korrespondowałem w tym przedmiocie z najsławniejszymi krytykami naszego wieku; zdania są podzielone, niepewność wielka, sam nie wiem jeszcze na czém stanie. Czasem rok cały pozostaję przy wyprężeniu, to mi je znów wytężeniem zastąpić przychodzi. Sześć razy skrobałem ten wiersz 893, przepisywałem całą stronicę dla tego jednego wiersza, i boję się, by mnie śmierć nie zaskoczyła w téj niepewności!
Po téj przedmowie, doskonale malującéj człowieka utopionego w drobnostkach, stary rozpoczął deklamacyę wstępu Władysławiady swojéj, gdyż wybór wśród jéj piękności zdał mu się za trudny. Stanisław słuchał cierpliwie, ale nie dziw, że to chłodne wierszowanie wyrazów i budowa z lodu rozgrzać go nie mogły. Zresztą nie potrzebował Pleśniak, by mu ukazywano piękności, gdyż sam na nie zwracał uwagę, i wszelkiemi sposoby wymuszał na czytelniku pochwały. Cała pierwsza pieśń bez oddechu została połknięta; szczęściem świeczka zaczęła pryszczeć, trzaskać, dogorywać, drugiéj nie było i czytanie przerwać się musiało.
Staś chwalił mało, i Pleśniak nie bardzo był rad ze słuchacza: zimno więc dosyć poczęli żegnać się z sobą, i Szarski miał już wychodzić, gdy drzwiczki się otwarły i wpadł professor Hipolit, tylko co ze wsi przybyły.
— A! a ty tu co robisz? młody molu! zapytał śmiejąc się Stanisława, zobaczywszy go u drzwi; co robisz u tego starego skąpca? czy jak ja przychodzisz pożyczać książki i słuchać ustępów nieśmiertelnéj Władysławiady?
— Poznaliśmy się dzisiaj przypadkiem....
— Ale spodziewam się, że cię Władysławiada nie minęła? rzekł śmiejąc się professor.
— Pieśń pierwsza...
— Późniéj przyjdą następne, do dwudziestéj czwartéj, bo jest ich dwa tuziny... Panie Benedykcie — odwrócił się do gospodarza — przychodzę wysłuchać pieśni szóstej i prosić cię o pożyczenie poezyj Grochowskiego i Miaskowskiego.
— Miaskowski Kacper! rzadki! o! rzadki. Rytmy! mam! Grochowski w oddzielnych broszurach także niełatwy do dostania, ale i to tu jest!
— Wszak święcie pożyczone oddaję?
— Ani słowa!
— Pieśń szósta... rzekł niespokojnie poprawując resztkę świecy stary: jesteśmy w obozie...
— Słucham, odparł z westchnieniem professor — i ja i Szarski... Poczém będę prosić, o książki i zmykam bo czasu nie mam.
— Zaraz, ale cóż pocznę ze świecą! zawołał stary; nie mam świecy!
— Gdyby też kiedy jaki funt smarkaczek kupił! rozśmiał się Hipolit.
— O! zapewne kupił! ofuknął się stary: dobrze to gadać! albo to ja bogacz jaki? tyle ekspensując na książki, żebym jeszcze świece kupował! Lokatorowie mi dają po kawałku i tak się żywię... Pójdę na dół, dostanę może... bo podobno pieśń szósta jest jedną z najlepszych. Zwłaszcza opis bitwy, w któréj się bez Marsa obeszło, chociaż go czuć wszędzie... i armaty grają, a nigdzie, po imieniu ich nie zwałem, i to sztuka! Tylko mi książek nie ruszajcie!!
To mówiąc, pan Pleśniak poszedł po świecę, zostawując na chwilę sam na sam Stanisława z Hipolitem.
— Co to za oryginał! odezwał się Szarski.
— Jeszcze go znasz mało, rzekł Hipolit. Jest to jeden z tysiąca typów przeszłości, literat, poeta i spekulant książkowy, biblioman, który kupuje kapitalizując grosz w papierze... a przytém skąpiec, żywiący się, jak widzisz, resztkami ogarków od lokatorów swoich, choć jest właścicielem kamienicy i autorem Władysławiady! Nie pamiętam już ile lat tworzy, poprawia poemat swój i czyta go wszystkim kogo tylko złapie... Będziemy dziś mieli pieśń szóstą... muszę jéj wysłuchać dla miłości Grochowskiego i Miaskowskiego, a ty dla mojéj!
Stary wpadł szybko z łojówką w ręku, rzucając niespokojném okiem po książkach, i chwyciwszy rękopism, rozpoczął zaraz pieśń szóstą od inwokacyi Ducha Wojny... Zagrzmiały ogniownętrzne kłody (działa), zionęły paszcze ich płomieniem i gradem, i dobre pół godziny trwał bój okrutny rzeczy ze słowami, myśli z szatą, w któréj się ukazywała, — nareszcie niecierpliwy Hipolit klasnął w ręce i wstał.
— Wiesz zacny panie Benedykcie — rzekł żartobliwie — w téj pieśni przeszedłeś sam siebie. Nic podobnego nie znam w całéj literaturze naszéj... bój homeryczny, a największa sztuka, że wszystko umiesz powiedzieć unikając trywialności, przez omówienia pełne kunsztu i dowcipu... Kończ tylko, a uwijemy ci wieńce...
— No! no! dosyć kpiarzu jakiś! uśmiechając się odparł Pleśniak. A kiedy mi odniesiesz Grochowskiego i pana Kaspra?
— Przygotuj-no tylko pieśń siódmą i Samuela ze Skrzypnéj Twardowskiego, a będziesz mnie miał rychło. — To mówiąc ujął książki w jedną rękę, drugą pochwycił Szarskiego, i wyszli od pana Pleśniaka, który natychmiast świecę zdmuchnął i drzwi za nimi zaryglował.
— Masz tu jedną tylko próbkę literata — rzekł schodząc ostrożnie po przepaścistych schodkach Hipolit — a raczéj tego, co ze słabéj głowy naśladownictwo zrobić może. Oto lat kilkanaście życia, których mógł użyć korzystnie na uczciwe poszukiwania historyczne, pogrzebał w tym poemacie, w którym poezyi nie ma ani kropli, sensu ani odrobiny, żadnéj myśli świeżéj, jednéj formy nowéj. Ale takich jak Pleśniak znajdziesz w różnym rodzaju po naszym święcie tysiące, przeznaczeniem ich było małpiarstwo, i ci nie mogą powiedzieć, że swojéj nie spełnili missyi. Rodzą się istotami biernemi, a los stanowi o tém co małpować mają; zaleci ich coś nowego czy starego, już pochwycili temat, i dość im na całe życie wątku do mozolnéj łataniny. Jest coś w takich umysłach osobliwszego, ta naiwność, z jaką cudze biorą za swoje. Wczoraj powiedziałeś im myśl jaką, oni ci ją jutro oddają popsutą za własną, nową, za wyrosłą z ich głowy. Dość dla nich przespać się na cudzém, aby się stało ich własnością. Nie dodadzą nic nowego, nie wyrobią, nie rozszerzą, ale zżują i wyrzucą, czego strawić nie mogli. Mniejsza o poemat, którego nikt czytać nie będzie; ale massy ksiąg wychodzą nakształt tego poematu tworzonych na cudzéj przędzy. Musi to być na coś potrzebne, kiedy się ten fenomen powtarza, kiedy się to drukuje i rozchodzi; ale ja zawsze nie dziwię się niczemu więcéj nad zarozumiałość tych ludzi, co pożyczaném piszą, pewni będąc, że się nikt na tém nie pozna. Pleśniak zresztą jest maruderem wielkiéj armii klassyków, która nie uznawszy się za zwyciężoną, zwróciła ku larom i penatom, trąbiąc na odwrot jak na zwycięztwo...
Oprócz niego znajdziesz dokoła mnóztwo ludzi, co jak on, wierni dawnym bogom, palą im ofiary jeszcze, i literaturę po staremu za jakąś uważając zabawkę, trapią się akrostychami jak zadaniem kwadratury koła, lub po setny raz tłómaczą Ody Horacyusza, coraz je czyniąc niezrozumialszemi. W rodzaju Pleśniaka mamy historyków piszących od lat dwudziestu dzieje naprzykład trzech lat trzynastego wieku, o których trzech słów sumiennie powiedzieć trudno; zbierających materyały bez końca, bo nie wiedzą co zrobić z niemi. Geniusz odgaduje — oni gotowego nawet zrozumieć nie umieją; zawsze im mało jeszcze, zawsze czegoś braknie, zawsze pozostaną zawahani, czy bohater ich nazywał się tak lub owak, lub czy się z 15-go na 16-ty, czy z 16-go na 17-ty grudnia urodził.
Świat ludzi oddanych myśli i pióru jest tak ogromny, rozmaity i ciekawy — ciągnął przerywając sobie chwilami professor Hipolit — jak inne światy boże; a kto weń spojrzy bacznie, napatrzy się dowoli osobliwości.
Oto na szczycie prawdziwi a niepohamowani poeci, których boleść, zapał święty, wiara gorąca, miłość wielka uczyniły wieszczami. Są to arcykapłani świątyni, wielcy ludzie, gdy z trójnoga ogłaszają wyrocznię ludowi, często znów do niepoznania drobni, gdy z niego zejdą na ziemię. Jedna połowa ich życia zabija drugą. Kazałbym im jak cesarzowi chińskiemu schować się za zasłonę, i nigdy nie pokazywać inaczéj, tylko w wielkich chyba uroczystościach; lub jak Sybillom rzucić księgi ludowi, a samym zniknąć. Żaden z tych olbrzymów nie może być ani całe życie sobie równym, ani ciągle poetą; ztąd męki dla niego i zdumienie ludzi. Śpiew nawet, który z ust ich nie ich wiedzą i wolą wychodzi, co lat kilka jest inny i barwę odmienia... słabnie... zwraca się w różnych kierunkach, ucicha. Poeta w końcu jak lampa, w któréj się oléj wypalił, pozostaje zimném naczyniem... Szczęśliwi, których pieśń młodzieńcza była śpiewem łabędzim. Niejeden z noszonych na ręku, który miał w piersi jedno tylko słowo do wypowiedzenia światu, nie umiejąc umrzeć w porę, to jedno słowo powtarza, gdy już dziesiąte po nim inne wygłosiły usta...
W drugim rzędzie stoją poeci jeszcze, ale to już nie olbrzymy owe, choć w nich płonie iskierka czegoś, myśl jakaś drobna, dar jakiś maluczki. Czasem w ich żywocie jest chwila, że głosem wieszczów śpiewają, i omamiony tłum poklaskuje im jak wieszczom; ale resztę życia bawią się złapanym oklaskiem, nie mogąc nań drugi raz zasłużyć. Kiedy w nich młoda iskierka zagaśnie, a popioły wytleją i zastygną, ludzie ci nie padają martwo jak wieszcze olbrzymy u ołtarza, żyją zręcznością i sprytem. Jak płazy, których rozcięte członki ruszają się długo nim skostnieją, oni tez nieżywi udają życie. Nauczyli się, z obserwacyi drugich i siebie, którędy chodzi uczucie, jak wygląda i jakim mówi głosem; udają więc wybornie czego już w nich nie ma, i zwodzą tych, co nie mają instynktu piękna, przez małpiarstwo tylko wznosząc ku niemu oczy. Są to poeci klassy niepoetycznéj ludu, dla któréj w sam raz te pieśni, jak dla pewnych pijaków bez smaku w gębie fałszowane wino szampańskie. Ci poeci będą ci robili i robili nieźle wszystko, poemat, dramat, odę, satyrę, bajki, epigrammata, według mody, formy i upodobania wieku... bo im to wszystko jedno czy szyć buty czy trzewiki... są to majstrowie-poeci...
Za nimi czy przed nimi idą, nie wiem, ci ludzie, którym Bóg dał poezyę w duszy a zawiązał usta, nie dając formy i sposobu wypowiedzenia co czują... Są to prozatorowie-poeci, coś nakształt lubowników muzyki, u których dusza pełna śpiewu, a w gardle brak głosu... litujmy się nad nieszczęśliwymi!
I daléj szeregiem długim... słudzy myśli, miłośnicy wiedzy... i kapłani, i massy...
Ludzie myślący są rzadcy: nie liczę tu tych, co jedną tylko myśl w życiu mieli i na niéj zawsze jak Św. Marcin na białym koniu jeżdżą; ale o tych mówię, w których myśl żyje, wyrabia się, rośnie, potężnieje i samoistnie przerabia czego tylko dotknie. Ci są najnieszczęśliwsi z całego świata, wyjąwszy poetów. Oni wypowiadają, co wyśpiewują tamci... słowo przyszłości. Oni przepowiadają jutro, ale teraźniejszość jak Sokratesowi zawsze im płaci cykutą, oszczerstwem lub kamieniem za odwagę, z jaką zaglądają w drogę dla innych ciemną. Myśliciele rodzą myśl najczęściej nie umiejąc ani wykołysać, ani wyhodować, ani nauczyć jéj mówić... dzieci ich jak podrzutki Jana Jakóba chowają się w szpitalu. Pierwszy lepszy człek miernych zdolności i pracy przypije się do tego niemowlęcia i wyhodowawszy je, za swoje podaje światu. Z tych, których ludzie mieli za geniusze wielkie, połowa przynajmniéj była tylko zręcznymi przywłaszczycielami, którzy cudzym groszem kupili sobie sławę nieśmiertelną. Myśl rodzi się prawie zawsze w jakimś bezimiennym mózgu, a dojrzewa powoli w drugim, i często trzecie dopiero usta roznoszą ją po świecie, czyniąc dla ogółu przystępną:

Sic vos non vobis.

Za tymi idą miłośnicy wiedzy, którzy się obżerają faktami, i siakim takim cementem lepiąc te gruzy, uchodzą za wielkich budowniczych... Ich głowy mieszczą w sobie ogrom ładunku jak wielkie kupieckie okręty, a często samo zestawienie tego mnóztwa danych obok siebie, z porównania ich między sobą, daje coś nowego i niespodzianego. Do ostatniego rzędu ludzi tego rodzaju należą szperacze mozolni, kommentatorowie, uczeni drobnostkowi, którzy czasem całe życie spędzają zasklepieni w jednéj dacie i służą swym następcom za wyborny materyał, bo nic w tym makrokosmie ducha nie jest bez użytku i celu.
Ludzie mniejszego talentu zawsze pracowitsi bywają od geniuszów, których natchnienie zabija, ale i ci mają przyczynę bytu i potrzebne stanowisko. Przy wielkiéj budowie trzeba i wyrobnika, coby plac oczyścił, i tragarza, coby cegłę nosił, i osła nawet, coby woził wodę, i mistrza, któryby kierował robotą, stojąc sam z założonemi rękami, i bezmyślnych rzemieślników, coby w naznaczonéj przezeń linii kładli wapno i kamień...
Dalekobyśmy zaszli, gdybyśmy chcieli całą tę rozmaitość umysłów i cały ten tłum pracowników przeglądać... Naostatku położyłem podobno pisarzy-kapłanów, przejętych świętością powołania swego, bo ci też w naszym się wieku urodzili, a najmniéj ich mamy...
Literatura, jak wszystko w dziejach świata, miała swe niemowlęce, młodzieńcze i dojrzałe lata. Zawsze byli poeci i pisarze kapłani, ale dziś dopiero może wiemy o kapłaństwie naszém, i szanujemy w sobie prawdę, któréj ołtarz otaczamy...
Ztąd żywot prywatny pisarzy uledz musi potężnéj reformie; bośmy się postrzegli, że z nieczystą ręką nie godzi się do świętych przystępować tajemnic. Pamiętamy jeszcze czasy, gdy nietylko geniusz, ale lada jaki talencik, do próżnowania, rozpusty i rozpasania dawał prawa; dziś jest lub być powinno wcale inaczéj... geniusz i talent obowiązują do poświęceń i przykładu...
Tak rozmawiając, zaszli aż na Trocką ulicę; a Hipolit rozśmiał się z siebie, gdy postrzegł, że go tak daleko zaprowadziła rozprawa na Władysławiadzie poczęta.
— Dobranoc ci poeto — rzekł — i życzę, by ci się nie śniły ani pieśń pierwsza, ani szósta poematu starego naszego kolegi.


Tłómaczenie Bulwera, po przezwyciężeniu wstrętu, szło dosyć szybko, a że księgarz chciał je wydać co najprędzéj, by go kto nie uprzedził, i już był nawet wystąpił z szumnym prospektem, gdy mu tom pierwszy skończony przyniósł Szarski, zaraz go drukować kazał.
Z wypłatami jak zwykle były ceregiele, trudności, zwłoki i drobne szachrajstwa, ale na to nie było sposobu. Około czwartego tomu coraz gorszą i kwaśniejszą miną począł bibliopola przyjmować swego tłómacza.
Parę razy spotykał się u niego Szarski z Bazylewiczem; ale ostatni obrażony widocznie znalezieniem się Stanisława w cukierni, uchodził jak go tylko zobaczył.
— Coś to pan zrobił Bazylewiczowi? spytał wreszcie księgarz Szarskiego; co przewiniłeś przeciw majestatowi Iglickiego? Wszyscy są przeciwko panu.
— Ja? rzekł zdziwiony Szarski: prawdziwie nie wiem, czém się im mogłem narazić; chyba tém, że zawsze prawdę mówię lub uczuć ją daję.
— Jest to bardzo zły system, odparł bibliopola zimno: prawda nie zawsze jest rzeczą strawną...
— Ale zawsze potrzebną, dodał Szarski. Iglickiemu nie kłaniam się, nie pochlebiam, nie czapkuję, nie poję go, bo dla niego nie mam szacunku.
— Złote pióro! złote pióro! rzekł składając ręce księgarz. Każ mu pan co chcesz ex abrupto napisać, siędzie i tnie aż strach! Szkoda jednak, że pan z nim źle jesteś... Co się tycze Bazylewicza, talent zdaje się niewielki, ale takt ogromny, spryt przerażający, zna interes... pójdzie daleko! Ze wszystkimi dobrze, każdemu pochlebia, choć nie ma z kogoby nie drwił w duchu. Niby na oko ostro mówiąc prawdę, zawsze wie gdzie kogo szamerować, i wyspowiada się z naganą tam, gdzie nie lubią tego, komu łatki przypina. A jeśli przypadkiem wśród klassyków napadnie na klassycyzm, trzeba widzieć jak on to zrobi zręcznie! Uchodzi więc za weredyka, a z ust jego słodkie słówko podwójną ma cenę... Doskonale zna przytém zakulisowe sprawy literatury, fizyologię prospektu, charakterystykę ogłoszenia, fascynacyę tytułu, siłę rzuconego dwuznacznie słówka... Szkoda, że pan nie masz jego zręczności, szkoda żeś go czémś obraził... Od niejakiego czasu z przekąsem mówi o panu...
— Cóż robić! odparł Stanisław z uśmiechem.
— On, Iglicki i kupa innych za nimi, krzykną na pana; a do początkującego jak tylko kilka strzałów choć z wiatrówek wypali, dosyć by, go zabić.
— To pewna, rzekł Stanisław: że ja zbyt może z wysoka i poważnie widzę literaturę, i nie mogę poniewierać się w intrygach jakichś dla sławy. Jeśli mi jest co zarzucić, nie chcę, by milczano; prawda prędzéj czy późniéj musi się wykluć na wierzch. Jeśli zarzuty będą niesprawiedliwe, osobistością i niechęcią tchnące, odpowiem na nie; sąd ogółu zawyrokuje między nami.
— Ogół — rzekł coraz zimniéj księgarz — jest zawsze za tymi, co drwią, nie za tymi, co rzeczy biorą poważnie. Druga zaś reguła: jeśli jeden przeczy, drugi twierdzi, przeczenie u ogółu ma zawsze dziesięć szans przeciwko jednéj.
— Tém gorzéj dla ogółu, rzekł Stanisław.
— Ale nie lepiéj i dla pana, dodał bibliopola. Przyznam się mu szczerze, że jeszcze tłómaczenie pańskie nie wyszło, a już słyszę o krytyce... musiałem użyć całego mojego wpływu, żeby ją powstrzymać, szkaradnie, by rozkupowi zaszkodziła.
Stanisław nie miał dłużéj ochoty rozprawiać, i ze wstrętem ledwie dosłuchawszy aforyzmów księgarza, wyszedł od niego zniechęcony. Szczęściem, bezpieczniejszy teraz trochę o chleb powszedni, którego wiele nie potrzebował, mógł znowu pracować swobodniéj, iść gdzie go myśl niosła skrzydlata, i w tych zachwytach tworzenia znajdował nagrodę za kwasy i gorycze drugiéj życia swego połowy.
W ciszy swéj izdebki, sam z myślą swą tylko, niejeden wieczór spędził w rozkoszném marzeniu i widzeniach, na których wypowiedzenie nigdy może się mu nie miało wystarczyć.
Jasno stawały przed nim piękności tysiące, szeleszcząc skrzydłami; ale ich obraz, ledwie pochwycony okiem, znikał kiedy go chciał zatrzymać. Ten bój z ideałami uciekającemi w niebiosa, to rozbratanie się ze światem pospolitym i codziennym, dla drugiego lepszego, codzień więcéj miało dla niego ponęty.
Zadumany, siadał jak bramin, otaczając się tworami wyobraźni, i czytał wielką księgę dzieł, na którychby napisanie nie starczyło życia. Tysiączne pomysły, obrazy, plany wysuwały się dla niego z obłoków, przeciągały przed nim i nikły.
Życie poziome szło tymczasem w poręcz zaprzężone z rumakiem niebiańskiego rydwanu, zastanawiając co chwila w polocie pegaza brakiem siły i znużenia. Trzeba było rzucać poemat zaczęty, by tłómaczyć Bulwera dla chleba powszedniego, lub iść się z księgarzem ujadać, który był zawsze niekontent, czy z powolności, czy z pośpiechu w robocie.
Tomy téj nieszczęśliwéj pracy drukowały się szybko i nareszcie wyszły na świat, a szumna reklama, dość niezgrabnie napisana, ukazanie się ich zwiastowała w sposób tak przesadny i niezręczny, że sam Stanisław przepowiedział drwiny, do których ona powodem być musiała.
Jakoż niedługo czekając, zjawił się w gazecie artykuł obejmujący niby rzut oka na pierwsze prace Szarskiego, a w istocie będący nielitościwém z niego i ostatniéj jego roboty szyderstwem. Artykuł ten był bezimienny, ale w niektórych jego ustępach rozpoznać było łatwo złote pióro Iglickiego na tle mogącém do Bazylewicza należeć. Numer gazety zawierający ten paszkwil, sam bibliopola jako powód może do niedopłacenia za ostatni tom przekładu, przysłał Stanisławowi, który go z razu przeczytał zimno, ale rozmyśliwszy się, okrutnie zgryzł się i oburzył.
Sąd nie mógł być niesprawiedliwszy, ale za to płynął strugą żółci i sarkazmu. Pierwsze poezye u Dworca wydane, poemat Pryska i ostatnie tłómaczenie zgnieciono na miazgę, tam zarzucając naśladownictwo, ówdzie wyrywanemi słowy próżnego dowodząc uganiania się za oryginalnością. W ostatku sama rozmaitość rodzajów, w których próbował się Szarski, bronią się stała przeciwko niemu. Nazwano go Deus ex machina za to, że gotów był pisać poemat i tłómaczyć Bulwera jednym zamachem, tą gotowością zabijając talent jego. W tłómaczeniu pokazano nieznajomość języka, błędy grammatyczne (o co przy pomyłkach druku było łatwo), pośpiech i pracę dla chleba.
Wszystko to osolone było tak mocno, że łzy potoczyły się z oczu biednemu chłopcu, czującemu się jakby zbryzganym tém błotem, jakby we własnych poniżonym oczach. Zwątpił on o powołaniu, o talencie, o przyszłości, o potędze myśli własnéj, o wszystkiém.
Wieczór przeszedł w tych konwulsyach i miotaniu się, jakie wywołuje zawsze pierwsza w życiu doświadczona niesprawiedliwość.
I byłby może Stanisław skruszył pióro, w inny rzucając się zawód, gdyby professor Hipolit, przeczuwający wrażenie, jakie zrobi na nowicyuszu ten krwawy policzek nieprzyjaciół, nie nadbiegł ze słowem pociechy.
Dość mu było spojrzeć na Stanisława, by stopień jego rozpaczy odgadnąć. Na stole zresztą leżała gazeta.
— Widzę jak na dłoni — rzekł śmiejąc się — co się z tobą dzieje. Myślisz porzucić pióro, chcesz się bić, chcesz odpowiadać, wściekasz się, gryziesz, wątpisz!
— W istocie, jest to wszystko razem co mówisz, i więcéj jeszcze.
— A! wszystko to jak ospa minie! zawołał Hipolit. Zaszczepią ci obojętność jak mnie. Najprzód rozbierzmy, kto to pisał? Bazylewicz, którego obraziłeś śmiertelnie okazaną mu pogardą; Iglicki, który się darmo współuczestnictwa wypiera... Spotkałem go na ulicy: przysięga się że niewinien, ale go zdradza szpilkowanie. Jego krytyka jest czémś nakształt wymyślonéj owéj bajecznéj męczarni chrześciańskich dzieci przez Żydów; całe ciało szpilkuje drobniutkiemi razami.
— Ale oni mogą mieć słuszność! zawołał Stanisław: ja może nie mam talentu!
— Zróbmy próbę, rzekł Hipolit: upój dziś Iglickiego, pogódź się z Bazylewiczem, a jutro ci napiszą junctis viribus apologię.
— A! wartoż to żyć na takim świecie?
— Warto, żeby się śmiać z niego jak ja. Nie wszystko zresztą jest takiém błotem jak ci panowie.
— Szkarada! o! szkarada!
— No! ale nie przerobimy ich... przerabiajmy tymczasem siebie.
— Ja? siebie? jak to?
— Nie zrozumiałeś mnie: zostań czém jesteś, a przerób tylko nieszczęsną draźliwość swoją.
— Ja im muszę odpisać! zawołał Stanisław.
— Niewarto, bo ci ludzie sami nie wierzą w to co piszą... Ale jeśli ci koniecznie potrzeba splunąć, to co masz na sercu, wal, a mocno!
I tak Stanisław siadł do swojego drugiego artykułu do gazety, który silnie miał być apostylowany, żeby dostąpił honorów druku.


Wśród tych głosów tysiąca, które dyktują osobistość, niechęci, uprzedzenie, interesa, zawiść, ubarwione tysiącznemi ślicznemi powodami, kiedy się ozwie głos szczery, z serca, młody, szlachetny i czysty, dziwnie się odbije wśród téj brudnéj wrzawy. Jest w nim coś tak waryacko-szczytnego jak w wyprawie Don Kichota. W historyi krytyki od czasu jak Zoilów zastąpili ludzie co się niby na pewnéj opierając teoryi, poważnie o rzeczach sądzić mają... ledwie znajdziemy kilka głosów zupełnie beznamiętnych, niepodejrzanych i sumiennych... są to fenomena i wyjątki. Reszta tłumu pisze, aby się odznaczać, aby błysnąć, aby pisać, podpisać się i popisać, aby zrobić bolesną komuś incyzyę, a innemu przysługę i t. p. Nie powiem, żeby ci nawet krytycy z fantazyi, z potrzeby, zapłaceni, uproszeni, zniechęceni, nie mieli czasem trafić na coś słusznego i prawdziwego; owszem twory ludzkie ile ich jest, tak są wielostronne, że w nich łatwo złe odkryć i dobre. Krytyk, który chce być sprawiedliwym, szuka jednego i drugiego; namiętny kosztem jednéj podnosi drugą stronę, i w tém jest właśnie niesprawiedliwość i fałsz. W sądzie jego niknie cała jakaś strona utworu, a występuje dzieło przepołowione i rozcięte, czy je pochwala, czy gani.
Rzadki i bardzo rzadki jest człowiek sumienny, coby nieprzyjacielowi oddał sprawiedliwość, a przyjacielowi powiedział prawdę nagą; to też gdy głos podobny da się słyszeć, samą swą nowością i siłą po ciąga ku sobie.
Takie wrażenie uczynił artykuł, który Stanisław napisał w swojéj obronie... Nie była to prosta oratio pro domo sua, ale teorya krytyki, myśl wzniosła o posłannictwie i obowiązkach, przyznanie się do winy, śmiałe wskazanie grzechów własnych i cudzych... coś tak z serca wylanego, pełnego życia, ognia i talentu, że i gazeta chętnie tę gorącą umieściła obronę, i Szarski wyżej nią może stanął w opinii, niżeli wszystkiem co dotąd uczynił. Zresztą pokazawszy i odwagę, i siłę, onieśmielił swych nieprzyjaciół, którzy postanowili ostrożniéj chodzić koło niego lub więcéj mu w drogę nie włazić.
Po ukazaniu się téj odpowiedzi, przez kilka dni o niczém w Wilnie nie mówiono tylko o niéj. Wyrywano ją sobie w kawiarniach i cukierniach, czytano głośno po domach, a z powodu rozgłosu, jaki miała, i dawne pisma Stanisława ściągnęły więcéj uwagi. Było w niéj trochę ironii bolesnéj, i niejedno namiętne słowo podyktowane cierpieniem, któreby teraz, zimniéj się zastanawiając, odmienił może Szarski; ale to właśnie może czyniło ten artykuł tak ponętnym.
Iglicki spuścił nosa, ale teraz bardziéj niż kiedykolwiek wypierał się zaczepki, a Bazylewicz umywał od niéj ręce całkowicie. I stało się wypadkiem, że to, co najwięcéj zaszkodzić miało poecie, najbardziéj mu podobno pomogło.
Odebrał zaraz grzeczny bilecik od bibliopoli, zapraszający go na kilka słów do księgarni; a po ulicach tak go łapali najmniéj znajomi, tak zapraszali ledwie raz widziani ludzie, że Szarski nie mógł się téj zmianie usposobienia powszechnego wydziwić.
— Widzisz — rzekł Hipolit, który serdecznie radował się powodzeniu przyjaciela, — nie zawsze krytyka najzłośliwsza trafia do celu. Ci, których najwięcéj prześladują, najwyżéj z łaski jéj idą. Imię się rozgłasza, walka literacka je roznosi, i powoli to, co miało sławie zaszkodzić, daje sławę. To pewna, że Iglicki i Bazylewicz o kilka stopni wyżéj niż byłeś na ramionach cię swoich podnieśli, do czego przyznać się wstydzą, choć i ich to w oczy kole. Zabójcza taktyka milczenia daleko jest szkodliwsza i rozumniejsza... ale jéj tylko wytrawni używają nieprzyjaciele. Umieć milczeć i nie widzieć, gdy co w oczy skacze, jest zawsze niepoślednią sztuką.
Szarski pobiegł do księgarza, który... o cudo! prosił go nawet siedzieć i potraktował hawańskiém cygarem. Nie było już mowy o tłómaczeniu.
— Pan dałeś dowód takiego talentu w nowém swojém wystąpieniu — rzekł spekulant, — że literatura ma prawo po panu wymagać oryginalnego dzieła. Niechże ja to dziecię do chrztu trzymam... A nie masz pan czego gotowego?
— Coś jednego tylko, w nieokreślonym rodzaju, fantazye, jakieś obrazy, coś nakształt powieści, niby romansu ułomki... ale prozą.
— A na miły Bóg, dawajże mi to pan! zawołał ściskając go księgarz, dawaj, natychmiast drukuję.
— Ale muszę wykończyć, poprawić...
— Pan popsujesz tylko! Rzeczy takie tracą na opiłowywaniu, trzeba je zostawić jak były stworzone... kończenie i przekończenie to robota klassyków... Kiedyż to będziemy oglądali? a nadewszystko jaki będzie tytuł?
— Tytuł jest... Fantasmagorye... — rzekł Stanisław.
— Śliczny, cudny! wyborny tytuł! zawołał bibliopola w uniesieniu, pan masz istotnie szczególny talent do tytułów! Jaka jest objętość rękopismu? dwa, trzy...?
— Ale jeden, i to mały tomik.
— Nie możnaby go nadsztukować, powiększyć? bo jednotomowe dzieła źle się sprzedają!
— Więcéj nie dam nad to co jest... to nie moja rzecz zresztą, ale pańska.
— No, ileż pan chcesz za ten tomik?
Stanisław miał wstręt do targu, i od razu zerwał rozmowę, ale nie dał się tak łacno odpędzić księgarz, i póty nalegał, póki owych fantasmagoryj nie nabył.
Było to coś w istocie bardzo dziwacznego, jakby marzenia Jean-Paula, pomieszane z obrazkami Hoffmanna, ze śmiechem Molierowskim, z wykrzykami boleści Shakespearowskiemi; obok scen komicznych, dramat i tragedya, sielanka i satyra. I jak w godzinach wieczornych myśl puszczona swobodnie snuje się, kłębi, barwi, ulata, fantastyczne wspomnień, nadziei i dziwacznych snów przybierając postacie... tak tu się mieszały sceny najsprzeczniejsze, stanowiące niby jedną całość, niedobrze zszytą dla tych, co lubią, by im scena za sceną jak żołnierze w szeregu stały, ale jednak jednolitą i pełną.
Wszystkie głosy duszy odzywały się w téj książeczce, w któréj autor chciał spróbować z kolei każdéj struny swego ducha.
W literaturze była to właśnie chwila innowacyj, i ten silny wylew młodéj duszy nie mógł przejść niepostrzeżony, bo się odcechowywał na tle ogólném, właściwemi znamionami. Jak każdy młody, Stanisław wiécéj do niego czerpał z siebie niż ze świata, i to może czyniło go żywszym, prawdziwszym, bo wzór siał przed malarzem cierpliwie.
Nie dał mu pokoju bibliopola, póki rozrzuconych kartek, mających składać tę książczynę, nie połapał, nie pozszywał i nie schwycił, wcześnie ogłaszając arcydzieło.
I zła to była i dobra taktyka... Pół przynajmniéj czytelników wierzy w arcydzieło przychodzące z patentem gotowym, drugiéj połowie mającéj w sobie ducha oppozycyi, zawsze co ogłaszają co doskonałe, wyda się bladém. Dość jest cokolwiek bądź zbytecznie zachwalić, by się mniéj dobrem pokazało. Że jednak ci, co sami przez się nie sądzą, liczniejsi są od tych, którzy własny jaki sąd mają, więc bibliopola dobrze się obrachował, trąbiąc za wczasu, że drukuje rzecz niezmiernie oryginalną, nową i przeznaczoną do wielkiego rozgłosu.... kłamał nawet dziwy o wrażeniu, jakie rękopism zrobił na tych, co go czytać mieli, i t. p.
Tymczasem podrastający w sławę pisarz prowadził życie nędzy i rozkoszy, od jakiego począł swój zawód: marzył głodno, tworzył ze łzami, pojąc się pracą samą i nadzieją, że na głos jego tysiąc serc uderzy. Sława z jego ówczesnego stanowiska zdawała mu się tylko współczuciem spotęgowaném, zidealizowaném, podniesioném do jednolitości chóru pełnego niebiańskich harmonij.
Nie rozbierał on jak Iglicki elementów sławy ludzkiéj, która się składa, niestety! chemicznie ją biorąc z ciekawości, z głupstwa, z małpiarstwa, a najmniéj może ze współczucia rzeczywistego, którego kropelka na spodzie najróżniejszych ingrydyencyj leży utopiona w morzu obojętnych żywiołów.
Brał więc z wdzięcznością wszystkie otaczające go oznaki ciekawości za sympatyę, na któréj siłę rachować coś było można. Nie brak mu teraz było i znajomych, i zapraszających, i przyjaciół, którym słodko było nosić po mieście słowa jego powykręcane, mówiąc, że je z ust jego wczoraj jeszcze tak a tak słyszeli. W początku chodził wszędzie, tracąc czas na próżne przysłuchywanie się czczemu szelestowi wyrazów i grzeczności; ale wprędce poczuł, że to nie karmi, że to jest życie, w którém przyzwoitości i formy wszystko a wszystko zastępują, a na korzyść ślepych nikomu nie wolno przyznać się, że od nich widzi więcéj. Błądził więc wśród tego zbiorowiska ludzkiego osamotniony znowu, smutniejszy niż kiedy, bo nie miał ani Sary, któréjby spojrzenie śpiewało mu poemata, ani widoku boleści Dormudowej, dojmującéj, ale wyzywającéj do czynnego udziału, ani poczciwych towarzyszów, wiążących się z nim tylu wspólnemi myślami.
Wszystko to rozleciało się po świecie, rozniosło, znikło, rozwiało... Stanisław chodził jeszcze często na ulicę Niemiecką, a mijając dom Dawida Białostockiego, spoglądał w okna ku swojemu poddaszu, a nigdy nic tu nie przypominało mu chwil bezpowrotnie, ciężko, ale rozkosznie spędzonych. O Sarę zapytać nie śmiał; szukał jéj tylko oczyma napróżno i znaleźć nie mógł.
Dawni znajomi przenieśli się gdzieś wszyscy daleko, a tak ich serce pragnęło!
Raz czy dwa przemknął mu się powóz księcia Jana i Adeli, i temu nawet rad był zjawisku, choć na widok Adeli pierś się już nie poruszała.
W domach, w których bywał, nic do niego głębiéj nie przemawiało; śmiały się usta, iskrzyły oczy, wyciągały dłonie, ale z nich nie dobywało się nic istotnie sympatycznego; ludzie zimni nie dają się pokochać gorąco. Ze starych przyjaciół jeden mu pozostał Hipolit...
Tęskno było Szarskiemu, ale i tęsknica sieje poezyę w duszy; błogosławić ją był powinien, choć nie raz oblewał łzami. Któż nie cierpiąc był poetą? i komu za piastunkę nie służyły boleści? Szczęście usypia tylko...
Tajemnica, okrywająca dla niego los Sary, któréj rozwiązać nie mógł czy nie chciał, jedna jeszcze jakimś węzłem łączyła go ze straconą przeszłością. Nic łatwiejszego może nie było nad spytanie o nią; ale Staś tak się obawiał znaleźć swój ideał splugawionym, spospolitowanym, uwiędłym, że wolał nosić go w duszy, jakim mu pozostał. Wiedział już smutném doświadczeniem, że piękne kwiaty wiosny przerastają w dziki chwast i burzany, w których potém ich nie poznać. A tak smutno! tak smutno patrzeć na tę metamorfozę!
Serce młode musi czémś żyć przecię, nie może pozostać próżnem: potrzeba mu albo wspomnień przeszłości, albo nadziei, albo marzenia i gorących uczuć, któreby niém miotały codzień, w nowe rzucając otchłanie, codzień na nowe unosząc wyżyny.
Dla Szarskiego tém życiem była uboga jego przeszłość, i choć dni spędzone na strychu w żydowskim domu ciężkiemi opłacił prywacyami i nędzą, miło mu było przywodzić je na pamięć, z obrazem pięknéj Sary. Jéj wejrzenie goniło za nim ciągle, a wzrok, który spotkał, gdy raz ostatni zjechali się na ulicy, tkwił w nim jak pocisk gorący.
Gdziekolwiek wyszedł, machinalnie kierował się zawsze jeszcze przez tę brzydką i niemiłą Niemiecką ulicę, teraz pustą, ale pociągającą go ku sobie. Zdawał się czuć, że z przeszłością nie zerwał jeszcze całkowicie, że w losach jego ten dom, te lata muszą się jakąś boleścią odezwać.
Jednego wieczoru w godzinie mroku, powracając od doktora Branta na ulicę Trocką, skierował się wedle zwyczaju przez Niemiecką. U kamienicy Dawida zwolnił kroku, i wzrok sam poszedł szukać w oknach, czego w nich od dawna nie znajdował. Pierwszy raz podobno od czasu, jak się tędy przechadzał, w jedném z okien pierwszego piętra poruszyła się firanka, mignęło światełko, a tego drobnego znaku życia dość było, by wywołać marzenia, bicie serca i niepokój. Stanisław jednak przeszedł szybko, nie zatrzymując się nawet, i wpadł do izdebki, wyrzucając sobie słabość swoją.
— Co za dzieciństwo! wołał gniewając się i miotając: dozwolić sercu takiego panowania nad głową! Między nią a mną możeż być co wspólnego? byłoż co wspólnego? byłoż co kiedy jednoczącego nas prawdziwie? Trochą litości mogłaż mnie sobie zakupić na zawsze? Jest-li to tylko wdzięczność? czy niepohamowane jakieś bez nazwiska uczucie?
Wstrząsł się na myśl namiętności niedorzecznéj, do któréj dość było iskierki, aby ją rozniecić z niedogasłych popiołów.
I począł własnemi rękami rozwalać zażarcie budowę wyobraźni i rozkołysanego serca.
— Na chwilę widać dobre to i piękne izraelskie dziewczę wydać mi się mogło czémś idealném.... a! bo idealnie była piękną!!... ale dziś! kiedy z niéj zapewne prosta już tylko Żydówka, kiedy dziewiczy urok jéj rozwiał się dotknięciem życia, trzeba być szalonym, ażeby marzyć jeszcze, szalonym i słabym — by kochać...
Nie pomogły nic jednak rozumowania i walka z sobą: Stanisław położył się rozmarzony na całonocną bezsenność. Księżyc, który wkrótce izdebkę rozświecił, do snu mu jeszcze swym blaskiem przeszkadzał, i po próżnych usiłowaniach sklejenia powiek zmęczonych, Stanisław jakby w gorączce jakiejś wstał, ubrał się i wyleciał na miasto.
Oświecone księżycem w pełni ulice, już prawie były puste, a długie linie tych białych murów, połamane głębokiemi cieniami, tworzyły dziwny obraz jakiegoś zaczarowanego, skamieniałego grodu. Chwilami nic nie rozbijało tego uroku fantastycznego, bo żywa dusza nie pokazywała się nigdzie.
Szarski opanowany wspomnieniami, pobiegł wprost na ulicę Niemiecką... W kamienicy Dawida na pierwszem piętrze widać było trzy okna oświecone... Poznał, że to pokój Sary; sam nie wiedząc dla czego stanął u bramy.
Wtém stara Żydowica, dawna sługa domu, z założonemi rękoma czekająca na coś u wrot, zobaczywszy go, chwilę już stojącego nieruchomie na miejscu, zbliżyła się i zajrzała mu w oczy, a poznawszy go aż krzyknęła.
— Aj! gewalt! a to jegomość! A co jegomość tu robisz?
— Gdzie twoja pani?
— Jaka pani? kupcowa Dawidowa?
— Nie... córka jéj, Sara... — dodał ciszéj, obawiając się swego głosu.
— Herszt! a gdzie ma być? tu jest! My dziś tu z Kowna przyjechali w gości... A cóż wy chcecie?
— Nic nie chcę... nic... ale Sara... zdrowa?
— Niekoniecznie, pokiwała głową mrucząc Żydówka; a widząc, że Szarski powoli się oddala, weszła także do kamienicy.
Stanisław dobiegł do końca ulicy Niemieckiéj, i zawrócił się znowu, oczu nie mogąc oderwać od oświeconych okien. Gniewał się i burzył przeciwko sobie, ale to nic nie pomagało; wzburzone serce miotało nim jak chciało.
Raz i drugi przeszedł się pod oknami, noc coraz stawała się cichszą, ciemniejszą, miasto poczynało uspakajać się i usypiać, gdy po raz trzeci mijając kamienicę, (przysięgał sobie, że to ma być ostatni), zdało mu się, że postrzegł jakby cień jakiś biały we wrotach. Zastanowił się, oddech wstrzymując; postać postąpiła nieśmiało, i Stanisław pchnięty jakiémś przeczuciem, w progu bramy spotkał się z Sarą, na któréj twarz zbladłą, zmienioną, zbolałą, padły promienie księżyca.
Nic nie mówiąc, Izraelitka chwyciła go za rękę, i dysząc wstrzymała go tak chwilę przy sobie, topiąc w nim czarne swe oczy. On także chciwie po tak długiém niewidzeniu przypatrywał się téj, któréj obraz w sercu nosił — ale zaledwie mógł ją poznać! Cień to był tylko pięknéj Sary!
Znikł z jéj lica ów kwiat młodości, owa świeżość rozlana po całéj twarzy, a oczy tylko palniejsze jeszcze, płomienistsze, gorzały na tych ruinach. Usta jéj drgały niewysłowioném uczuciem, ale przemówić nie mogła.
I stali tak chwilę w rozkoszném a pełném niepokoju milczeniu.
— Dowiedziałam się... domyśliłam... przeczułam, odezwała się nareszcie Sara głosem przerywanym.
— A ja! — odparł Stanisław gwałtownie — nie wiedząc czemu, nie mogłem dziś wyjść z téj zaklętéj ulicy.
Mówił to do kobiety, do któréj nigdy inném niż zimném nie odezwał się dotąd słowem, i zdało mu się w tém odurzeniu gorączkowém, że wszystkie myśli, cierpienia, całe dzieje serca jego były jéj znane i jawne. Sara nie zdziwiła się temu, ciągle trzymała rękę jego drżąc, ze strachu, czy wzruszenia.
— A! dobrze — zawołała cichym, słabnącym głosem, — dobrze, żem was znalazła... Wybawisz mnie, uratujesz... Ja jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwa...
Dwie łzy błysnęły w jéj oczach.
— Ja! gdybym mógł! rzekł Szarski, — ale cóż ja mogę?
— Ja nie wiem... trzeba, byś mnie ratował, bo umieram, bo ginę...
Pierwszy to raz Sara przemówiła tak namiętnie, z takim wyrazem boleści, a w mowie jéj znać było, że wprzódy już językiem tym mówiła sama z sobą, że się stał jéj własnym i jedynym.
— Cóż mam robić? mów... zrobię co zechcesz!
— A! uwolnij mnie od nich! Ja z nimi żyć nie mogę... mnie to życie zabija... Ucieczem, skryjem się...
To mówiąc, zapłakała.
— Mąż, jego rodzina, wszyscy, aż do moich, do tych, co mnie kochali, uwzięli się mnie dręczyć... Ja im mówiłam, że nie będę niczyją, że chcę pozostać wolną; oni mnie ciągną gwałtem w swój krąg, w swój świat... nie mają litości! nie mają litości!
— Ale cóż począć! zawołał Stanisław. Ja tak nie znam życia, że nie wiem sposobu... sam sobą kierować nie umiem. Mów, co mam zrobić?
— Co robić! a! w świat uciekać! krzyknęła Sara rzucając mu się na szyję — daleko, gdzieś, daleko, gdzieby mnie ani dziad Abram, ani mąż, ani teść, ani nikt z nich dogonić nie mógł... Szpiegują mnie... do zobaczenia... jutro!
To mówiąc, na szelest jakiś w podwórzu, Sara wyrwała mu się i znikła; a Stanisław instynktowym pchnięty strachem, szybko oddalił się od kamienicy.
Zdało mu się w początku, jak gdyby ktoś biegł za nim i gonił, kilka razy mignął cień w ulicy, kryjąc się po załomach, ale to widzenie zaraz z oczu mu znikło. Nie ośmielił się jednak wprost wrócić do domu, bojąc się jakiegoś szpiegowstwa i pokluczywszy po ulicach, późno bardzo powrócił na Trocką.
Chwila téj rozmowy w bramie była dla niego jakby nowego jakiegoś życia początkiem. Kilka jéj słów bolesnych, skargi, żale, prośby, wszystko to razem z gorącém uściśnięciem dłoni, z tą twarzą, na któréj boleść wyryła ślady tak straszliwe, wraziło się w bijące uczuciem serce jego, Rozpoczynał nowy żywot od nieznanéj mu jeszcze męczarni. Co miał przedsiębrać na jutro? opuścić ją, czy pójść znowu? mógłże jéj być pomocnym? gdzie z nią uciekać? jak jéj ułatwić ucieczkę? nie mając o czém, nie wiedząc jak pierwszy krok postawić? Godziłoż się znowu rzucać ją obojętnie na pastwę dręczącym ludziom bez serca?
Myślał, rwał się i łamał ręce, przekonany o nieudolności swojéj; a niczyjéj rady zasięgnąć nie mógł bo cudzą tajemnicą dzielić się nie godziło. Ranek schwytał go w téj niepewności, a dzień dopiero jasny uspokoił nieco marzenia, które w blaskach jego zdały się gorączkowemi przywidzeniami. Padł na łóżko i usnął snem kamiennym. Mrok już znowu szarzał, gdy się Szarski przebudził, i w jednéj chwili wszystko mu żywo i wyraziście przyszło na pamięć. Porwał się, sam nie wiedząc co pocznie i poleciał na ulicę Niemiecką.
Zgiełk na niéj był jeszcze wielki, a Szarski wmieszawszy się w płynącą ciżbę, puścił się przeciwną stroną ulicy, z któréj mógł lepiéj widzieć okna Dawida Białostockiego. Nic w nich jednak nie dostrzegł, coby życie oznajmowało; zasłony były spuszczone; w bramie jak na czatach stała wczorajsza Żydowica.
Obwinąwszy się płaszczem, aby nie być poznanym, przeszedł raz, drugi i trzeci pod oknami, czekając aż się ciżba przerzedzi; wreszcie gdy pusto się już zrobiło, podszedł pod wrota i zastanowił się. W chwilę potém uczuł się pochwyconym za rękę, i kobieta zakwefiona, obwinięta jakimś płaszczem, gwałtownie pociągnęła go za sobą.
Szarski nie wiedząc dokąd, począł biedz z nią razem przez kawał ulicy. Sara z instynktem dziwnym kierowała nim z ulicy jednéj na drugą, z zaułka w zaułek, i nie mówiąc słowa, przeleciała tak z nim aż na Ostre Przedmieście. Tu wreszcie znużona biegiem i przestrachem, osunęła się i padła pod murem jakiegoś ogrodu, nie puszczając ręki Stanisława.
Długo jeszcze przemówić nie mogła; podniosła wreszcie głowę, spojrzała na niego, i błagającym zawołała głosem:
— A! uratujesz mnie! uratujesz!... Ja już tam powrócić nie mogę... Prowadź mnie dokąd chcesz... pójdę za tobą...
— Ale oni cię ścigać, szukać i odkryć muszą nareszcie.
— Naówczas — odezwała się Sara — pójdę na Zielony most i w Wilię się rzucę... dość już mam tego życia.
To mówiąc poczęła płakać gorzko, zakrywając oczy; a na widok tych łez, Szarski poczuł w sobie odwagę i siłę... rozpacz jakaś otwierała mu oczy.
— Słuchaj Saro, rzekł: jeśli zostaniemy razem, oni ciebie odkryją.
— Uciekajmy daleko!
— Ja nie mam o czém uciekać, jam tak ubogi jak byłem, ze wstydem odezwał się Stanisław. Praca mnie tylko żywi.
— To, co mam, wystarczy dla nas obojga, odpowiedziała Sara; ale uciekać daleko! uciekać potrzeba! uciekać!
— Nie... rzekł Szarski, czekaj.. W Wilnie bezoieczniéj może niż gdzieindziéj... Chodźmy i szukajmy sposobu ukrycia się. Nie poprowadzę cię do siebie, tamby nas najprędzéj znaleziono; musimy na czas jakiś się rozstać, bo szpiegować nas będą... ale ocalę cię od ich prześladowania.
To mówiąc, Szarski zawołał przejeżdżającego dorożkarza, i nakazawszy milczenie Sarze, która płakała ciągle przytulona do niego, pojechał z nią razem ku ulicy Trockiéj. Tu nie dojeżdżając do mieszkania swego, dorożkarzowi kazał się wstrzymać na ulicy, a sam pobiegł wprost do Horyłki.
Zacny gospodarz pił właśnie ponczyk w swéj izdebce, w któréj zwykł był z kilku dobranymi przyjaciołmi przy maryaszu pędzić wieczory, gdy Stanisław zapukał i wywiódł go z sobą.
— Panie Horyłka — rzekł — potrzebuję twojéj pomocy; musisz mi jéj udzielić... tyś tak uczciwy człowiek...
— Ale dalibóg pieniędzy nie mam! — przerwał poprawiając myckę Horyłka.
— Tu nie o to chodzi... możesz ich nawet dostać!
— Rzeczywiście, żem człek uczciwy i honorowy, to wszyscy wiedzą... No! co potrzeba, co potrzeba, byle nie pieniędzy!
— Potrzeba mi — rzekł rumieniąc się Szarski — stancyjki skrytéj trochę, nie na oczach, bezpiecznéj.
Horyłka poprawił mycki z drugiéj strony, i rozśmiał się w kułak po cichu.
— Aha! złapał Kozak Tatarzyna.... Nie mów pan daléj... rozumiem... było się młodym... Taka stancyjka jest u mnie...
— Nie! tu być nie może... naraj mi gdzie domek na ustroniu, daleko..
— Czemuż nie u mnie? czemu nie u mnie?
— Nie, bo nie... wyszukaj co innego, panie Horyłko!
Gospodarz się zamyślił.
— A jest — rzekł — za Zielonym mostem, cioteczny mój brat Gilgin; napiszę do niego karteczkę... ale...
— Pisz, a prędko...
— Kobieta? spytał Horyłka, ciekawie patrząc w oczy.
— Pisz, a prędko, a prędko!
— A za nastręczenie? coś kapnie?
— Co zechcesz!
— Ba! pobogaciałeś pan!... No! no! targować się nie myślę... piszę, a w rachunku postawi się skromna cyferka... niech się pan nie obawia... Zaraz za Zielonym mostem, domek niepozorny, stancyjka na górze, niczego. Lokowały się już tam różne jejmoście i jejmościanki... ale to tak daleko, że już od roku izdebka pustką stoi podobno.
Porwawszy kartkę Horyłki, Stanisław wybiegł z gospody i pośpieszył do rzuconéj na ulicy Sary, któréj się już obawiał nie zastać, ale czekała nań drżąca i przelękniona; a w chwilę późniéj lecieli oboje do domku Gilgina.
Zaledwie miał czas umówić się o to mieszkanie i spojrzeć w twarz gospodarzowi Szarski, wnet lękając się pogoni, szpiegowstwa, śledzenia, ściśnięciem ręki tylko pożegnał Sarę nie wiedząc na jak długo. Nie mógł nawet przyrzec, że ją odwiedzi, póki mogące nań paść podejrzenia usunięte nie zostaną. W pół drogi na Trocką, niepokój opanował go nowy, i zawrócił do professora Hipolita. Kosztowało go wiele, rady w tém jego zasięgać; ale czuł potrzebę ubezpieczenia Sary, a sam nie umiał przedsiębrać środków, których myśl jego nie szukała nigdy, o których nie marzyła.
Osłupiał professor, gdy rzuciwszy mu się na piersi Stanisław, opowiedział wszystko co go od dwóch dni spotkało.
— Zgubiony jesteś! zawołał: będziesz prześladowany, odkryty, rozkochasz się do rozpaczy... Rzuć ją i sam uciekaj z Wilna.
— To być nie może! stanowczo rzekł Szarski. Radź inaczéj, daj mi dla niéj jakie bezpieczne schronienie. Zginę, ale jéj nie opuszczę. Kocham ją, powierzyła mi się... to niepodobna.
Długo i usilnie starał się go odciągnąć od tego postanowienia Hipolit; ale ulitowawszy się wreszcie męczarni, chwycił go za rękę i rzekł:
— Dotąd to tylko poświęcenie jeszcze, i miłość szalona, ale czysta... Cóż poczniesz, jeśli cię namiętność jéj uniesie i spodli?
— Nie bój się, odpowiedział Szarski, im więcéj ją kocham, tém pewniejszy jestem, że ją uszanować potrafię.
— Ale pewienże jesteś, że ci się nie rzuci na szyję, że nie stracisz pamięci... że nie ulegniesz?...
— Na Boga! Hipolicie, dosyć dręczyć, radź i ratuj... czas uchodzi...
Professor Hipolit, po długiém wahaniu, dał mu wskazówkę jakąś do domu położonego na Bakszcie, w którym dwa pokoiki niezajęte być miały; a Szarski zwrócił się znowu na Zielony most, odmieniwszy tylko zhasane konie.
Zastał Sarę leżącą na ziemi i płaczącą rzewnemi łzami... Na widok swojego zbawcy, rzuciła mu się na szyję, i łkając gwałtownie, poczęła go dopytywać, czy ich nie gonią?
— Zabieraj co masz, i jedź ze mną... co najprędzéj... co najrychléj... nim się gospodarz opatrzy... Nie zupełnie pewien jestem Horyłki.. trzeba gdzieindziéj szukać schronienia.
Sara porwała tylko zawiniątko, otuliła się znowu swoim płaszczem, i pierwsza zbiegła ze schodów, a Gilgin ani się spostrzegł, jak mu lokatorowie uciekli.
Noc już była późna, gdy na zamówione mieszkanie u Bakszty przybyli, zastawszy je zimném i ciemném. Była to niemal pustka, z oknami na tył obróconemi; snadź dawno nikt w niéj nie mieszkał, na dole tylko był jakiś rzemieślnik, który zawiadował kamieniczką, a u niego niewiele się w co zaopatrzyć było można. Szczęściem żonę miał ciekawą i wścibską, od dawna skazaną na głód, bo nikt u nich nie mieszkał. Jéj troskliwości powierzywszy Sarę, która bojąc się kradzieży, oddała odjeżdżającemu ciężkie jakieś pudełko zawierające jéj mienie, Szarski znowu pośpieszył do domu.


Księżyc znowu jasno przyświecał, w ulicy widno było jak we dnie... z daleka już postrzegł Stanisław Horyłkę, Hersza i kogoś trzeciego, stojącego jakby na naradzie we wrotach. Na widok przybywającego, rozpierzchli się zaraz, a Horyłka sam poźniéj nadszedł, gdy Stanisław wysiadał.
— A co? zapytał podstępnie, pan spodziewam się kontent z lokaty? Izdebki wcale ładne... daleko to prawda... ale za to bezpieczne... Jakże się panu wydało?
— To bieda, rzekł Stanisław chmurno: że nie mam tam już kogo umieścić...
— No? jak to? co pan mówi? jakże? z wielką ciekawością przystępując, rzekł gospodarz. A cóż się z nią stało?
— Z nią? odparł Szarski... Osoba, o któréj mowa, jechać mi odmówiła, chociem się jéj spodziewał... nie chciała mi być ciężarem... powróciła do domu...
— Powróciła! splasnął w ręce Horyłka. Ot tobie masz! A moje trzy rubelki! wszak trzy?
— Zapłacę!
— Dziękuję panu, bo cóżem ja winien, że powróciła? One to wszystkie takie ile ich jest... co do nogi... i moja nie lepsza... Ale jakże się to stało?
— Daj mi pokój panie Horyłka... jestem strudzony, potrzebuję spoczynku, a mówić o tém mnie boli.
— No! to dobranoc!
Gospodarz wyszedł, słychać było jakieś szepty w korytarzu, długo w noc trwało chodzenie, narady, jakiś niepokój w gospodzie, nareszcie ucichło... Stanisław zaryglował drzwi, a pudełko powierzone mając jutro odwieźć do Branta, zarzucił tylko bielizną, aby go kto nie zobaczył.
O świcie niemal obudziło go gwałtowne stukanie do drzwi.
Był to usłużny gospodarz, niosący sam kawę ranną Szarskiemu.
— Dzień dobry! Myślałem, że już pan wstał... Jakże się spało? Może panu potrzeba usługi? Hersz poczciwy i sprawny stoi na rozkazy, i mój Piotrek także. Ale, ale! jest tu ktoś, co się chce widzieć z panem.
— Kto?
— Nie znam, podobno kupiec jakiś!
— Tak rano?
— Mówi, że to coś pilnego.
— Pilnego? wprowadźże go pan proszę...
Przeczuwał już Szarski co go czekało — jego, co kłamać nie umiał, któremu najmniejszy fałsz palił usta. Potrzeba było przyjąć albo walkę otwartą, niebezpieczną, zgubić ją, lub kłamać i udawać! Musiał, ale cierpiał, i płomień go oblewał na samą myśl fałszu, którym się splamić musiał.
Drzwi się otworzyły, i wszedł blady, z zaciętemi usty, z niespokojném wejrzeniem Dawid Białostocki.. Nie kiwnąwszy nawet głową, nie skłoniwszy się, nie rzekłszy słowa, wprost szybko przybliżył się do łóżka.
— Poznajesz mnie pan? począł z rozdzierającym wyrazem rozpaczy. Com ja ci winien? co? powiedz?
— Co to zapytanie ma znaczyć? usiłując spokojną i zdziwioną przybrać minę, odpowiedział Stanisław. — Co to jest?
— Nie udawaj pan! — sucho i pogardliwie niemal zawołał Żyd. Ja wiem. Nikt inny nie mógł jéj pomódz do haniebnéj ucieczki.
— Komu?
— Nie próbuj pan kłamstwa, to darmo! Widziano pana krążącego około domu wczoraj i pozawczoraj! Pan ją wywiozłeś! Dokąd? nikt o tém prócz was nie wie. Powiedz pan, gdzieś ją ukrył? oddaj nam dziecko nasze! oszczędź wstydu!... Mów co chcesz, dam ci co zechcesz!
— To waryat! zakrzyknął rzucając się na łóżko Szarski.
Na krzyk ten Dawid schwycił go silnie za rękę.
— Milczeć! rzekł groźnie. Mówmy rozumnie, bo źle być może! Mój dom zostanie zhańbiony, ale pan pójdziesz pod sąd, w kajdany, na zsyłkę! Wyszukam córki, a twoją głowę kupię choćby tysiące kosztować miała!!
I oczy straszliwe groźbą wlepił w Stanisława, który znalazł w sobie siłę od tego wzroku nie zadrżeć.
— Kłamstwo się tu na nic nie przyda, dodał Żyd. Wiem o wszystkiém. Widzieliście się pozawczoraj; wczoraj uwiozłeś ją pan za most Zielony do domku Gilgina... Gdzie ztamtąd?
— A cóż ci do tego, gdziem ja jakąś obcą tobie uwoził kobietę? zawołał Stanisław.
— To była Sara! to była córka moja!
Stanisław rozśmiał się, ale niezręcznie.
— Co ci jest panie Dawid? spytał jak mógł najzimniéj. Wszak córka twoja w Kownie? Prawda, żem wczoraj zawiózł kobietę do domku Gilgina, ale ta kobieta...
— To była Sara! to była Sara! krzyknął Żyd wściekając się.
Stanisław zamilkł, bo usta jego nie puszczały kłamstwa.
— Przywykliście gardzić Żydem, mówił daléj kupiec drżący cały. Zwalać dom jego to niczém dla was. A i tu — rzekł w piersi się bijąc — i tu jest czucie i serce! i nam droga poczciwość i imię nasze! Co się stało nikt nie wie jeszcze... oddaj nam pan Sarę...
— Ale ja nie wiem o czém i dla czego to do mnie mówicie?...
Żyd w rozpaczliwéj niecierpliwości przeszedł się po izbie parę razy.
— Zginiesz więc! rzekł. Nasz wstyd nie pójdzie darmo!
— Ja nie rozumiem czego chcesz odemnie?
Dawid wpatrzył się w niego.
— Mieszkałeś — odezwał się po chwili — pod dachem naszym, jadłeś chleb mój, i zdradziłeś jak poganin, co nie zna Boga! I to wy gardzicie Żydem? Cha! cha! I to wasz Bóg każe wam żony porywać od mężów, dzieci odbierać rodzicom, siwe kalać włosy, gubić całą rodzinę?... Ty wiesz, że ona bogata ze mnie i z metki... ty chcesz jéj pieniędzy, nie piękności, którą wypłakała... Słuchaj, goimie przeklęty! — zawołał z gniewem — dam ci jéj posag cały... Ale mi ją oddaj natychmiast, póki się wstyd mój nie rozgłosi... Zapłacę ci co zechcesz... Żyd skąpy, mówicie... dam pół tego, co mam — dam do ostatniego grosza...
Stanisław nie wiedział już co odpowiedzieć. Byłby się może zdradził, ale wybladła twarz Sary stanęła mu przed oczyma i litość ścisnęła za serce.
— Szalejesz waćpan, rzekł głośno; a jeśli straciłeś córkę, nie dziwię się boleści i przebaczam obelgi... Cóż chcesz, bym na to poradził? ja nic nie wiem!
Dawidowi oczy błysły, poskoczył do stolika, chwycił z niego mały krucyfiks drewniany, który Szarski miał od matki, i przynosząc go do łóżka, zakrzyknął:
— Przysiąźże mi, zbójco, na twego Boga, żeś nie winien?
I była chwila długiego, strasznego milczenia; a Szarski śmiertelnym oblany potem, schwycił się z łóżka, wołając o ratunek głosem potężnym, który się rozległ po całym domu. Dawid rzucił krucyfiks i znikł we drzwiach.
Tuż za nim Horyłka, Hersz, chłopiec, słudzy wpadli do pokoju, wołając wszyscy: — Co się stało? — dopytując o przyczynę krzyku. Ale Szarski nie mogąc wymówić słowa, wskazał im tylko leżący krucyfiks.
W téj chwili doktor Brant, niespokojny o Szarskiego, którego dwa dni nie widział, wtoczył się także zdumiony tą wrzawą do pokoju...


Przyjście jego wybawiło może nieszczęśliwego od napaści jeszcze niebezpieczniejszéj i rozdrażnienia, które mogło doprowadzić do szaleństwa. Jak ku zbawcy swemu rzucił się ku niemu Stanisław wzruszony, ze łzami w oczach, z przerwanym oddechem, w stanie trudnym do opisania, a tak podobnym do choroby, że z razu lekarz wziął to za jakąś słabość i za puls go pochwycił.
— Co ci jest? zawołał: choryś?
— Nie, ale nieszczęśliwy! odpowiedział Stanisław — o! bardzo nieszczęśliwy...
— Mów, mów, może ci się zdam na co... Co to za wrzawa? co znaczy ten Żyd, który ztąd wybiegł? ten krucyfiks?
Ale Stanisław widząc przeze drzwi zaglądających Horyłkę, Hersza i sługi, nic odpowiedzieć nie mógł wyraźnie.
— Jakaś napaść dla mnie niepojęta, rzekł dając znaki doktorowi. Jedźmy razem, muszę się skarżyć... muszę ubezpieczyć...
Lekarz nic tego wszystkiego nie rozumiejąc, ruszył ramionami i usiadł, a Szarski żywo ubrawszy się i pod płaszcz włożywszy szkatułeczkę Sary, dał mu znak, że jechać mogą.
— Dokądże jedziemy? spytał doktor.
— Gdzie chcesz!... Teraz dopiero całe serce ci moje otworzyć mogę, rzekł Szarski, ujrzawszy się w ulicy. Słuchaj i ulituj się nademną.
I rozpoczął mu historyę swoją, nic z niéj nie opuszczając, aż do ostatniego niespodzianego jéj rozwiązania. Brant milczał, tabakę zażywał, ramionami ruszał, ani dostrzedz było podobna co czuł i myślał.
Skończył wreszcie opowiadający, i chwytając dłoń lekarza zawołał:
— Ratuj mnie i ją, weź pod opiekę swoją. Oto jéj mienie całe... Ja nie podołam prześladowcom. Żyd zagroził mi sądem, zsyłką; nie zląkłbym się tego, gdyby tu tylko o mnie chodziło, ale gdy ja zginę i ona zostanie bez podpory, bez przewodnika... Doktorze, w tobie jednym nadzieja!
— Ha! ha! odparł Brant powoli: zadanie do licha trudne... Ale czy tam téj nieszczęśliwéj nie uprowadzili już z Bakszty do téj pory?... A cóż myślicie daléj? Ażeby ją módz wyrwać z ich rąk, potrzeba chyba wmówić w nią, by zmieniła wiarę... A jeśli cna niema Chrystusa w sercu... godziż się to? Myśl i mów!
— Najpilniejsza — rzekł żywo Stanisław — żeby jéj Żydzi nie pochwycili; bo ją uwiozą tak, iż śladu po niéj nie zostanie...
— Jadę więc na Baksztę, potém do urzędu, ażeby uprzedzić skargę... A ty?
— Ja za tobą pieszo pogonię... Pamiętaj, że nas śledzą, że co chwila i mieszkanie na Bakszcie odkryć mogą... Na Boga ratuj ją, ratuj!
— Wmieszałeś mnie w śliczną kaszę, nie ma co mówić! mruknął Brant, ruszając ramionami. Ale co z tobą robić? muszę słuchać, choćbym rad umyć ręce...
— Umyć ręce! doktorze! czyżby się godziło?
— A godziż się spokojnego doktora pakować w taką intrygę?... Do siebie, gdybym chciał, wziąć jéj nie mogę... Ale jest obok mnie wolne mieszkanie; zamówię dla niéj. Oko mieć będą... do urzędu pojadę... robię co tylko chcesz! Ruszajże na Baksztę!
— Mnie śledzą! dopóki nie powrócisz, niepodobna. Zabieraj szkatułkę, rób co ci podyktuje serce. Ratuj! ratuj!
To mówiąc, Stanisław wyskoczył z powozu i pobiegł ulicą, a poczciwy doktor namyśliwszy się, pośpieszył wprost na Baksztę.
Kilka godzin spędził Szarski w rozdrażnieniu i najdziwniejszych myślach, krążąc bez celu po mieście, oglądając się, czy go kto nie śledzi; aż z południa wreszcie wyrachowawszy, że Brant już wszystkiego, co mu powierzone było, dokonać musiał, zawrócił do jego mieszkania.
Biło mu serce, gdy na wschody wchodził; ale uspokoił się widząc wypogodzoną twarz lekarza, występującego naprzeciw niemu.
— Sara jest już tu, rzekł mu po cichu, wskazując drzwi przeciwległe. Mamy dozór i opiekunów, potrafiłem u władz pomoc wyjednać; ale musiałem skłamać jéj żądanie chrztu, gdyż inaczéj niczém się ucieczka usprawiedliwić nie mogła. Żydzi już zanieśli skargę, ale być możesz spokojnym... Idź do niéj. Widziałem ją, potrzebuje pociechy. Powiedz jéj wszystko, gdyż dziś jeszcze przyjdzie po zeznanie urzędnik.
Stanisław ledwie miał czas wzrokiem podziękować poczciwemu starcowi, i nie wstrzymując się, pośpieszył do Sary.
Zastał ją siedzącą w krześle, zapłakaną, upadłą na duchu, drżącą, tak, że gdy drzwi otworzył, wytrzęsła się i krzyknęła. Chciała pobiedz przeciwko niemu, ale jéj sił nie stało, i rękę tylko wyciągnęła wychudłą. Spojrzał na nią Stanisław: teraz dopiero po dniu lepiéj mógł rozpoznać, jak straszliwie zmieniły ją doznane męczarnie. Schudzona, blada, cieniem była delikatnéj owéj i świeżéj dzieweczki, któréj czarne oczy tajemniczemi blaski rozświeciły jego duszę; wzrok ten ognisty jeszcze, był prawie obłąkanym, zdziczałym i rozsrożonym. Ale jeszcze z tych szczątków piękności typu pełnego szlachetności i wdzięków, artysta i kochanek mógł odbudować zachwycający ideał, bo z ruin patrzała dusza.
— A! zbawco mój! odezwała się Sara, przyciągając go ku sobie: powiedz mi, powiedz, że jestem bezpieczną, że mnie nikt nie odda znowu na niewole, któréj kajdany zrzucone jeszcze ciężą na rękach, na myśli, na sercu. A! ty nic nie wiesz! nic nie wiesz panie! Biada tym, co ze swojego koła myślą wyszli daléj! Jakem się ja męczyła, com wycierpiała ze swymi! tego język nie wypowie, tego płacz nie wyjęczy! Chcieli mnie zagrzebać w życiu swojém... Jam uciekła z niego, rwąc się do lepszego świata. Odbierano mi moich poetów, książki moje, pokarm duszy, zakazywano języka, który stał się myśli tłómaczem, a najgorszym z tyranów był ten, którego zwałam mężem moim... Człowiek ten nie miał litości... chciał mnie pokonać i nie mógł... i dręczył. Nie mogłam wytrwać, bo wszyscy z nim spiknęli się na mnie, a nikt za nieszczęśliwą nie przemówił... Wiesz resztę... mój zbawco... zobaczyłam cię i uciekłam.
— Saro, rzekł Stanisław: ja cię nie uratuję, jeśli ty nie uratujesz się sama... Zerwałaś z rodziną, trzeba wkupić się nową przysięgą do innéj wielkiéj rodziny: musisz przyjąć wiarę naszą...
Izraelitka zadrżała, wstrzęsła się, ale zamilkła.
— Koniecznież-to? zapytała po chwili. Jam nigdy jeszcze nie pomyślała o tém, bo zdało mi się, że jeden jest Bóg dla wszystkich, bom się obawiała tego przeklęctwa, które cięży na nowochrzczeńcach... Oni ani do jednéj, ani do drugiéj nie należą rodziny; obie ich odpychają z pogardą... Mogęż ja dokonać tego bez przygotowania, bez zapału, bez pragnienia, na zimno?
— Nie, rzekł Stanisław: anibym ja śmiał cię do świętokradztwa namawiać; ale inaczéj wolną być nie możesz, dopóki tego nie objawisz... A tak jestem pewien, że promień światła musi ci otworzyć oczy, iż ręczyłbym za ciebie, dziś jeszcze...
— Ręczyłbyś? spytała ze smutnym uśmiechem: a znasz ty kobietę, za którą chcesz ręczyć? Jam tak pragnęła światła, żywota, myśli ducha... że co tylko wpadło w ręce moje, pożerałam, czytałam wszystko, przemarzyłam o wszystkiém... zepsułam się do ostatka... Zbawco mój... ja mam pragnienie... ale mi brak wiary; mam żądzę, ale dusza jeszcze do źródła trafić nie może...
— Bo go nie szukała, rzekł Stanisław.
— Mylisz się! mylisz się jeszcze!... bo się przesyciła złemi myślami, bo się napiła fałszu, i prawda już do niéj może nie trafi. Na dnie... wśród zburzonych słupów świątyni, jak w zniszczonéj synagodze jerozolimskiéj, leży zasłona kryjąca arkę przymierza, i stół ofiarny, i lichtarz siedmioramienny... Jam w sercu wygnanka... jam w sercu Izraelitka!
— A! Saro, nie mów mi tego, zawołał Szarski: jedno tylko przyjęcie wiary naszéj wyswobodzić cię może.
— Przyjmę ją, odpowiedziała zimno. Aby się zbliżyć do ciebie — dodała cicho — nie ma ofiary, którąbym tego nie okupiła! A! ty nie wiesz! ty nie wiesz! jakim niewidzialnym, potężnym wpływem opanowałeś duszę moją! jak ona pragnęła ciebie, jak bolała, że się nie czuła ciebie godną, że nie śmiała spodziewać się nawet, by niepokalaną jak dziś przyszła kiedy dłonią gorącą przyciągnąć cię ku sobie i powiedzieć to, co mówię!
— Saro! rzekł rozrzewniony Stanisław: nie mów mi tego... Dla człowieka, co nikogo nie ma na świecie, ani jednego serca, ani jednéj ręki, na którąbym rachował, ponęta zbyt wielka... a tyś dla mnie zakazanym owocem.
— Tak! spuszczając głowę szepnęła Sara: obcą jestem, Żydówką! zwalaną żoną cudzą! Tak! tak!... Alem ja niczyją nie była żoną! Kłamie kto powie... Byłam i jestem twoją... sługą, niewolnicą... ale twoją.
To mówiąc rzuciła mu się do nóg, i ściskając go zapłakała tak boleśnie, tak serdecznie, tak rzewnie, że Staś dźwięku głosu tego przeląkł się i oszalał.
— Saro! rzekł: uspokój się, zaklinam cię na wszystko... uspokój się...
Zapukano do drzwi, i Żydówka porwała się z ziemi przelękniona. Powoli głowa starego lekarza wcisnęła się, ciekawym śledząc ich wzrokiem, i niespokojny głos wezwał Stanisława.
— Uchodź, rzekł doktor: idą... uchodź i skryj się u mnie.
— Kto idzie?
Ale nie było na odpowiedź czasu, i ledwie Szarski mógł się przemknąć, a już urzędnik z Dawidem był na wschodach. Brant przyjął ich w progu twarzą zimną, szepnął słowo urzędnikowi, który głową skinął i pozostał u wnijścia nieruchomy.
— Mam pozwolenie widzenia się z moją córką, rzekł Dawid, udając spokojność, ale z gniewem wrzącym.
— Tak jest, w mojéj przytomności, dodał urzędnik.
— I w mojéj, rzekł doktor. A najprzód spytam i zobaczę, czy to w téj chwili nastąpić może.
Przez wpół otwarte drzwi, Sara ujrzała ojca i krzyknęła; a Dawid nie czekając pozwolenia, wparł się gwałtem do pokoju.
— Rozmowa ma być w języku dla nas zrozumiałym, ostrzegł doktor na wstępie.
Ale Dawid nie miał siły rozpocząć rozmowy; usta mu drgały, z oczu łzy płynęły, ręce załamał, głowę spuścił, stanął i stał tak przed córką żywym wyrzutem.
Sara była wzruszona, wsparła się na krzesło, chciała wstać, upadła na nie i zakryła oczy.
— Sara! Sara! zawołał nareszcie Dawid: ty to czy nie ty? ciebież to ja widzę szukającą schronienia między obcymi, przeciwko mnie, ojcu, przeciw matce, cośmy cię w pieszczotach wypielęgnowali?
— Przeciwko temu, któregoście mi kazali nazywać mężem, nie przeciwko wam... odpowiedziała córka siląc się na każde słowo.
— Chcesz? jutro rozwód otrzymam; rzekł Dawid, ale powracaj do nas... powracaj, a będziesz wolną.
— Nie! potrzęsła głową; to zapóźno! to za późno!
— Spojrzyj na mnie, na łzy moje!
— Nie, nie, nie! po stokroć nie!.... porywając się dodała śmielej Sara. Będę chrześcianką! jestem chrześcianką! Tyś mi ojcem zawsze, matka matką, alem....
— Teraz ja powiem ci: Nie! i po stokroć nie!.. wybuchnął Żyd z wściekłością. Tyś nie dziecko nasze! jam nie ojcem twoim, ani ci żona moja matką! Bądź przeklęta! bądź przeklęta!!
Chciał mu dłonią doktor zamknąć usta, ale nieszczęsne słowo wyleciało, Sara upadła z krzykiem bezprzytomna... i głuche nastąpiło milczenie.
Dawid płakał i miotał się w rozpaczy. Otrzeźwiono zemdlałą; powiodła oczyma, ujrzała go, i chwytając szkatułkę, którą z domu wyniosła, rzuciła pod nogi ojcu.
— Weź i to! zawołała. To posag mój, to klejnoty moje! posag córki, której się zaparłeś... Umrę z nędzy, ale go nie tknę.
Pomimo boleści i gniewu, Żyd schwycił szkatułkę skwapliwie, zawahał się, chciał coś przemówić po hebrajsku do córki; ale urzędnik i doktor co prędzéj, widząc stan nieszczęśliwéj, pośpieszyli go oddalić.
Sara pod przeklęctwem rodzicielskiém ugiąwszy głowę, siedziała tak nieprzytomna i przygnębiona, jakby w nią piorun uderzył. Lekarz w błysku nienaturalnym jéj oczu, w oddechu, w biciu krwi po żyłach, dostrzegł choroby zbliżającéj się i za chwilę mającéj wybuchnąć.


Tymczasem w mieście potrzebującém pastwy jak każde inne — dla którego zabijają codzień kilka wołów na strawę ciała, a kilka ofiar na pokarm języka — wieść o dziwnym wypadku z córką bogatego kupca, uwiedzioną jakoby przez poetę Szarskiego, poczynała się rozchodzić, ubarwiona tysiącem mniéj więcéj dowcipnych dodatków. Każdy ją stroił po swojemu, a że poecie łatwo przypisuje gmin najdziwniejsze czynności, nie żałowano poezyi w historyi pięknéj Izraelitki. Skalano ją i jego, zrobiono z niéj okropniejszy jeszcze dramat niżeli był w istocie; a że Dawid był bogaty a Szarski ubogi, połowa ludzi posądziła młodego człowieka o szkaradną rachubę.
Nie mogło mu to nie szkodzić w opinii... bo w ogólności każda nieco gwałtowniéj wybuchająca namiętność przeraża ludzi przywykłych do zaspakajania jéj cichaczem. Iglicki dowcipował nielitościwie z tego tematu. Bazylewicz się srożył, oburzał, deklamował. Jedni mianowali Szarskiego zdrajcą, drudzy życzliwsi rachmistrzem, inni użalali się nad upodleniem, w jakie go miłość zawiodła... „Dobry szlachcic, mówili niektórzy naiwnie, nie poszanował poczciwego imienia.“ Ale najzjadléj na Stanisława zagniewani byli Szarscy i książę Jan z żoną; ci się go już zupełnie zaparli.
Dodawszy do historyi Sary wiadomostkę o nieporozumieniu z ojcem własnym i nieposłuszeństwie woli rodziców, które spowodowało zupełne wyłączenie z rodziny, łatwo go było jako człowieka odmalować najczarniejszemi barwami. Poszło tedy jako pewnik, że to był człowiek charakteru burzliwego, niepokonanego, namiętnego, dziwak przytém i pół szaleńca.
Jako poecie ta sława dziwactwa nie wadziła Stanisławowi, bo była dla tłumu dowodem, iż tyle miał poezyi w sobie, że ją aż w życie własne przelewać był zmuszony; ale jako od człowieka odstrychnęła ludzi i zamknęła mu domy przyjazne. Zbliżyła do niego znowu innych, postacie dwuznaczne, które potrzebowały pobłażania w opinii, a których szlachetny charakter Stanisława odpychał.
W mieście, choć do nich nie pukał, ostrzeżony za wczasu, drzwi wszystkich domów były dla niego zamknięte, na ulicach odwracali się znajomi, udając, że go nie widzą; inni z ciekawością oburzającą śledzili go jakby jakie osobliwsze dziwadło, jakby teratologiczne studyum. Położenie jego stało się nie do zniesienia; ale przywykły do utrapień, dźwigał je Stanisław mężném sercem, nie o sobie myśląc... Nie miał on czasu spojrzeć na ludzi, tak silnie zajmowało go zadanie, które mu los na ramiona rzucił.
Kochał Sarę... ale ta miłość dziwna była jak marzenie senne; kochał ją i lękał się, i nie znał jéj i czuł się obowiązanym poświęcić jéj wszystko, wycierpieć co go czekało, wypić do dna gorycze życia; ale mógłże się dla niéj, dla siebie spodziewać szczęścia? Na drodze stawało najprzód ubóztwo, któremu zaradzić nie umiał. Nie mieli nic, tylko jego dwie ręce. A mógłże ręczyć, że dwie ich dusze, które z dala pociągała sympatya dziwna, zbliżone, spojone, złączone z sobą, nie odepchną się ze wstrętem? Miłość to była tak dziwna, że na dnie jéj mogły się ukrywać najnieprzewidziańsze tajnie.
Sara pociągając ku sobie, przestraszała go razem wybuchami namiętności, która zamiast się z sobą ukrywać, wyrywała się w świat z zapamiętałością niepojętą. Ten zachwyt i uniesienie mogłyż trwać długo? ten płomień nie musiał-li zgasnąć?
Myśli przelatywały jedna po drugiéj, ale im towarzyszył obraz Sary we łzach, błagającéj, rozbitéj męczarnią długą, i Stanisław odpychał je od siebie.
Za staraniem doktora zostawiono ich w spokoju; ale Żydzi nie poprzestali na uczynionych krokach: potrzeba było nieustannéj pilności, oka, straży, żeby ją zasłonić od napaści i prześladowań codziennych. Choroba Sary, w któréj doglądał jéj Brant, trwająca kilka tygodni, nie wstrzymała ich nawet, i przedłużyć się musiała nieustannemi wrażeniami, które ją zwiększały.
Przy łożu jéj Stanisław nieodstępnym był prawie, bo oko jéj ledwie się otworzywszy, już go szukało, a usta niespokojne przybycia jego wołały. Dzięki troskliwości i staraniom otaczającym Sarę, zaczęła wreszcie przychodzić do siebie i spokój jakiś z uśmiechem zjawił się na jéj czole i ustach. Zapragnęła książki, wzięła ją z rak Stanisława, i zatopiła się w morzu myśli i obrazów, jakby chciała w niém obmyć się z wrażeń świata.
Nigdy nie pytając o jutro, tak była pewna, że jéj nie opuści ten, któremu się powierzyła, iż na chwilę nie zwątpiła o przyszłości.
Stanisław tymczasem musiał zabijać się pracą, by wydołać zaciągniętym obowiązkom nowym, by siebie i ją wyżywić. Przechodziło to prawie jego siły, ale czegoż miłość młoda nie zwycięży? Siedząc często za parawanem w pokoiku, w którym zasypiała Sara, noce trawił na przepisywaniu cudzych ramot, na poprawie druków, na tém rzemiośle literackiego śmieciarza, które nuży i zabija; ale każdy grosz zapracowany tą mechaniczną praca, lżejszy mu był jeszcze niż sprzedawanie własnéj myśli, któréj na zawołanie mieć nie mógł. Wolał więc być tragarzem.
Pół dnia spędzał zwykle w mieszkaniu swojém przy ulicy Trockiéj, drugie pół w pokoju choréj Sary. Nie widywał nikogo, i życiu nowemu ledwie mógł podołać, w ciągłéj będąc obawie od Żydów, którzy jego i nieszczęśliwą starali się wszelkiemi sposobami prześladować.
Jednego poranku drzwi się otworzyły, i nieznajoma figurka, szeroko je rozwarłszy, weszła wymawiając nazwisko Szarskiego. Był to mężczyzna jasnoblond, twarzy startéj i zupełnie nieznaczącéj, nadzwyczaj biały, różowy, oczu bladych, ust szerokich, wyrazu głupowatego i dumnego, ubrany wykwintnie, obwieszony łańcuszkami, brelokami, pozapinany na mnóztwo szpilek i guzików.
— Pan Szarski? zapytał.
Stanisław wstał od stolika.
— Pisarz... literat? poeta? zapytał powtóre, nie zrzucając płaszcza nieznajomy.
— Ja jestem.
— A! to dobrze, trafiłem widzę — rzekł ów pan, siadając bez ceremonii na łóżku i zdejmując nareszcie czapkę, chociaż płaszcz na ramionach zostawił. Mam tu do pana interesik.
— Słucham pana, czasu mam niewiele.
— Słuchaj pan, a uważnie. — Obejrzał się. — Jesteśmy sami?
— Najzupełniéj.
— Nikt nie słucha?
Szarski ramionami ruszył. Nieznajomy poszedł, wyjrzał jeszcze za drzwi, i powrócił rozeprzeć się na łóżku.
— Jestem — rzekł — dosyć bogaty... bardzo bogaty.
— Bardzo panu winszuję, rzekł z bolesnym uśmiechem Szarski.
— Ale słuchaj-no pan... Mam talent i ochotę pisać — dodał — piszę, piszę... Napisałem świeżo dramat Hidalgo.
— Niezmiernie mnie to cieszy...
— Słuchaj-no pan tylko. Dramat ten potrzebuje.... przepisania... wykończenia, a ja na to nie mam czasu... Chcę kogoś, coby mi to wygładził, wyrobił, a ja przejrzę późniéj ostatecznie i wydam.
Staś ruszył ramionami; nieznajomy rzucił na stół pokreślony rękopism.
— Jutro przejrzawszy powiem panu, co uczynić mogę — odparł, chcąc się co najprędzśj wywinąć Szarski.
— Zapłacę dobrze, rzekł nieznajomy. Pan masz słyszę talent niczego; dodaj tam coś, okrzesz, a bardzo proszę, żeby to między nami dwoma zostało... rozumie pan?
— Wprzódy przejrzeć muszę...
— Jutro tedy będę, kładnąc czapkę na głowę, dodał autor dramatu.
Po wyjściu tego oryginała, Szarski wziął do ręki papiery; ale od pierwszego wiersza przekonał się, że czytać było rzeczą próżną: nie było w rękopiśmie ani sensu, ani nawet ortografii, a cóż dopiero mówić o talencie. Kilkanaście tysięcy słów zrzuconych chaotycznie na kupę, szamotało się, nie wiedząc czego chciały; a w téj dziwnéj rapsodyi odezwały się i tłómaczenia, i pożyczanki, i naśladowania niezgrabne, i najwyraźniejsze kradzieże... Dramat był doskonały... do wyrzucenia za okno na śmiecie.
Ruszył ramionami Szarski, ale tegoż dnia ostatni grosz zapłacił za lekarstwa i pomyślawszy o doskwierającém jutrze, przerażony niém, pobiegł do bibliopoli, chcąc coś od niego na przyszłą jaką robotę utargować. Księgarz znowu go przyjął zimno.
— Pan się zaawanturowałeś, rzekł ruszając ramionami, kompromitujesz i siebie, i dzieła swoje; boję się o ich rozprzedaż. Dziwy o panu mówią... Nie mogę nic nowego przedsiębrać, kassa moja pusta, prassy zajęte.
Stanisław nie umiał prosić ani nalegać; poszedł ze łzami w oczach: trzeba było dramat przerabiać!!
Nazajutrz dramaturg ów jasno-blond zjawił się w progu o naznaczonéj godzinie.
— A co? zapytał: przejrzałeś pan?
— Przejrzałem, rzekł nieśmiało Szarski.
— No, i cóż powiadasz?
— Wszystko trzeba przerobić, żeby coś z tego było.
Nieznajomy nadął się i zamyślił.
— Jest materyał! jest! zrób pan z tego dobry dramat... ja to sobie późniéj poprawię... No? ale co chcesz za to?
Wstrząsł się poeta na samą myśl targu takiéj pracy, zapomniał o Sarze i głodzie. „Pójdę... rzekł w duchu — pójdę z siekierą, ale tego nie potrafię!“
— Nie! nie! rzekł: ja się tego nie podejmę!
— Ależ ja zapłacę! rzekł dzwoniąc pieniędzmi blondyn.
— Słuchaj pan, odezwał się zniecierpliwiony poeta: zrobię ci dramat jeden, dwa, trzy, ile zechcesz, przedam ci go z imieniem mojém, bo na jutro chleba nie mam, a życie moje dostarczy do dramatu wątku; ale z tego — dodał, rzucając rękopism — nic być nie może....
Nieznajomy się zmieszał.
— Gorączka! rzekł po cichu: musi być bestya zdatny, a chleba nie ma.
— Zgoda! odparł głośno: dramat mi pan napiszesz... zapłacę, ale to pozostanie między nami...
Stanisław zgrzytnął zębami i leciał już za drzwi, gdy z za nich postrzegł posłańca od doktora i Sary, żelazna konieczność życia stanęła mu w oczach, zawrócił się.
— Co mi pan dajesz? zapytał.
Blondyn dobył sakiewki, z kilkudziesięciu dukatów wybrał dziesięć kulfonów i położył je rzędem na stole.
— Drugie tyle — rzekł — gdy dramat będzie gotów.


Księgarz pośpieszał z wydaniem Fantasmagoryj. Kłamał wyrzucając Szarskiemu, że książce szkodzić miało zaawanturowanie się autora, to bowiem nietylko nie zobojętniało czytelników, ale podniecając ciekawość, do rozkupu dopomódz mogło. Ludzie tak lubią karmić się żywém mięsem, tak uporczywie szukają osobistości w świecie ducha i fantazyi, a między ideałami, znajomego sobie głupiego światka karłów i małpeczek, że wszystko obiecujące ich pokarmić tą strawą zgorszenia, chwytają z największą chciwością.
Za wczasu już oblizywano się na Fantasmagorye, bo w nich przeczuwano fałszywie coś lepiéj i bliżéj dającego poznać dziwnego człowieka, o którym od niejakiego czasu wiele mówiono po świecie. Zaledwie się ukazała biedna książeczka, rozchwytano ją natychmiast, i w księgarstwie od dawna nie było podobnego fenomenu wziętości; ale wrażenie, jakie sprawiły te urywki dziwne, obrazki, niepokończone myśli, poobrywane i powiązane nieschwytanemi dla wielu węzłami... było wielce różne w indywiduach.
Jedni fantastyczności, żywiołu nowego w literaturze, w cokolwiek większéj dozie i w prozie zrozumieć nie mogli; drudzy właśnie chwalili to, czego nie pojmowali zupełnie, żeby sobie zrobić sławę niepoślednich znawców; poeci krzyczeli na to, że książka była prozą; surowi klassycy, że była zbieraniną płochostek; kobiety, że w niéj miłości było mało i nic do rzeczy, a ich wizerunki nielitościwą nakreślone ręką; intryganci w ostatku, co wszędzie czytają, tam nawet gdzie nic nie napisano, wyczytali i tu osobistości, satyrę, paszkwil, przytyki!!
Ta postać to pan N... a kulawy to oczywiście R... a ślepy to A... a głupi to M... Słowem, podkładając tak żywe wzory pod wymarzone figury, całą, książeczkę biedną uczynili niegodziwym jakimś paszkwilem. Są ludzie, którym się zdaje, że całém zajęciem pisarza, co odwzorowywa społeczność, jest wybieranie żywych typów i pakowanie ich na pióro, jak entomolog pakuje owady na szpilki.
Nie wiedzą niestety! że bez przyprawy, przerobienia, dodatku i ideału, najlepszy typ żywy na nic się nie zdał; że nawet ten, co szuka kogoby pożarł, podle używając pióra przeciwko żywym i umarłym, musi do startych rysów tych modelów dodać coś swojego, by je jako tako godnemi uczynić wystawienia. Dla nich byle rys podobieństwa najlżejszy, już to znajoma postać, i często w różnych okolicach, do jednego typu kilkanaście osób z zapałem się przyznaje. Jak gdyby pisarz, malarz, co garść mają pełną rozmaitości tworów bożych, potrzebowali jednego nędznego oryginału na zalepienie próżnéj kartki! Nigdzie ta śmieszność, niestety! nie jest posunięta tak daleko jak u nas; nigdzie miłość własna nie jest drażliwsza. Rzekłbyś, że im o to chodzi, by przekonać, że w szatach arlekina wystąpili na scenę oni, nie kto inny. W książeczce Szarskiego, będącéj zbiorem energicznych postaci, mnóztwo się na nieszczęście znalazło takich, których blade odbicia tam i sam włóczyły się po ulicy. Nie był temu winien autor, ale talent może, który tworząc tak dalece odgadywał, że nietylko typy, ale całe żywoty ludzi trafiało mu się wieszczo jakoś odtwarzać, tak jak się gdzieś po żywym świecie mignęły. Znaleziono więc w książce podostatkiem powodu do zgorszenia i krzyku. A że to była chwila, w któréj literatura nasza, rozwijając się we właściwym sobie kierunku, raz pierwszy dotykała społeczeństwa własnego, wychodząc z czystych idealnych światów do zidealizowanych przedmiotów narodowych, — na nieprzywykłych jeszcze do tego rodzaju utworów, czytelnikach, ten śmiały sposób malowania towarzystwa i świata znanego, przykre robił wrażenie. Na nieszczęście trafiło się jeszcze, że i nazwiska dwóch Żmujdzinów jakichś znalazły się w książce przypadkiem... nuż larum!! nuż wołać na zgrozę! na paszkwil! na osobistość!
Księgarz korzystał z tego, bo każdy przez ciekawość kupował książkę; ale Stanisław cierpiał, milczący pożerając gorzkie pracy owoce. Myśl obwinięta w te obrazy pozostała jak mumia spowitą dla czytelników i nieznajomą; to, co chciał niemi powiedzieć, nie doszło do ich duszy, ale suknie i bandelety krajano nielitościwie. Krytyka szarpała książeczkę na kawałki; nawet wprowadzenie do niéj języka życia codziennego, wyrazów, które dotąd w druku nie postały, mowy poufałéj i żywéj, wywołało wrzawę grammatyków i purystów. Krzyczano na prowincyonalizmy, na wyrażenia grubiańskie, na koloryt jaskrawy, na dziwactwo, na wszystko, na co się było można porywać; a nikt nie osądził ani drogi nowéj, którą otwierała książka, ani głębszéj jéj myśli, ani nowego rodzaju piękności ze wzorów ziemi rodzinnéj zapożyczonéj, któréj była pierwszą próbą. Nazajutrz zaraz siedli ją przerabiać naśladowcy, karykaturować małpiarze, echem powtarzać sroczki; ale Szarski dla tych pasorzytów był jeszcze nienawistniejszym może niż dla innych.
Bazylewicz, którego Szarski nie widywał, na ten raz sam już bez pomocy Iglickiego usiadł do recenzyi; a że wprzód przez dwa tygodnie zbierał do niéj po ulicach materyały, łatwo mu ją zszyć było z cudzych kawałków. Chował sobie do skarbonki myśli i uwagi; potém dobył je, znizał, pokleił, przypasował, i artykuł był gotów.
A że Bazylewicz więcéj był usposobiony do deklamacyi niż do szyderstwa, zrobił artykuł godny uwagi dla ogółu, obrachowany na effekt, i miły każdemu, bo w nim każdy coś swojego znalazł.
Rapsodya ta poczynała się od jakiéjś mglistéj teoryi literackiéj, od ogólników, od narzekań, od filipiki, a daléj tnąc nielitościwie i poczciwéj nie zostawując nitki, kończyła się potępieniem... To tylko z wielkiéj swéj łaski raczył dodać Arystarchus, że jeżeli młodzieniec się poprawi, uzna swe błędy i wyprze się indywidualności, będzie mógł z czasem i pracą nosić tekę za drugimi. Artykuł był lichy w rzeczy, ale nic łatwiejszego niż zatumanić publikę: byle trochę wprawy, obejdzie się bez rozumu, może się nawet ściśle biorąc, obejść i bez sensu, dość pozorów obojga. Zwrócił więc uwagę i zrobił niejakie wrażenie, gdy dostąpił honorów druku.
Tymczasem książka w świat poszła; powoli odzywały się o niéj głosy różne, w coraz większéj liczbie, w ogólności nieprzyjazne.
Któż kiedy sympatycznym wyrazem podeprze młodego, który występuje obcy wszystkim i bezbronny? Tacy ludzie służą pospolicie za łatwą pastwę głodnéj rzeszy, a im dzieło jest oryginalniejsze, im myśl w niém żywotniéj dysze, tém szersze dla krytyki pole. Trudno ująć nicość, łatwo pochwycić twór żywy.
I tu się tak stało właśnie. Każdy ułamek książki mógł być przedmiotem osobnéj rozprawy: w jednym za nadto dziwaczny panował ideał; w drugim rzeczywistość była zbyt krzyczącemi narysowana barwami; w trzecim brakło myśli, bo jéj nie dojrzano, czepiając się firanek wiszących u okna, przez które widać było światło; w czwartym nie dostawało moralnego celu; inny ułamek nie stanowił całości; inny w częściach był nieproporcyonalny; ten grzeszył przeciwko sztuce, ów przeciw etyce.
Ze smutkiem, ale już bez rozdrażnienia przeczytał Stanisław te sądy tak surowe, z których żaden nie był natchniony ani radą życzliwą, ani uczuciem piękna; bo nikt z sędziów nie pomyślał o wydobyciu z dzieła błyszczących w niém wdzięków, a każdy zajadle wynajdował wady.
Inaczéj jednak oceniła Fantasmagorye opinia ustna i czytelnicy, w których pisarz znalazł syrapatye, chociaż i tu zbytek artystyczności, jakiś sposób niezwyczajny uczuwania i przedstawiania piękności stał na zawadzie ogólniejszemu współczuciu. Stanisław malował w zapale, nie zważając jakich farb używa, i często mieszał tony za surowe, na które, oderwawszy je od całości, patrzeć było przykro. Ogół zaś czytelników sądził je nie w związku z tém, co poprzedzało i następowało, ale odrywając je, a przeto niesprawiedliwie; raził go rys pojedynczy, obok którego stojący drugi kosztem tylko tego kontrastu dobitniéj mógł się dać uczuć.
Czytelnicy wszakże, znajdując po raz pierwszy w książce świat nie obcy, ale ze znanych im utworzony materyałów, sympatyzowali z pisarzem, który się ośmielił zejść z drogi ubitéj i wywlec przed sąd powszechny społeczność dotąd od niego wolną i brojącą bezkarnie. Kobiety obrażone uczuły się rozdraźnionemi, to w nich obudziło ciekawość, kilka słów wznioślejszych wstrzęsło sercami, odezwało się w oklaskach poczciwych dłoni, i wielu z tych; co siadali do książki obojętni, wstawało od niéj nawróceni.
Razem wzięte książka i krytyka, znowu o jeden stopień, acz maluczki, podniosły człowieka, który w krótkim przeciągu czasu dał się poznać w pismach peryodycznych poezyami, powieścią, krytyką i próbką historyczną. A że u nas niezwyczajną była ta różnostronność i obfitość — bo kto dwie ody Russa przełożył, a o trzeciéj broń Boże myślał, już godził na nieśmiertelność i zajmował poczestne miejsce w literaturze, — poczęto więc krzyczeć na pośpiech, na płodności zbytek i rozrzucanie się w różne rodzaje.
Tu krytyka pozornie miała za sobą słuszność, i biła też silnie w płodność autora, któréj wedle prawideł starych nonum praematur in annum, pojąć nie była w stanie. A że literaci przeszłego wieku wszyscy byli próżniacy, i zlepiwszy jedną w życiu książeczkę, wydychać jéj na laurach spoczywając przez całe życie nie mogli, bo nie jeden żył samym projektem dzieła i reputacyą, którą mu ono zrobić miało, — nie potrafiono więc osądzić organizacyi odrębnéj, niezwykłéj, indywidualnéj, podciągając ją pod regułę powszechną.
Wszyscy, którym ta obfitość groziła zapomnieniem i współzawodnictwem niebezpieczném, uśmiechali się ironicznie i jak piłką rzucali sobie Szarskim. Historyk odpychał go do poezyi, poeta odsyłał do badań...
Wszystko to mogłoby zachwiać człowiekiem mniéj w sobie wyrobionym niż Szarski, którego ostatnie lata ugruntowały w pewnych przekonaniach i zasadach niezachwianych. Wierzył on, że każdy wedle sił i możności pracować powinien, nie mierząc się niczyją piędzią, niczyją radą nie powodując, tylko przekonaniem własném; wierzył, że uczucie piękna, które człowiek wyrobi sam w swéj duszy, a nie żadna modła cudza, za prawidło tworom jego służyć powinno; wierzył jeszcze, że kto się poświęcił pióru, sumienną kształcąc się pracą o ile siły wystarczą, nie powinien się oglądać na krzyki otaczającéj gawiedzi, ani pochlebiać ogółowi, ani święcić prawdy dla sławy, ani się nawet o sławę ubiegać. Nie o wieńce tu idzie jak dawniéj, nie o marne oklaski, ale o wypowiedzenie tego, co Bóg posiał w duszy.
Każdy artysta powołany jest do wylania na świat piórem, ołówkiem czy dźwiękiem idei, z któréj zarodkiem się urodził, a którą do najwyższéj potęgi rozwinąć i wykształcić jest obowiązany. Jeden malując piękno, podnosi oczy ku Bóztwu i ideałowi, odzwierzęcając człowieka; drugi szle mu do duszy z dźwiękiem pieśni myśl, która nicią niewidzialną z nią się łączy; trzeci odtwarzając kształty natury, odkrywa w niéj typ pierwotnéj idei bożéj i idealizując człowieka, świat, wskazuje niemal jaka dusza w tém ciele żyć powinna. Nic tu nie może stawać na przeszkodzie objawieniu myśli wewnętrznéj; potrzeba ją z siebie wydobyć.
Na tych zasadach oparty Szarski, postanowił iść daléj. Ale ileż to razy westchnął gorzko, że los, co mu tyle zadań rzucił przed oczy, związał ręce jego nędzą i zawisłością od chleba kawałka! jakże zazdrościł tym, co mogli nie myśleć o jutrze i dać się wznieść skrzydłom natchnienia, nie oglądając się na ziemię!
Co krok to nędza zapierała mu drogę.
A! budzi ona duszę do energii i boju, wywołując z niéj siły nowe, ale ileż razy zabija!! Księgi, ludzie, wzory, towarzystwo, wszystko ubogiemu, spętanemu niedostatkiem staje się niedostępném. Książki bibliotek publicznych w istocie najczęściéj tym służą, coby je kupić sobie mogli, — i tu ubogi ostatni do nich dostąpić może. Ludzie, których wykształcenie i stanowisko silniéj żywém słowem działać może od księgi, dla ubogich stoją za wysoko; wzorów ani dostać, ani ich widzieć niepodobna; do towarzystw trudno być przypuszczonym na stopie równości, bo tu umysł jest najostatniejszą zaletą, a ogół tak się lęka ludzi ekscentrycznych, tak im nie ufa, tak ich zimną grzecznością odpycha!! Nikt też nie podtrzymywał Szarskiego słowem współczucia, nie popchnął go, nie dźwignął: trzeba mu było samemu z siebie dobywać siły, a jedna tylko biedna Sara sercem całém słuchała jego poezyj, które dla niéj wszystkie były arcydziełami. Staś uśmiechał się na ten sąd boleśnie: nie tego mu było potrzeba!
Dzień za dniami płynęły tak w niepewności, w nędzy, pracy i miłosnych marzeniach... Nareszcie odebrał Stanisław liścik od Adama Szarskiego, który mu donosił, że żąda się z nim widzieć koniecznie i ma mu coś powiedzieć od ojca. Nietrudno się było posłannictwa domyślić; Staś jednak poszedł z odwagą w sercu. Zamieszkali już w Wilnie państwo Szarscy, zajmowali piękny dom przy Wielkiéj ulicy, a jako spokrewnieni z księciem Janem i połączeni przez niego z całą arystokracyą miejscową, żyli na najwyższéj stopie dobrego tonu, starając się okazać, że nigdy nie pojmowali życia inaczéj, tylko w téj uprzywilejowanéj sferze.
Pani Adamowa miała appartament osobny; on zajmował także kilka pokojów, gdzie męzkie w osobnym salonie zgromadzało się towarzystwo; dom własny księcia jegomości był niedaleko. Liberye, powozy, kucharz, appartamenta, wszystko to jak najokazalsze, a może aż do zbytku było wyprężone i pokaźne.
Musiał więc Szarski przejść przez dwoiste meldunki lokajów i kamerdynerów, aż go nareszcie wpuszczono do gabinetu pana Adama. Pan Adam był do niepoznania przerobiony na wielkiego pana i człowieka miejskiego; dumy przybyło mu jeszcze.
— A! to pan! rzekł nie wstając z fotelu i skłoniwszy tylko głową na widok bardzo skromnie odzianego krewniaka, a nie przestając na stole wśród kupy nagromadzonych papierów szukać jakiegoś zawieruszonego listu.
— Czytaj pan ten list, dodał nareszcie dobywając szarą ćwiartkę: to ręka ojca pańskiego.
Stanisław pochwycił pismo ręką drżącą i okiem przebiegł je niespokojném. Sędzia pisał w niém do kuzyna, oświadczając na początku: że braknie mu sił, by do wyrodnego zwrócić się dziecka; że go zaklina, aby wszelkiemi środkami zapobiegł wstydowi, jaki na familię sprowadzić może ożenienie jego z Żydówką, z wychrzcianką...
Zaklinał w ostatku, żeby przez wpływy swe pan Adam starał się gdzie pomieścić Stanisława... wywieźć go z Wilna, lub t.p. Jeżeliby zaś to wszystko nie pomogło, stanowczo zakazywał synowi nosić nazwisko Szarskich, i zapowiadał, że się go wyrzecze aktem urzędowym.
W miarę jak to czytał Stanisław, słabo mu się robiło, oczy zapłoniały, serce biło; a pan Adam, widząc ten upadek ducha w człowieku, którego gwałtowności się obawiał, widocznie brał górę i coraz sroższą robił minę.
— Widzisz waćpan, rzekł po chwili milczenia: do czego to może doprowadzić życie próżniacze i bez celu... do rozpusty, wstydu i hańby.
Stanisław obudził się na te słowa.
— Ojcu — zawołał — wszystko wolno... nawet niesprawiedliwości dopuścić się względem dziecka, które ją zniesie z pokorą; ale obcemu rzucić obelgę w oczy, bez żadnego prawa, nie okazawszy nigdy wprzód współczucia...
— Ja wchodzę dziś w prawa ojca, odezwał się gniewnie pan Adam: tu idzie o wspólne nam imię.
— Szanuję pana w tych prawach, póki mi radzisz; ale znaszże położenie, którego chcesz być sędzią? możeszże pan sumiennie powiedzieć, żem próżniak i rozpustnik?
— A cóż znaczy ta przeklęta Żydówka?
— Jest to nieszczęśliwa...
Pan Adam parsknął ze śmiechu.
— Co mi waćpan prawisz!
— Znaszże ją pan? spytał Stanisław.
— Słyszałem dosyć.
— Posłyszże i odemnie — przerwał młody człowiek — jeśli masz serce i zechcesz mnie z niém wysłuchać cierpliwie...
— Przyznam się panu, odparł dumnie pan Adam: że wcale nie mam ochoty głupich izraelskich romansów być konfidentem... Dość mi na tém, że się nic do rzeczy kochasz... złe słowo! że się tam bałamucisz z jakąś zamężną Żydówką, że ją chrzcisz i masz się z nią żenić jak mówią, a to dla Szarskich zbyt wielki upadek i hańba, nie możemy jéj znieść z krwią zimną i założonemi rękoma.
— Któż panu powiedział, że się chcę żenić? że o tém myślę?
— Wszyscy... dosyć, że mówią!
Stanisław ruszył ramionami i unosząc się, dodał:
— A wiesz pan, że ta Żydówka, ta Żydówka więcéj może warta od wszystkich waszych pań i panien salonowych, i powycieńczanych na duchu i ciele szlachcianek!
— Oszalał! oszalał! zawołał pan Adam. Więc już nie ma na to innego sposobu tylko środki gwałtowne! więc cię siłą ratować potrzeba! A! i to potrafimy!
— Panie, odparł Stanisław: nie chcę ci odpowiadać, jakbym myślał i co mam na ustach... Chodzi wam o imię, nie prawdaż? Napisz ojcu mojemu, powiedz sobie, że od dziś się go sam wyrzekam i zmieniam je... a zostawcie mnie swobodnym. Chleba nie mam, ale go u was nie odebrałem i nie żebrzę, pracuję nań i spożywam w pocie czoła; zostawcież mi wolę najdroższą każdemu, i bądźcie łaskawi mną się nie opiekować więcéj.
Pan Adam umilkł zdziwiony.
— Czegoż pan chcesz? spytał nieco łagodniéj.
— Jednego tylko, żebyście o mnie zapomnieli... Od dziś dnia jestem... kto pan chcesz, ale nie Szarski już, a między mną i wami nie ma nic prócz pamięci goryczy, którąście mnie poili.
Pan Adam przywykły do zimnego obejścia codziennego w kółku, w którém żył, wśród téj sceny, był jak na żarzących się węglach, ruszał ramionami, nie wiedząc jak wybrnąć z niezwykłego i nowego całkiem dla siebie położenia.
— Zreflektujże się! — dodał z ostygłą miną pańską i trochą szyderstwa: co nam wyrzucasz? Że ci się nie dajemy utopić, zginąć, i że cię pragniemy ratować, że ci podajemy rękę w złéj toni?... Cożeśmy ci kiedy zrobili złego?
— A cóż dobrego? spytał Stanisław ironicznie.
— Czyżem ja winien, żeś nie przyjął mojéj ofiary? Wszakże ci chciałem dopomódz.
— Tak jest, rzekł Staś: chciałeś pan dać mi jałmużnę, i za nią kupić sobie człowieka, jego wolę i przyszłość!
Pan Adam ruszył ramionami.
— Panie Stanisławie, odezwał się: na Boga! trochę krwi zimnéj! Obłąkałeś się życiem samotném i zdziczałeś w złém towarzystwie. Sam powiedz, co sądziłbyś o człowieku jak ty poświęcającym wszystko, imię, związki familijne, przyszłość, dla miłości jakiéjś tam Żydowicy, która się do niego przyplątała? Jak chcesz, żebyśmy na to obojętném patrzali okiem?
— Dobrze więc, mówmy o tém na chłodno, odpowiedział Stanisław; ale pozwól mi pan raz jeszcze żebym ci opowiedział jak przyszedłem do tego rozstaju, na którym dzisiaj stoję...
Pan Adam zamilkł; trochę ciekawość, trochę przewaga młodzieńczego uczucia, zawiązały mu usta. Stanisław począł opowiadanie całego życia, a że w historyi własnego żywota nikomu nie braknie wymowy, że dzieje te jeszcze dla niego krwią płynęły, a Stanisław był poetą... stało się, że po godzinie opowiadania, pan Adam zepchnięty ze swego stanowiska i sposobu zapatrywania się na ten wypadek, nie mogąc zupełnie wnijść w Stanisława, pozostał na jakiémś pośredniém, nieokreśloném rozdrożu, z którego nie wiedział jak się pokierować daléj.
— Kochasz ją? rzekł po namyśle: to bardzo dobrze; nie jesteś winien temu co się stało? wierzę; masz uczucie gorące i szlachetne? przyznaję... ale w tém wszystkiém jest li jaka rękojmia dla przyszłości? co ci zapewnia, nie powiem szczęście, ale bodaj spokój i znośne życie?... Miłość dziś ozłaca wszystko; ale to uczucie, a pozłota się ściera...
— Cóż mam począć? porzucić ją? dać na łup Żydom? czy nędzy i zepsuciu może? wyrzec się téj, która na mnie oparła nadzieje całe? Uderz się pan w piersi i jako człowiek powiedz mi: czy to się godzi?
Pan Adam był wielce zakłopotany, rozplątywał węzeł szlafroka, rwał kutas od czapeczki; i nie wiedział co odpowiedzieć.
— Więc o jedno tylko proszę... rzekł wstając i pomyślawszy nieco nad niestałością uczuć ludzkich: o rok czasu do namysłu, nic więcéj...
— Ale ona tak bez opieki pozostać nie może.
— Czy wolisz, żebyśmy ją gdzieś do klasztoru, a waćpana pod chłodniejszą strefę posłali?.. Tu nie ma nic, tylko dwoje do wyboru... Słyszysz pan? słowo honoru, że się nie ożenisz do roku, lub...
Stanisław pomyślał, wyciągnął rękę i rzekł cicho:
— Słowo honoru...
— A teraz, uśmiechając się zwycięzko dodał pan Adam: gdybyś chciał odemnie przyjąć lekki zasiłek...
Szarski odskoczył jak oparzony.
— Jałmużny nie biorę, nie brałem i nie wezmę nigdy, odparł dumnie; pożyczki nie rozumiem, gdy oddania nie jestem pewien... Chciałeś pan słowa, masz je; reszta do mnie należy.
Pan Adam nieukontentowany ukłonił się z dala i padł w swoje krzesło, ręką ściskając rozbolałą głowę. Staś wyszedł powoli.


Sarze ze spokojem powracał wdzięk młodości i życie. Znowu rumieniec twarz jéj opromieniał, czarne oko patrzało jakoś łagodniéj... ale z powrotem do zdrowia nie pozwalała na chwilę Szarskiemu oddalać się od siebie i zazdrosna trzymała go nęcąc wszelkiemi sposoby. W tych długich godzinach spędzanych sam na sam we dwoje, obok siebie, z dłonią w dłoni, przy blasku wejrzenia pięknéj Izraelitki, które wlewało niepokój w duszę Stanisława, potrzeba było całéj mocy sumienia i potęgi woli, by nie zapomniéć na wszystko i nie upaść. Ale każda pierwsza miłość to ma do siebie, że jéj wystarcza wejrzenie, dźwięk głosu, przytomność ukochanéj istoty, że nie pragnie więcéj, bojąc się po za granicą nowych rozkoszy znaleźć ich koniec i wyczerpać czarę do dna. Z każdą tylko godziną wzrastało przywiązanie, a dzika trochę kobieta, co je budziła, tak była niepodobna do pospolitych zimnych istot powszednich, że jéj dziwaczność nawet nowym była urokiem. W myślach jéj jak na twarzy było poetyczne piętno Wschodu, a usta nie mówiły inaczéj tylko śpiewem i poezyą... cały świat oblekała tą szatą płomienistą, i gorzał w jéj wyrazach, jéj ogniem objęty.
W istocie wyższą nad pospolitą Bóg ją obdarzył duszą, która, że nikt jéj nie kształcił, że się rozwijała sama, swobodnie, dziko, strzelisto, dziwiła niespodzianemi barwami, w jakich przedstawiała się oku. Dla niéj nic nie było pospolitego i śmiesznego, bo w każdéj rzeczy i wypadku widziała stronę jego smutną, poetyczną, poważną i wielką, nigdy nie schodząc na ziemię, nigdy się nie dotykając kału. Potrzeba było poety, by za nią zdążył w jéj zachwytach nieustannych, w wędrówkach szalonych po świecie ducha. Sama nieznajomość jego czyniła ją zuchwałą do ostateczności; rzucała się na przedmioty uderzające z ową śmiałością młodości, która niczego zlęknąć się, nic poszanować nie umie. W uwielbieniu, we wstręcie nie znała granic i szła wprost do egzaltacyi!
Ale na dnie jéj duszy brakło najpiękniejszéj perły, którą się wieńczą skronie: wiary... Tlało w niéj przywiązanie patryotyczne do staréj Mojżeszowéj praojców religii, ale było raczéj poetycznym porywem, niż przekonaniem głębokiém... Księgi chrześcian, które czytała, wskazywały jéj co zestarzało w wierze przez współwyznawców jéj przechowanéj, i czuła, że ślepi umyślnie na nowe światło, widzieć go nie chcieli. Ale między jedną a drugą wiarą pozostała na rozdrożu, a Bóg nie zesłał jéj tego daru, téj łaski, tego uczucia, co oświeca nagle, niepojętym sposobem, a którego ani pracą, ani wolą otrzymać niepodobna.
Wiarą jéj była poezya sama... poezya we wszystkich swych postaciach i wszelkiéj swéj szacie: biblijna, odwieczna, pierwotna i nowa, od Mojżesza do Heine’go!
Rozumiała zarówno i czciła na jednym ołtarzu Goethego z pieśniotwórcą Kantyku, króla psalmistę i Danta. Ostatni z całego szeregu poetów, których się uczyła, Dante najwięcéj ją uderzył; w jego obfitéj wyobraźni tworzącéj co krok światy nowe, coś było sympatycznego dla jéj duszy, która darła się może przez tę poezyę do pożądanych krain... wiary! Shakespeare, poeta północy, pełen najprawdziwszego uczucia ziemskiego, podnoszący nawet najnieszlachetniejszą namiętność do ideału, prozę rzeczywistości umiejący przebrać za poezyę, nie tyle na niéj robił wrażenia. W nim widziała świat ze strony jego aż nadto prawdziwéj, choć cudnie odtworzonéj... Z Dante’m uciekała nad ziemię, za światy, i gościła w tych kręgach tajemniczych, dziwną światłością piekieł i niebios oblanych, jak w rodzinnym swym kątku.
Dni jéj upływały na marzeniach i śpiewach, na lekkiéj pracy, a choć usta nigdy nie zdradziły serca, jednak na czole często zachmurzoném, na często zbladłych ustach, na oczach czasem zamglonych, czytał Stanisław tęsknicę po tych nawet, co jéj życie zatruli męczarnią, a których się była wyrzekła.
Lękała się prześladowania, powrotu do niewoli, a łzą cichą płakała po młodości. Codzień podnosząc się umysłem z martwéj sfery, w któréj judaizm trzymał całe jéj pokolenie, co chwila odlatując od zmarłego społeczeństwa, od którego ją żywe oderwało uczucie — musiała jednak przypłacać tę zmianę losu żalem choć niewyznanym, choć skrytym.
Żal ten tamowała tylko obawa powrotu do niewoli.
Stanisław zapominał o jutrze w tych słodkich godzinach, które z nią pędził; często się dla nich wyrzekając snu, bo nocną pracą okupował chwile przebyte w zachwyceniu. A jeśli siadł przy niéj do pracy, to go jéj oko odrywało, to go zmieszało jéj westchnienie, bo dłoń jéj wyciągnięta porywała go ku sobie. Czytali razem, czytali... i nie raz jak w Dante’m księga upadła, bo ręce związały się ściśnięciem, a usta czystym ale gorącym pocałunkiem.
— Na co mi więcéj? na co inne życie? mówił Stanisław w duchu: mogęż być szczęśliwszy? mogęż na świecie znaleźć co nad to niewinnie rozkoszniejszego?! A byleby tylko trwało szczęście nasze!
Ale ile razy odszedł zostawując ją samą, pomimo dozoru doktora, mimo straży czuwającéj nad Sarą, mimo pozornego wyrzeczenia się jéj przez rodzinę, która zdawała się zapominać o swém dziecięciu, Stanisław drżał z obawy o nią. Często w nocy zrywał się, przebiegał ulice i przychodził podsłuchywać pode drzwiami, czy Sara jest u siebie.
Ale obawy te tak się w końcu płonnemi okazywać zaczęły, że Szarski wygnał je z serca, wytłómaczył sobie zobojętnienie Dawida zrzeczeniem się udziału majątku jego córki, przekonaniem o niemożności odzyskania jéj.
Starał się tajemnie dowiedzieć o Białostockich, i zapewniono go, że wszyscy ile ich było wyjechali z Wilna, nawet stary Abram opuścił kamienicę przy ulicy Niemieckiéj.
Sara bolała niemal na tę obojętność, więcéj bowiem spodziewała się przywiązania i prześladowania. Nabrała i ona przekonania, że wszystko się skończyło, że przyszłość poczyna wschodzić jasna i nic nie rokuje burzy.
Cisza, która ich otaczała, codzień o tém zdawała się bardziej przekonywać; a świat zapomniawszy o wypadku, o którym z początku tak wiele mówiono, który tłómaczono tak dziwnie, znowu się począł z ciekawością jakąś obracać ku poecie. Szarski trochę odzyskawszy spokoju, rozpoczął nowe prace, a że umysł innego nie pojmował wytchnienia nad zmianę zajęcia, kilka razem tworzyło się prób różnego rodzaju. Księgarze oswojeni już teraz z jego nazwiskiem i pewniejsi odbytu, choć ściskając worek, wyciągali do niego rękę, i po długiéj oppozycyi, znalazł się niespodzianie przyjętym do grona pracowników, z prawem głosu, którego mu długo odmawiano.
Przyszłość więc zdawała się pomyślniejszą, gdy niespodziany cios znowu w drzazgi całą tę budowę obrócił.
Jednego poranku, gdy spokojny i wesół wszedł do mieszkania Sary, znalazł w niém drzwi pootwierane, nieład straszliwy, porozrzucane suknie, rozsypane książki, ślady widoczne jakiejś sceny gwałtownéj... Sara znikła.
Z rozpaczą wpadł do doktora, który na sam widok jego twarzy przeląkł się niewymownie.
— Co ci jest? zapytał: co się stało?
— Sara! Sara! Sara znikła... Sary nie ma! zawołał słabym głosem.
Brant poleciał zaraz do jéj mieszkania, zwołano ludzi, rozpoczęto badanie, ale nikt od wczoraj najmniejszego w domu nie posłyszał szelestu, nikt nie wiedział o niczém i śladu, nie było, jak to porwanie dokonane zostało.


Życie i losy pisarza od tylu najrozmaitszych okoliczności ubocznych zależą, iż ze stanowiska, jakie zajmuje wśród społeczności swojéj, rzadko sprawiedliwie osądzony być może. Potrzeba krom talentu, natchnienia, poznania położenia swego i obowiązków, zbiegu tak wielu szczęśliwych trafów, by go uznano, by wrażenie zrobiło — że rzadko kto się pochwalić może opieką losu. Niech dzieło będzie najlepsze, ale nie wyjdzie w porę, spóźni się z myślą, którą wypowiedzieć było powinno w danym czasie, a znaczenie jego stracone; niech w chwili ukazania się jakiś wypadek oderwie od niego oczy i duszę ogółu, a wieki późniéj czekać musi, nim się na nie ludzie obejrzą i wartość jego postrzegą. Pierwsze głosy krytyki, osobiste położenie pisarza, jego charakter i sposób życia, wszystko na nieszczęście jest żywiołem sądu, powodem powodzenia lub upadku. To tylko pocieszać może tych, którzy czują, że duszę swoją wleli w to, co tworzą, że na ich grobie, w jakie lat dwieście pracowity mól grzebiąc się po starych szpargałach, odkryje ich pismo zapomniane, przeczyta je i powoła swych współczesnych do nowego o niém wyroku, rozbioru i sądu.
A że w lat sto lub dwieście namiętności zgasły, stronnictwa zostały zapomniane, ludzie ostygli, sąd ich najczęściéj sprawiedliwszy, chłodniejszy, odda cześć temu, co czci warto, zrzuci z podstawy co niesłusznie na ołtarz wzniesione zostało.
Ale za życia! za życia!... Jak los pojedynczego człowieka często zawisł od spotkania się na gościńcu z jakim włóczęgą, od słowa, które wyrzekł z nieuważnym pośpiechem, od ciepła, pogody, chłodu i odwrócenia głowy na prawo lub lewo, co wszystko nie jest sprawą ślepego losu, ale wedle trafnego wyrażenia słowiańskiego rzeczą sądzoną, a zatém sprawiedliwą — tak i los pisarza zależy od nieskończonéj liczby drobnych wpływów i zetknięć. Mówimy tu zawsze o powodzeniu dzieł człowieka za jego życia, przekonani, że sąd wieków prędzéj czy późniéj przychodzi z nieodwołalną prawdą.
Habent sua fata libelli: jedne w porę przychodzą, drugie za wcześnie, inne za późno; mieliśmy tego dowody ze szkołą romantyczną u nas, którą poprzedziły luźne wystrzały niedosłyszane i niepostrzeżone... znalazłoby się i więcéj. Samo odosobnienie autora i odcięcie jego od społeczności i duchownego jéj żywota, niezmiernie ważną stanowi przyczynę częstego niepoznania się na pisarzu.
Człowiek zostawiony sam sobie, idzie powolniéj, braknie mu pobudek zewnętrznych do myślenia, do rozwijania się; kierunek wreszcie tego rozwoju niepewny: społeczność otaczająca popycha, podbudza, steruje, i ulegając wpływowi człowieka, sama nań przeważnie wpływa.
Sam z sobą człowiek dziczeje i chętnie zatrzymuje się na wyrobioném stanowisku, z którego tylko oppozycya, walka, do nowéj pracy powołać go może, jak trawę do wzrostu zmusza kosa człowieka...
Parę lat upłynęło od czasu, gdyśmy rzucili Stanisława, i po nich wielce go zmienionym znajdujemy: los jego ten sam, ale człowiek, co go znosi, inny.
Ciężką boleścią opłacił on niespodziane zniknienie ukochanéj Sary, która jak meteor zabłysła w jego życiu, mignęła i znikła na zawsze. Pozostał mu po niéj nieuleczony smutek i niedowiarstwo w szczęście ziemskie.
W początku szukano starannie jéj śladów wszelkimi możliwemi środkami, w Wilnie, w Kownie, po kraju, gdzie tylko przypuścić było można, że się rodzina Dawida ukrywała; ale wprędce dowiedziano się, że kupiec sprzedawszy całą nieruchomą majętność, sklepy, dom w Wilnie, znikł z kraju, i jak Żydzi utrzymywali, do Pruss się miał wynieść.
Co się stało z Sarą, nikt nie wiedział. Dawny jéj mąż, w skutek rozwodu, wedle prawa, przez samą jéj ucieczkę sprowadzonego, ożenił się raz drugi, i żył obcy zupełnie rodzinie dawniéj z nim połączonéj. Nawet starego Abrama i żony jego, istot, jak się zdawało, gdzieindziéj niż w kraju, do którego obyczajów przywykli, żyć niemogących — nie odkryto miejsca pobytu. Porwanie Sary, utajenie jéj, tak było spełnione zręcznie, tak ułożone za wczasu, że po nich żadnéj naprowadzającéj na poszlaki skazówki odkryć nie było podobna. Stanisław jeździł, posyłał, opłacał, Żydzi go mamili, oszukiwali, odzierali, a ostatecznie pokazywało się zawsze, że nic nie znaleziono, że nikt nic się nie dowiedział, a raczéj że gmina izraelska zdradzić współwyznawcy nie mogła. Doktor Brant pomagał serdecznie młodemu przyjacielowi, ale i on nie mógł nic zrobić, i Szarski w końcu z rozpaczą załamawszy ręce, musiał powiedziéć w sercu swém, że stracił na wieki jedyną istotę, która go kochała. A że w życiu jednego człowieka nie ma dwóch takich gwiazd, dwóch takich słońc jasnych — patrzał na przyszłość bezsilny i zobojętniały.
Rodzice, oprócz tego znaku życia, jaki mu dali przez pana Adama, nie odezwali się do niego; pisał do nich kilka razy, ale nie otrzymał odpowiedzi, bo widocznie ojciec rozgniewał się znowu i trwał już w swéj do dziecka nieposłusznego niechęci. Życie więc samotne, głuche, odosobnione, ożywiało się tylko pracą, poświęceniem jéj, kapłaństwem myśli; a zasklepienie to w sobie wywoływało coraz nowe idee, dostarczając do coraz nowych dzieł wątku.
Z gorączką jakąś rzucał się do nich Stanisław i zabijał niemal ustawicznością wysiłków; ale wbrew jego chęci, praca nie wycieńczając, męczyła tylko chwilowo, a dodawała sił nowych. Położenie jego w towarzystwie otaczającém, oderwane, niezależne, pozbawione rady przyjaznéj, najwięcéj mu zawadzało do skutecznego rozwinięcia. Najdoskonaléj uorganizowany człowiek potrzebuje bodźca, rozmowy, krytyki, a wreszcie współczucia; rzucony sam z sobą, zmuszony radzić się siebie i stawać w dwóch na raz rolach, obwinionego i sędziego, wprędce się wyczerpać musi. Stanisławowi często brakło książek, częściéj jeszcze ludzi. Pierwsze ledwie miał z rzadka i na krótką chwilę od Benedykta Pleśniaka, od professora Hipolita, od kogoś przyjaznego lub chcącego się pochlubić, że coś pożyczał poecie; ale drugich, w początkach zwłaszcza po owym wypadku, który imię jego związał z imieniem Sary, brakło mu całkowicie.
Ludzie odwracali się od niego jak od awanturnika, bali się podać mu ręki i drzwi otworzyć. Jednakże jak nic na świecie całym (a u nas bardziéj może niż wszędzie) nie ma stałego, i ten wstręt powoli ustać musiał. Jedno pismo po drugiém rozgłaszało imię, dawało coraz różnostronniejsze próby talentu; przymioty pisarza budziły zajęcie, ciekawość, pragnienie poznania człowieka, choć to często! a! często! dwie tak odrębne istoty!
U Stanisława szczęśliwym trafem, człowiek i pisarz byli jedném; ale iluż takich naliczymy, co żyją jak piszą i piszą jak żyją? Zwróćcie oczy na kaznodziejów-pisarzy, i powiedzcie, jak wierzyć tym, których pióro zaprzecza ręce, a ręka kłamstwo pióru zadaje? Oto poeta sielanek i pieśni, czuły, rozkochany, namiętny, który się ożenił z zasmoloną kucharką i wzdycha tylko nad pieczenią; — oto twórca epopei narodowéj, który mówi tylko po francuzku; — oto moralista wychowujący dzieci w najgorszych przykładach; — oto filozof dający grosz na lichwę Bóg wie jak wprzódy zebrany: — jakże tu nie odłączyć pisarza od człowieka i nie przypuszczać niemal dwóch w jednéj egzystencyi?
Święty Paweł dawno powiedział, że homo duplex; ale nigdzie ta dwoistość człowieka wyraźniéj w oczy nie skacze, niż w porównania dzieł z ich twórcami: rzekłbyś, że pisał inny, a inny imię na tém położył.
I tak może jest w istocie: bo co pisze w człowieku, z człowieka, to nie jednostka jego, to nie on, ale duch zły lub dobry, duch ludzkości, duch wieku; autor trzyma pióro, słucha głosu i wiernie go spisuje. Cała rzecz, że jedni lepiéj, drudzy gorzéj pod dyktowaniem piszą. W życiu prywatném chyba szczególne okoliczności zmuszą pisarza wyjść z roli człowieka, i przemówić językiem, który mu służy tylko do kazalnicy. Błądzi kto szuka w sławnym twórcy śladów jego utworu, jak gdyby w piórze, którém pisał, chciano dostrzedz śladu poematu. Rzadki tak zjednoczony ze swą rolą i powołaniem człowiek, który cały żył w piśmie, pisząc cale życie ustami, uczynkiem... przykładem.
Większa część najświetniejszych meteorów literatury jest po utworzeniu jak pytonissy zdjęte z trójnoga, z którego wróżyły przyszłość — osłabli, nieprzytomni, chorzy... pospolici ludzie... Co było najlepszego, już się z tego naczynia wylało.
Ale i w życiu pospolitém pisarz ma obowiązek nie skalać się będąc kapłanem; choć nie zawsze sprawia ofiarę, ręce jego i serce muszą być czyste... czekając na chwilę natchnienia. Jak dobre, szlachetne, piękne wylać się może z duszy, która go nie uczuła aż do poświęcenia mu całego życia?
A! różnie się to przecię dzieje.
Są co piszą bez przekonania, a jednak ten ich głos nieszczery, sprawą ducha, którego byli mimówolném narzędziem, idzie daleko, i na pewnéj społeczności klassie, usposobionéj do przyjęcia go, zbawienne wywrzeć może wrażenie! Tak i trucizna lekarstwem bywa.
Stanisław za wczasu aż do egzaltacyi posunął w sobie pojęcie obowiązków pisarza-kapłana, i starał się życie swe uczynić czystém i wzniosłém. Ani przykładem, ani mową nie dozwolił się posądzić o sprzeczność z tém, co w nim myślało i pisało. Ten duch, który wiódł pióro, prowadził i życie.
Patrzano więc jak na dziwaka, na człowieka, który wbrew towarzyskim prawidłom, mówił prawdę, który rzadko nie ujął się za przekonaniem swojém, choćby tém kogo miał sobie narazić, i szedł daléj drogą cierniową, bolejąc, a nie szukając wygodniejszych od niéj ścieżek.
I on jak inni mógł znaleźć w życiu cieniste drzewo spoczynku, źródełko do napoju, legowisko jakieś i kawałek dachu, okupione swobodą, zaparciem się myśli swéj i zajęciem około powszedniego chleba, coby go oderwało od wpatrywania się w myśl bożą wyrażoną tysiącem znaków w świecie i ludziach; — ale chciał być sobą i dla spoczynku nic nie myślał poświęcić. Spoczniemy w grobie na długo!
Bóg tylko wie jeden, jak mu chleb powszedni ciężko i krwawo przychodził. Nie ma towaru, coby się trudniéj od myśli sprzedawał, nie ma pracownika, coby gorzéj wychodził na dziele swéj ręki. Ci, co jego robotą handlują, budują fortuny; on zawsze spragniony i głodny. Pisma Stanisława, dzięki ich oryginalności, świeżości, dzięki może okolicznościom przyjaznym i krytyce, co je prześladowała, sprzedawały się prędko i dobrze; nabywali je bibliopole dosyć ochoczo, ale z każdym rękopismem odegrywali komedyę, żeby go jak najtaniéj wytargować z rąk autora. Żaden z nich nie miał tyle sumienia, żeby otwarcie wartość istotną zapłacić; handlowali tém jak inni skórkami zajęczemi. Najrozumniejsi łapali go pochlebstwem, przyjaźnią, drobną przysługą, uśmiechem dobrodusznym; bezwstydniejsi po prostu wypatrywali chwili dogodnéj, targowali się o każdy grosz, a zbywali w końcu bibułowym rachunkiem. Zarabiał wydawca, bogacił się sprzedający częściowo, mający pięćdziesiąt procentów ustępstwa, to jest więcéj daleko niżeli sam autor zysku, a pisarz wedle odwiecznego prawa marł z głodu, pracując sił ostatkiem na drugich.
Ciężko było z tego grosza wyżyć choć jednemu człowiekowi; ale Stanisław nie potrzebował wiele, i wystarczało mu co miał. Zaraz po ucieczce Sary, unikając wspomnień, które mu nastręczało dawne jego mieszkanie na Trockiéj ulicy, wyniósł się na Zarzecze. Tam wypytawszy sobie parę pokoików na piętrze, z których widok miał rozleglejszy, zamieszkał wśród pracowitéj ludności jednéj z najuboższych części miasta. Mało bardzo wychodził z domu, mniéj jeszcze miewał ludzi u siebie; zamknięty dumał, pisał, lub gdy się stęsknił jak dziecko wioski do natury, zieleni, do powietrza i wody, leciał w okolice Wilna pełne uroczych widoków.
W tych przechadzkach często zabiegając daleko rozgrzany ruchem, puszczał wodze fantazyi i obmyślał całe ustępy, całe pieśni, które potém zamknięty na klucz w swéj izdebce, pośpiesznie rzucał na papier. W przeciągu tych kilku lat wydał on kilka pism nowych: dramat, poezye, urywki prozy, które krytyka swoim zwyczajem przyjęła z surowością i szyderstwy. Ale przeciwko wszelkiemu jéj obrachowaniu, Stanisław zyskiwał w opinii za każdą nową książką i krytyką nową, a ucząc się od swych sędziów wad własnych, które najlepiéj nieprzyjaciele wskazać mogą, poprawiał się z nich o ile mu dozwalała natura jego i organizacya. Są jednak wady, z których się poprawić niepodobna, wady organiczne; z tych i najboleśniejsza nie uleczy operacya, te rozwijają się z wiekiem jeszcze.
Na końcu roku ostatniego, już imię jego dobrze było znane, ale najlepiéj podobno tym, którzy najdaléj od Wilna mieszkali. Sąd oddalonych był niejako wyprzedzeniem wyroku opinii powszechnéj; nie wpływała nań namiętność ani uboczne okoliczności. Wspominano imię Szarskiego za granicą, oceniali go obcy, odbierał dowody współczucia z zapadłych kątków kraju, a otaczający go, obudzeni dopiero tém może, z większém zajęciem poczęli spoglądać na młodego pisarza.
Była to tylko prosta, niestety! ciekawość, nie współczucie. Ten chciał się pochwalić, że żyje z nim poufale, ów podchwycić myśli jego, inny popisać się, wziąwszy go pod rękę na ulicy; ale w ciszy, w zakątku, sercem do serca przemówić, ale mu podać ciepłą — nikt nie umiał! Miłość Sary i miłość, którą malował w poezyach, dramatach, w urywkach swoich Szarski, bo często wracał do tego uczucia, trochę ku niemu zwracała oczy kobiet, ale i to była tylko zimna ciekawość. A gdy za pierwszém widzeniem ujrzały go zimnym na oko, znękanym, pospolitym człowiekiem, z którego ich oko iskry dobyć nie mogło, mówiły: „Nudne jakieś stworzenie!“ i zwracały się do innych. Chciały, by im od razu wyśpiewał poemat, lub padł do ich kolan po pierwszym ukłonie. Często zaproszony do czyjegoś domu, po chwilce spoczynku i rozmowy o pogodzie, spotykał nalegania, aby coś przeczytał; przetrząsano mu kieszenie, szukając w nich papierów; a Szarskiemu, który popisywać się i czytać nie mógł, przykre były te nalegania. Dla niego tak świętą rzeczą było wszelkie natchnienie, że się z niém przed prostą powszednią ciekawością nie mógł popisywać na zimno; każdy swój wiersz brał do ręki z biciem serca, z płomieniem oblaną twarzą, ze świętym strachem, by nie rzucić myśli i uczucia na łup stworzeniom, co je mogły splugawić...
Taki człowiek nie mógł mieć powodzeń na świecie; a że jako poeta nierówny był sobie, bo po chwilach dumań, porywały go nagle wesołość, natchnienie, wielomowność i zapalały się w nim ognie niespodziane — sądy więc o nim były nieskończenie różne. Jeden go miał za miłego i wesołego, drugi wyrzucał mu chłód, surowość i nieczułość.
Kółko jego znajomości coraz się powiększało; a że każdy potrzebuje ludzi, więc i Stanisław rad był temu, umiejąc w poczciwém sercu swojém znaleźć w każdym przymiot jakiś i dobrą stronę. Raziły go może wady i płaszczyzny pospolitych ludzi, ale w kimże najpospolitszym nawet nie odbija się promyczek boży? w kimże nie mieszka coś szlachetnego, coś w jakikolwiek sposób zastanawiającego? Każdy ma stronę piękną, jeśli nie zawsze, to chwilami przynajmniéj wyrazistą.
Dom państwa Ciemięgów z szeregiem ich córek już przerzedzonym, bo niektóre powychodziły były za, mąż, pierwszy mu się znowu otworzył. Wprawdzie sama pani nieskończenie miała za złe poecie, że Pryska, bohaterka jego poematu, została uwiedzioną, i miała to za wielkie przewinienie z jego strony, że obraz tak niemoralny odmalował; ale późniéj zamknąwszy na klucz w kantorku ów nieszczęśliwy poemat, który wszystkie jéj córki przeczytały ukradkiem, jejmość zapomniała urazy, i dość grzecznie przyjmowała starego znajomego. Rzadziéj coraz spotykał się tu Szarski z Iglickim, bo ex-professor już przestał bywać po domach, znajdując, że życie po szynkowniach, w których czas trawił, daleko było swobodniejsze.
Z Bazylewiczem nie widywali się prawie, a spotkawszy, mijali się, jakby nie znali. Zręczny ów literat szedł tymczasem daléj rozpoczętą drogą. Nie udało mu się wprawdzie ożenić z panną Emilią Kłapciówną, która poszła raptem za jakiegoś podpółkownika piechoty, mającego mieć trzysta dusz w Orłowskiéj gubernii; ale pocieszył się łatwo, spodziewając się schwycić poddeptaną wdówkę, chorą niestety! zbyt często na fluksyę w twarzy, a ciągle na uczoność, i mającą tylko jedną córkę. Tymczasem spekulował na literaturze, wydawał prospekta, zbierał prenumeraty, pisał artykuły, a ze krzyczał bardzo głośno i krytykował śmiało, wyrobił sobie pewne stanowisko.
Professor Hipolit, jedyny przyjaciel Stanisława, zawsze mu wierny, równie ciężko i powoli jak on szedł drogą życia. Ale mimo pozornéj wesołości, nie miał siły wytrwania Stanisława. Po pierwszéj, drugiéj książce, nie widząc skutku w sławie ani w groszu, założył ręce, zawinął się w szlafrok i rzekł sobie: „Albom głupi pracować dla nich! wolę cudzéj pracy używać.“ Żył więc sobie spokojnie, po cichu, w kącie, zawsze czytając wiele, sądząc trafnie, śmiejąc się rad ze wszystkiego, co mu się śmieszném zdawało, i zapalając do pięknego, ale zupełnie zszedłszy sam z placu boju. Piękna twarzyczka ubogiéj panienki chwyciła go za serce, pokochał się, głowa mu się zawróciła, niedługo myśląc, nie patrząc końca, ożenił się. Byli szczęśliwi, ale ubóztwo jak robak wyjadało ten owoc szczęścia; przyszło dwoje dzieciątek, przyszedł z niemi niepokój o ich losy, i professor Hipolit trochę z lenistwa, pierworodnego grzechu plemion słowiańskich, wpadł w próżniacze życie pospolitych ludzi. Dawał lekcye, gawędził godzinami, chodził, grał w k arty, zajadał śniadania, perorował po kieliszku, a do pracy się me brał, z dnia na dzień ją odkładając.
Przyparty przez Szarskiego, zbywał go żartami lub obietnicami: „Pocznę za tydzień, jutro, gdy rozpakuję papiery“ i t. p. Wreszcie otwarciéj czasem śmiał mu się w oczy.
— Daj ty mi pokój! Próbowałem, na nic się nie zdało,.. dosyć tego... Aby dzień do wieczoru, aby życie do końca...
Szarski widział, ile w téj pozornéj wesołości taiło się rozpaczy, bo nieraz dostrzegał, jak czułe ojczysko, wziąwszy synka na kolana, łzą miał oczy zalane, gdy na przyszłość jego wspomniał; ale nigdy nie wydał się z tém, że wie coś więcéj niż powinien. Poczciwa to była natura, ale nie umiała się wyłamać z rodowych naszych nałogów. Umiał kochać, gotów był się poświęcić cały, byle poświęcenie to nagłe nie potrzebowało po nim wytrwania długiego, pracy, stałości! Pracować, silić się, padać i wstawać, będąc oplwanym i ukamienowanym wracać do apostolstwa i głos podnosić zahuczany szyderstwem... nie był zdolny.
Bazylewicz także czekał tylko ożenienia, aby swéj połowicy zdać pióro, i poczęte tłómaczenie Luizyady Kamoensa rozłożyć na lat dwadzieścia cztery... Wdówka zapewniała mu byt dobry i spokój; dawne pisemka, jakie takie imię, a rozgłoszona wcześnie Luizyada także dodawała prawa do wdzięczności ogółu. Mógł więc po ślubie książki porozkładać, papier porozcinać, piór natemperować, tytuł wykaligrafować i siąść z założonemi rękoma... Na nieszczęście to upragnione ożenienie nie przychodziło do skutku, a nawet na chwilę zachwiane zostało. Wdowa mająca kilkakroć i jedną córkę, którą ze swych własnych funduszów wyposażyć mogła jak chciała, tyle była dobrą partyą mimo wiecznej fluksyi, ciągle się o jéj rękę liczni ubiegali zalotnicy. A że chorowała prócz tego nietylko na literatkę, ale na filozofkę i formalną blue stocking, a słabość jéj dobrze była znana, wiedzieli więc pretendenci jaką fórtką trafić do niéj było można.
Codzień niemal prezentowany przez kogo innego wchodził literat jakiś z papierem w kieszeni i gotowością do wzdychania, kochania, żenienia się i przepisywania!
Ale jejmość chciała mieć dobry towar za swoje pieniądze. Pierwsze jéj zamążpójście, które z woli matki spełniła jako ofiarę, wcale się jéj nie powiodło; musiała się odegrywać na drugiém.
Pani Lidzka miała już z okładem lat trzydzieści kilka... wedle kalendarza kochanków nawet; czterdzieści według przyjaciołek; a coś więcéj podobno pokazywała metryka i twarz... Nigdy nie była piękną, ale też za to niewiele zbrzydła starzejąc. Sucha, wysoka, blada, najczęściéj trochę zapuchła, miała reputacyę czarnych oczu, które w istocie zrudziały jakoś jak niedźwiedzie wynoszone i zrobiły się piwne; nos miała jak wszyscy, czoło, usta, brodę niedające się opisać, bo bez szczególnych wdzięków i szpetoty. Z biedy, na portrecie mogła uchodzić za niebardzo brzydką, a przy świecach i bez fluksyi nie raziła niczém; z rana tylko i przed ubraniem mówiono, że nie wyglądała ładnie, ale to mogły być plotki zazdrosnéj garderobiany. Nosiła czasem okulary niebieskie, szyld pracy dawnéj, i po nich poznawano ją na ulicy. Zresztą żółta, wychudła, z ręką dużą, z nogą potężną, wcale nie była zachwycającą. Dodajmy, że się ubierać nie lubiła; zapominała się okrutnie i miała pretensyę do filozofii.
Taką to istotę wybrało serce Bazylewicza od pierwszego na nią spojrzenia. Rozmowa obojga wzajemnie im przypadła do smaku, bo oboje mówili więcéj niż myśleli i tumanili słuchaczy; a że Bazylewicz ofiarował się skrypta pani posyłać do Gazety, drukować, chwalić, bronić i nosić po mieście — zawiązała się tedy miłość...
Niełatwo z nią było do surowéj wdowy przystąpić, i przez absolut dostać się do rzeczywistości; ale Bazylewicz tymczasem wzdychał jak miech kowalski, a służył jak piesek. Dwa razy na tydzień urządzał literackie wieczory u pani Lidzkiéj, nie opatrzywszy się biedak, że wprowadzał sobie współzawodników; wszyscy bowiem nieżonaci literaci, przychodzący na nie, poczęli chórem wzdychać do wdowy, a im który z nich miał dziurawsze łokcie, tém naturalnie wzdychał silniéj i gwałtowniéj.
Jejmość rozpatrywała się powoli.
Rumakiem pani Lidzkiéj była, jakeśmy rzekli, filozofia, najbardziéj niemiecka; a choć pani podobno nawet nie umiała języka, a nie czytywała nic nad artykuły Rewiewerowskie, i pochwytała tylko luźne myśli a raczéj pochewki, w których myśl była i formułki, puszczała się w wykłady panteizmu i obronę hegelianizmu, zagrożonego, jak mówiła, przez obskurantów. Tu więc na jéj wieczorach ułożono w obronie idei, zasad, ducha, postępu i tym podobnych wielkich słów, które jak chorągwie powiewały nad paplaniną téj czeredy — wydawać pismo zbiorowe.
Nie było wówczas nic łatwiejszego nad takie wydawanie, które mógł przedsięwziąć kto miał czém prospekt napisać i za co go wydrukować. Prospekt tylko gęsto szpikowano wyrazami: cywilizacya, idea, synteza, analiza, duch (ducha dodawano nie żałując)... obiecywano wiele, rozdawano tymczasem bilety prenumeracyjne w imię cywilizacyi, a zresztą rachowano na pieniądze z prowincyi, na artykuły z prowincyi, na współczucie kieszeni ogółu. Jaki taki prosty dzieciak natury, nie ze wszystkiém nawet od piersi jéj odłączony, przysyłał zaraz rzecz o duchu, ze stanowiska... jakiegoś tam skreśloną, inny rzecz o postępie, trzeci poezyę do Pauli, czwarty paszkwil jakiś pod pozorem powieści, inny pod pozorem krytyki zemstę... i tak pierwszy zeszyt w świat puszczano z godłem: Junctis viribus. O drugim i trzecim rzadko była mowa, a gdy zabrakło myśli, wytrwałości, nauki, cierpliwości i sumienia, zrzucano winę na ogół. Jest to po części historya wielu a wielu u nas pism zbiorowych. Na coś podobnego zbierało się u pani Lidzkiéj, na któréj kolanach wykołysał się prospekt, karmiony przez zapuchłą ową muzę mlekiem filozofii.
Bazylewicz był jego ojcem, ale posłuszny inspiracyi Egeryi, poprawiał go póki chciała i jak pragnęła, potém wybił w dwóchtysiącach egzemplarzy i rozpuścił po świecie.
Lecz gdy sądził, że już całkiem podbił serce pani Lidzkiéj, i upatrywał tylko sposobnéj chwili, by jéj paść do kolan, gorącą miłość w oświadczalnym opiewając sonecie, zaszły niespodziane okoliczności, które zachwiały jego przyszłością i przeraziły go niemało.
Najprzód licho jakieś nadało, że mnóztwo osób, które pobrały bilety na dzieła Jana-Piotra-Felicyana Musiny Bazylewicza (gdyż takiemi się ubrał tytułami), poczęły nieprzyzwoicie skwierczeć, skarżąc się, że nie wychodzą; narzekania te w dość przykry sposób sformułowywane, doszły do uszu wdowy. Powtóre zjawił się niespodziewanie niebezpieczny współzawodnik.
Był to niejaki baron Hollar, niby Niemiec, niby krajowiec, niby poeta, niby człowiek salonowy; a że politura nigdy u kobiet nie szkodzi, łańcuszki złote na kamizelce i pierścionki dosyć są pożądane, czarna zaś czupryna i zgrabny wąsik dobremi bywają agentami matrymonialnemi, przeto baron zaraz po wnijściu uzyskał pierwsze stanowisko przy wdowie. Goły był jak święty turecki, lepiéj mówiąc jak literat, Bóg go wie co umiał, ale że jeszcze śmieléj od Bazylewicza prawił, kłamał i przechwalał się, poczęli zaraz z przerażonym Bazylewiczem zjadać się na surowo od pierwszego wieczoru i baron nie dał się połknąć.
Miał on mnóztwo wyższości nad współzawodnikiem: najprzód jaką taką ogładę, któréj brakło Bazylewiczowi, sztukującemu się niesmaczną rubasznością; powtóre talenta, bo grał, śpiewał i malował, a przynajmniéj uchodził za dystyngowanego znawcę i dylletanta w tych przedmiotach. Wdowa także była namiętną artystką, bo grała jedną sonatę Field’a, wyuczoną jeszcze za błogich czasów jego sławy, i wymalowała z pomocą potulnego metra ogromny łeb jakiegoś Tarkwiniusza, wylizany i wysmarowany, który wisiał w salonie, a zwykła była powtarzać, że człowiek bez usposobienia artystycznego zawsze się jéj zdawał niekompletnym. Baron był przytém co się zowie pięknym mężczyzną, i przyjmowano go wszędzie... to jéj pochlebiało... W oczach więc zdetronizowanego Bazylewicza romans się począł na seryo, bo trzeciego dnia dla swéj bogini baron przyniósł canzonettę, któréj poezyi i muzyki był twórcą, a w dodatku jeszcze sam ją, oświadczając się w ten sposób, wyśpiewał przy fortepianie.
Arcydzieło to, tajemniczego pochodzenia jak sam autor, zaczynało się od wyrazów:

Gdy głos twój słyszę, gdy mowę twą chwytam...

Śpiew pozyskał oklaski, a co gorsza takie wejrzenie, jakiego Bazylewicz nigdy nie otrzymał jeszcze, nawet za napisanie prospektu. Biedny kochanek umierał ze strachu: trzeba się było ratować, poszedł po rozum do głowy. Nie on wprowadził do domu pani Lidzkiéj tego nieszczęsnego barona, i nic też o nim nie wiedział; dopiero gdy mu tak groźnie stanął na drodze, zaczął się o niego rozpytywać po mieście.
Pochodzenie było zagadkowe, różnie różni mówili, wywodząc go z Inflant, z Kurlandyi, z Hollandyi; ale między głosami temi znalazł się jeden, który mu po cichu pochodzenie izraelskie zarzucał. Za tą nitką poszedł Bazylewicz, i dopadłszy wątku, zasadził się na swoją ofiarę. Jednego wieczoru gdy sam na sam z panią Lidzką rozmawiali o swém piśmie zbiorowém, które wydawać zamierzali, a nikt im planów wspaniałych nie przerywał, Bazylewicz umyślnie zwrócił mowę na barona.
— Nigdybym nie sądził — rzekł zimno — żeby w człowieku tak dalece wychowanie mogło zatrzeć wszelkie, ślady pochodzenia aż do typu fizyognomii. Ktoby to poznał w nim Żyda!
Wdowa poruszyła się żywo na kanapie, drgnęła, zaczerwieniła się i rzuciła badawczém okiem na literata, który dodał chłodno:
— Jednakże Żyd; wie o tem całe miasto!
— Prócz mnie, bom dotąd ani słyszała o tém, ani się domyślała tego, odparła wdowa zagryzając usta. Sądzę, że to potwarz być musi...
— Mogłaby to być potwarz, przerwał Podolak; ale uważała pani, że w wymawianiu taki chlipnie czasami. — To mówiąc rozśmiał się szydersko. — W mieście zowią go baronem Judele.
Pani Lidzka zbladła, pokraśniała, zadumała się, ale już nic nie odpowiedziała.
— Zdradza go także zdatność do muzyki, dodał nielitościwy oprawca: wszyscy Żydzi są bardzo muzykalni, to fakt...
Wdowa ruszyła ramionami, a wtém właśnie wszedł poszóstnie baron, z kieszeniami pełnemi nót, wierszy i nowostek. Pierwsze przywitanie z panią domu przekonało go, że już mu się ktoś przysłużyć musiał. Z ukosa spojrzał na Bazylewicza, ale cały wieczór zszedł kwaśno.
Wdowa, jakkolwiek powierzchowność barona dość jéj do smaku przypadła, cofnęła się zaraz od niego, począwszy wypytywać niespokojnie i dowiedziawszy się, że była tam jakaś wątpliwość względem genealogii.
Naówczas Bazylewicz korzystając z wahania się wdowy, nagle jednego wieczoru upadł jéj do nóg, z oświadczeniem wiekuistéj miłości. Że jéj wierzyć mogła, to rzecz dziwna, ale prawdopodobna; zimno jednak przyjęła gorące wyznanie, i kazawszy powstać kochankowi, posadziła go naprzeciw siebie, a poprawując chusteczkę obwijającą wiekuistą fluksyę, tak się do niego odezwała:
— Pan jesteś młodszy odemnie.
— Dusze nie mają lat, rzekł śmiało Bazylewicz; bo duch młodym jest zawsze.
— Śmianoby się ze mnie, gdybym za mąż poszła, nie wydawszy wprzód córki, któraby stosowniejszą była dla pana partyą nademnie.
— Pani! pani zabijasz mnie temi zimnemi, rozważnemi przewidzeniami... Ja się tylko jednego domagam słowa: kochasz mnie czy nie? oto pytanie żywotne.
Wdówka się uśmiechnęła i wyciągnęła ku niemu suchą, atramentem poplamioną rękę.
— Cierpliwości — rzekła — cierpliwości! Nic nie przyrzekam, ale pan nie rozpaczaj... O czas proszę, poznajmy się lepiéj wzajemnie.
Bazylewicz wziąwszy to za przyrzeczenie, upadł jéj do nóg znowu, i tak się ta scena skończyła.


Dla Stanisława świat marzeń był właściwie polem żywota, bo w nim więcéj mieszkał niż na ziemi; wszakże przyjaciele wciągali go gwałtem w kółko swoje, między ludzi. Tęskny gościł w niém przybyszem, nie znajdując nigdzie tych wrażeń, tego zapału, szczerości, jaka cechowała młode towarzystwo współuczniów jego na ławach akademii. Ani tego wylania się mimowolnego, ani tego zapomnienia o sobie, ani téj otwartości nie było wśród nowych przyjaciół, grających jakąś rolę, zajętych więcéj pokazaniem się, niż przepełnionych potrzebą wylania się z tém, co ciężyło ich sercu.
Dni upływały bardzo jednostajnie i po większéj części w zupełnéj niewiadomości tego, co się działo w mieście; bo maleńkie wypadki codzienne życia, innych nadzwyczaj zajmujące, jego nie obchodziły wcale. Jednego wieczoru zwlókł się do niego professor Hipolit, który rzadko bywał na Zarzeczu, bo na dorożki tracić nie chciał, a piechotą zbyt było chodzić daleko. Na twarzy jego nieco zmęczonéj, w oczach ciągle łzawych, walczył smutek duszy z wesołością temperamentu. Na ten raz był widocznie po dobrym obiedzie; oczy mu pałały, śmiał się ochoczo, i na wstępie zaraz rzuciwszy się na kanapkę przy oknie, z którego był piękny widok na miasto i rzekę, zawołał:
— No, dziku mój, już cię dzisiaj od roboty i z chaty twojéj wyciągnąć muszę.
— Mnie? zapytał Stanisław.
— Ciebie, ciebie, mój poeto! Mamy w mieście naszem osobliwość, trzeba żebyś ją zobaczył; wszak dobrze rozumiesz po niemiecku?
— Na Boga! tłómaczyłem przecię Goethego.
— Nie racya! Są co tłómaczą nie umiejąc ani słowa języka, z którego robią przekłady. Ale lubisz Schillera?
— Zkądżeś tak dziś pełen téj niemczyzny?
— Zkąd? w mieście całém wszyscy dziś tylko po niemiecku szwargoczą.
— Co się im stało?
— Mamy teatr niemiecki!
— Zkąd?
— Nie wiesz? Truppa jadąca wprost z Berlina, zamówiona do Petersburga, po drodze dają u nas kilka reprezentacyj... Mają kilku przewybornych aktorów: sławnego Karola Moora, tak przezwanego od głównéj swej roli, i niemniéj sławną Smaragdinę (jest to jéj nom de guerre, Bóg wie jak się w istocie nazywa), ale aktorka doskonała. Muszę cię z sobą poprowadzić na teatr.
Stanisław ruszył obojętnie ramionami.
— A co grają? spytał.
— Coś tam Schillera, nie wiem na pewno, ale cokolwiek dadzą, ciekawym wrażenia, jakie na tobie uczyni poezya niemiecka, czysto niemiecka, w żywą dramatyczną obleczoną szatę. Smaragdina wielką jest niezaprzeczenie artystką!
— Pójdziemy więc zobaczyć twoją Smaragdinę i porównać ją z naszą panną Izabellą.
— Byłem wczoraj — kończył professor — będę dziś i jutro i póki grać będą, bo przyznam ci się, że mnie ten nowy teatr mocno zajmuje, unosi, egzaltuje... Wystaw sobie Schillera! kochanego młodości naszéj Schillera! granego con amore, z tradycyą teatru może przez autora natchnioną, pojętego całą duszą... To coś warto!
— Warto — rzekł Staś — bym ostatniego lub przedostatniego rubla na to poświęcił! idę z tobą! Przecięż i do nas niezawsze tylko akrobaci jeżdżą, kuglarze, hece i małpy!
— Nie pożałujesz, ręczę: zawołał professor. A że tu w waszéj Syberyi na Zarzeczu dorożek nie widać, a ja od ożenienia utywszy nieznacznie chodzić nie mogę, zrób mi tę łaskę i wyjdźmy za wczasu, żeby się i nie śpieszyć, i pierwszych scen nie stracić.
Stanisław posłuchał professora, i pustki jeszcze były w teatrze, gdy pod jego skromny portyk podeszli. Dopiero w kwadrans zaczęły się zaludniać loże, fotele, a powozy grzmieć na bruku. Staś i Hipolit szczęśliwie trafiwszy zajęli miejsca w pierwszym rzędzie zaraz za Każyńskim i orkiestrą, która przez grzeczność dla Niemców poczęła uwerturę z „Oberona“... Był to zapewne pomysł Każyńskiego, który uczuł, że Schiller z Weberem mają jakieś powinowactwo, są typami jednéj rodziny, owszem rodzonymi braćmi. Dla Goethego wybrałby był może Mendelsohna.
W lożach cały już piękny świat błyszczał, i blada Adela w gronostajach, nigdy jéj nie opuszczających, wraz z księciem Janem i matką, zasiadła wprost nad głowa Szarskiego, któremu na widok tego szkieletu dawnéj miłości, serce już nawet nie uderzyło... Westchnął tylko jak nad starym grobem porosłym trawą i mchami. Ścisk w teatrze był ogromny: gdyż nigdy u nas krajowi artyści nie zrobią trzeciéj części tego, co lada sztukmajster zagraniczny; a każdy domorosły aktor powinien się modlić do Boga nietyle o talent, ile o nazwisko włoskie, francuzkie lub niemieckie.
Stanisław miał czas obejrzeć teatr, loże pełne kobiet, parter pełny elegantów, paradyz przepełniony Żydami, gdy nareszcie „Oberona“ ostatnia nóta przedźwięczała, kurtyna się podniosła, dramat rozpoczął.
Rzeczywiście, truppa złożona była z wybornych aktorów, którzy w swych rolach występowali bez przesady i nadętości, bez fałszywego patetyzmu, który tak niemiłe czyni wrażenie, zwłaszcza w pierwszych scenach przedstawień teatralnych. Mniéj też było w ich sposobie odtwarzania poety konwencyonalnych a nienaturalnych ruchów, mimiki wyuczonéj, postawy przejętéj, nie odczutéj, i Stanisław uczuł się porwany podwójnym wdziękiem poezyi wielkiego mistrza i przedstawienia podnoszącego jéj wyraz potęgą żywego słowa.
W trzeciéj czy czwartéj scenie grzmot oklasków zwiastował wystąpienie Smaragdiny... rola jéj była skromnéj a poetycznéj dziewicy... W dali wysunęła się jak cień biały, zbliżyła, i gdy światło padło na twarz jéj cudnéj piękności i wdzięku idealnego, Stanisław, który z innymi machinalnie podniósł był ręce, by jéj przyklasnąć, odrętwiał, osłupiał...
Poznał w niéj... Sarę!
Pochwycił za rękę professora, który tego ruchu wytłómaczyć sobie nie umiejąc, przypisał go uniesieniu... potém chciał się rzucić ku scenie. Szczęściem jakiémś opamiętał się w porę, nim na siebie wszystkie zwrócił oczy, i padł na swoje miejsce.
Oczy pięknéj Izraelitki przebiegły teatr, wiedzione przeczuciem czy tęsknotą; padły na Stanisława, i z ust jéj nagle okrzyk podziwienia dał się słyszeć... ale to trwało tylko chwilę przelotną. Aktorka była wnet panią siebie i pochwyciła swą rolę z potęgą zapomnienia o sobie, z zaparciem się niepojętém.
Oczyma spragnionemi wiódł za nią Stanisław przejęty, wzruszony, wpół żywy, poznając i poznać jéj nie mogąc. Nowa jakaś metamorfoza przekształciła ją zupełnie na ideał różny od tego, który dwakroć przedstawił się w życiu Szarskiego. Nie była to już ani owa dzieweczka nieśmiała, któréj wejrzenie tylko mówiło o duszy, ani rozmarzona dziewica, co ukochała Dantego i żyła w poezyi; była to istota nowa, może od obu tamtych piękniejsza, ale do żadnéj z nich niepodobna.
Twarz jéj nawet przy tych samych rysach inny miała charakter, spoważniała, podniosła się, znać było, że duch tam panował nad sobą i władał samoistnie... Oczy czarne rzucały jeszcze ogniem, ale mierzyły błyski swe i wstrzymać je lub powiększyć mogły; usta śmiały się jeszcze, ale na rozkaz tylko; rysy oblał spokój jakiś, nadający im linie regularniejsze; czoło podniosło się, kibić zaokrągliła, a ruch wyszlachetniał. Taż sama to była Sara, ale w nowéj życia epoce, na wyższym stopniu rozkwitu. Nic nie straciła z wdzięku dziewictwa i młodości, a zyskała na powadze i majestacie. Rola jéj była smutna, łzawa, patetyczna, grała ją mistrzowsko, zwłaszcza w ustępach, w których Schiller tak umie rzucać się na świat i przeciwko światu, z ironią zbolałéj duszy. Gdy mówiła Sara dźwięcznym językiem poety, Stanisław uczuł takie serca bicie, jakiego nie doznał nigdy jeszcze. A! poezya... poezya w ustach ukochanéj kobiety, pojęta jéj sercem, uczuta głęboko, wyrażona dźwięcznym głosem, drgającym prawdą, to potęga siły niezmiernéj!
Professor Hipolit patrzał na Szarskiego, prawie nie wychodząc ze zdumienia, bo nie pojmował, co zimnego i obojętnego człowieka tak nagle wprowadzić mogło w ten stan gorączkowy i rozdrażnienie do szaleństwa prawie posunięte.
Gdy Sara znikła, a kurtyna zapadła, obrócił się do niego z zapytaniem:
— Co ci jest?
— Co mi jest! zawołał Szarski. To Sara!
— Jak to? gdzie?
— Smaragdina! Lecę, idę... muszę ją widzieć!
— Czekaj! wstrzymał go Hipolit: zamąciłbyś reprezentacyę... niech się skończy sztuka... ochłoń sam wprzódy, możesz zrobić głupstwo, jesteś jak opętany! Ale któżby się był spodziewał, że ci takiego niepokoju napędzę!... Ktoby się był domyślił!
W ciągu następnych aktów, Smaragdina występowała ciągle, gdyż rola jéj była jedną z najgłówniejszych w sztuce. Stanisław pożerał ją oczyma, drżał, dostawał dreszczu, unosił się, płakał... A ona, ona, przelotnie parę razy spojrzała ku niemu, i jakby zajęta cała rolą swoją, zdawała się całkiem wcielona w istotę, którą przedstawiała, nie zmieszana żadném osobistém wrażeniem. Tylko coraz goręcéj, coraz ogniściéj w rozwoju dramatu i sytuacyi występowała w swojéj poetycznéj roli, któréj w końcu wielka boleść nadaje charakter dziki i srogi.
Zkąd w téj duszy znaleźć się mogły i zabrzmieć nowe struny, na których tak mistrzowsko grała? Zkąd taka znajomość natury ludzkiéj, jéj uczuć i odcieni, to wcielenie się i zjednoczenie z utworem poety? Stanisław nie pojmował. Wsparty na dłoni patrzał i zazdrościł sercem wszystkiemu temu, co ją przez te dwa lata rozwijało, kształciło i wzniosło; myślał wzdychając, że znowu nie tę spotka Sarę, jaka mu porwana została.
Nie śpieszył już nawet za kulisy, gdy na ostatni akt i krzyk śmiertelnéj rozpaczy zapadła zasłona wśród szalonych oklasków, tak się obawiał znaleźć w niéj to, co spotkał w Adeli. Zmienność, dziwaczność, smutne prawo natury ludzkiéj przychodziło mu na pamięć.
Wtém uczuł się za suknię pociągniętym z orkiestry, i nieznajoma figurka, widocznie pochodzenia niemieckiego, wyfryzowane, uśmiechnięte stworzenie poprosiło go skinieniem za kulisy.
Stanisław porzuciwszy Hipolita, pośpieszył z bijącém sercem za przewodnikiem swoim, przez drzwiczki skryte, przejścia ciemne, wschodki i teatralne rusztowania przeciskając się w głąb świątnicy niedostępnéj dla profanów. W jednéj z tych budek, które po naszych teatrach klecą wśród kulisowych labiryntów, dla odetchnienia głównym aktorom, zbudowanéj ze czterech olbrzymich parawanów, otwarły się drzwiczki płótnem malowaném obciągnięte, i poeta stanął przed siedzącą w krześle Sarą.
W białéj sukni swojéj roli, w ubiorze heroiny Schillera, ze spuszczonemi na kolana rękoma, z głową zwieszoną na piersi, czekała na niego zadumana sama jedna.
Pierwsze spojrzenie, którém się spotkali, było tak wymowne i potężne, że Stanisławowi łzy potoczyły się z oczu, rzucił się, ukląkł przed nią.
— A! to nareszcie ty jesteś! zawołał.
— To ja... son io... odpowiedziała wstając z ruchem królowéj i podając mu rękę artystka, z uśmiechem, w którym więcéj było litości, wspomnienia, rozczulenia przeszłością, niż ognia i namiętności. — To ja! to tylko ja!
Stanisław patrzał, klęczał i milczał, słów nie mógł znaleźć na pytanie, tak pytać się lękał.
— To ona! powtórzył cicho, nie puszczając jéj ręki.
Sara schyliła się powoli, westchnęła z cicha, i lekki, zimny pocałunek złożyła na jego czole; jakby dotykały umarłego, tak bojaźliwie, przelotnie usta jéj spoczęły na bladéj skroni poety.
— To ja! biedny mój poeto, dodała językiem trochę złamanym niemczyzną, z uśmiechem litości pełnym. A! nie spodziewałam się znaleźć cię tu jeszcze.
— Ani ja ciebie zobaczyć!
— O losy, dziwne losy ludzkie! już po niemiecku dodała królowa. Chodź! chodź! jedźmy do mnie... przypomnieć przynajmniéj dawne czasy... lepsze czasy!
Stanisław wstał, ale rozbudzony i przygnębiony: po tych kilku słowach, po przyjęciu, widział, że ten skarb, który dotąd chował w duszy, trzeba było na gorszą, smutniejszą rzeczywistość zamienić... W duszy gorzko mu się zrobiło.
— Saro — rzekł — dość mi było ciebie zobaczyć, widzieć, żeś swobodna, poklasnąć ci królowéj... nic nie chcę więcéj, ani słowa, ani tłómaczenia, ani litości... wolę pozostać z tém w sercu, co w niém dotąd żyło.
— Zawsze ten sam! zawsze poeta! rzekła cicho, chwytając go za rękę. Tyś się nic nie odmienił, a ja! a ja!
— Nie mów, na Boga, nic mi nie mów Saro! bo nic wiedzieć nie chcę...
— Nawet spowiedzi duszy, która twoją była?
— Była! ty mówisz była! łamiąc ręce zawołał Stanisław.
— I nie będzie już niczyją! odparła aktorka, bo nic już jéj rozbudzić nie potrafi! Ale i twojéj nie warta... Pozostanie smutną kapłanką sztuki i poezyi... Chodź! rzekła rozkazująco: ja cię nie opuszczę, tylem ci winna!
— Nie odbierajże mi złudzeń ostatka! miéj litość! modląc się zawołał Stanisław.
— Złudzeń! ty się jeszcze łudzisz biedny! westchnęła Sara. A! rzućmy po drodze te dziecinne zabawki: w życiu nic po nich poeto. Zamiast nich, łańcuch i kulę galernika wziąć potrzeba i wlec za sobą! Chodź, chodź ze mną!
To mówiąc i bojąc się, by jéj nie uszedł, rękę jego ścisnęła w zimnéj swéj malutkiéj dłoni, narzuciła na siebie płaszcz, zdjęła z głowy zasłonę i przemieniwszy się w istotę piękną jeszcze, ale codzienną, wyszła z nim razem z teatru. Mnóztwo jeszcze amatorów ciekawych czekało na ukazanie się pięknéj Smaragdiny, która ledwie rzuciwszy okiem na ten tłum wielbicieli, siadła do powozu wcześnie najętego, i wieźć się kazała z Szarskim do zajezdnego domu na oddalonéj ulicy. W drodze milczeli oboje... Sara wzdychała czasem; Stanisław słabł ze wzruszenia; chłód jéj dobijał go do reszty.
Powóz zatrzymał się, i Sara wprowadziła go do izdebki małéj, w któréj znużona na sofę upadła. Chwilę tak oczy zamknąwszy leżała nieruchoma, jakby myśli zbierając; wstała nareszcie poważna, zimniejsza, śmielsza, i usiadłszy naprzeciw dawnego kochanka, zaczęła mówić głosem, w którym przebijały się dźwięki lat ubiegłych:
— Słuchaj... ty nic zapewne nie wiesz dotąd, jak mnie z Wilna pochwycono, jak uwieziona zostałam. Moja i twoja familia podały sobie ręce do tego. Obawiano się, żebyś się ze mną nie ożenił, żebym chrześciańskiéj nie przyjęła wiary. Rodzice moi wynieśli się wcześnie za granicę, unikając odpowiedzialności, ale wciąż niewidzialni czuwali nademną. Środki obmyślane były wcześnie, doktor jakiś dostarczył im usypiającego napoju, w wigilię wieczoru, w którym to spełnić miano. Pomimo władzy napoju, za pierwszém dotknięciem, obudziłam się z krzykiem i poczęłam bronić ludziom, którzy unieść mnie usiłowali. Ale mi zawiązano usta, skrępowano ręce słabe, i nim szamocząc się potrafiłam zerwać więzy, rzucono mnie do zamkniętego powozu, czekającego o kilka kroków. Zemdlałam wkrótce, nie wiem co się daléj działo ze mną, czułam tylko długo szybki ruch powozu. Kilka dni lecieli tak ze mną bez spoczynku, bez wytchnienia prawie, póki nareszcie nie ujrzałam ojca i matki. Byłam już w innym kraju, pod ich władzą. Złamana nieszczęściem mojém, chciałam z razu głodną umorzyć się śmiercią; ale człowiek! biedny człowiek! tak żyć pragnie! łzy matki tak są silne! Przyrzekli mi wolność zupełną w zamian za zaręczenie, że wiary nie odmienię. Rodzice i ja z nimi, mieszkaliśmy w Królewcu; tu oddałam się znów cała nauce, poezyi, i myślałam tylko jakby się jeszcze do ciebie zbliżyć, połączyć z tobą! Serce moje rwało się do Wilna, do naszéj ulicy Niemieckiéj, do twego poddasza akademickiego; ale powoli przyszła i myśl, żeś ty zapomnieć musiał o mnie... Gwałtowniéj jeszcze rzuciłam się szukając w książkach pociechy... Schiller przypadał do zranionéj duszy; rozkochałam się w nim namiętnie... Dawano Rozbójników jego w Królewcu... Poszliśmy na teatr... Ten wieczór postanowił o mojém powołaniu... Powiedziałam sobie: będę artystką!
— I jesteś nią! zawołał Stanisław z zapałem.
— Tak! spuszczając oczy odpowiedziała Sara: tylko artystką! Ale w téj pogoni za sztuką... wszystko... wszystko pogubiłam po drodze! Umiem malować uczucie, ale czuć nie umiem jak dawniéj... Pierwsze moje wystąpienie w Berlinie, na które zezwolili rodzice, licznemi przykładami zniewoleni, zwróciło oczy wszystkich... Byłam młoda, smutna, rozkochana, a rozpacz lała się z ust moich potokiem, bo była w sercu, bo dobywała się z niego! Tęskniłam ku tobie! Koło pisarzy, poetów, czcicieli obstąpiło nową królową! Ciebie nie było!... Czekałam, czekałam, wyglądałam łamiąc ręce, i rozpacz, jakaś dzika chęć zemsty mnie porwała. Pierwszy uśmiech wymierzony ku mnie, przyjęłam uśmiechem, i oszalałam szukając coby mi zastąpiło wrażenie niewynagrodzone pierwszéj młodości, pierwszego ruchu życia. O! była to droga męczarni, na któréj rozbijałam się o głazy, gorzéj! o mary własnéj wyobraźni. Zamiast ludzi, których widziałam z daleka, stawały przedemną jakieś postacie chłodne, szyderskie... bez serca... Płakałam, ale cóż łzy pomogą! Skalałam się dobrowolnie, by szczęścia zapomnieć; nie potrafiłam stracić pamięci, i pozostałam po téj próbie zimną, szyderską, zastygłą na wieki, jak mnie widzisz, kapłanką sztuki!... wierną martwemu wspomnieniu, które króluje snom moim i łzom niewidzialnym. Nie szukaj we mnie Sary, która cię kochała... Kwiat ten przekwitł już na zawsze; suchy liść chwieje się na łodydze, co go niegdyś wydała... Nic w sercu! nic! cisza! pustka... dzbanek tam tylko stoi rozbity, zbłocony i próżny!
Mówiąc to, Izraelitka nie miała łzy w oku, tylko twarz jéj płonęła to bladła, mieniła się jak w ucisku ciężkiéj boleści, oddechu jéj zabrakło, padła zakrywając oczy.
Stanisław siedział nieruchomy i martwy jak przed umarłą; patrzał na nią suchém okiem boleści większéj nad łzy.
— I tyś nieszczęśliwa — rzekł po długiéj chwili milczenia — i jam nieszczęśliwy... Saro! Saro! dodał powoli: tyś winna! Brakło ci wiary. Jam wierny wspomnieniu twemu pozostał. Bez nadziei święciłem pamiątkę, i nie skruszyłem mojego bóztwa domowego do dziś dnia... Twoje ręce je rozbiły...
Zwiesił głowę i gorzko zapłakał.
Izraelitka powstała, popatrzała nań długo, litościwie, boleśnie, a wejrzenie to zdawało się mówić:
— Wierz! wierz kłamstwu mojemu! i niech cię fałsz ten ocali!
Potém dodała:
— Nie mówmy o mnie; mów ty mi o sobie!
— O sobie! uśmiechnął się Stanisław... dla mnie, we mnie, ze mną nic się nie zmieniło. Do dziś dnia, aż do téj godziny...
— Bądź zdrowa! bądź zdrowa! szepnął cicho — wyszedł chwiejącym się krokiem i nie oglądając się na nią, zniknął.
Nie słyszał jak straszny krzyk boleści rozległ się po smutnéj izdebce, jak okropna, śmiertelna po nim nastąpiła cisza!


Nazajutrz, niespodzianie poprzylepiane na afiszach ogłoszenia, oznajmiły publiczności wileńskiéj, że truppa niemiecka pod dyrekcyą pana Gipfel’a, dla nadzwyczajnych przyczyn, więcéj nie mogąc dawać widowisk w Wilnie, odjeżdża w dalszą do stolicy drogę.
Professor Hipolit, który pośpieszył na Zarzecze jakimś instynktem przyjaźni, znalazł Szarskiego od wczorajszéj nocy siedzącego na sofie, z okiem wlepioném w ścianę i zupełnie prawie nieprzytomnego. Dostał był biedny jakiegoś rodzaju odrętwiałości, z któréj go aż środkami lekarskiemi budzić było potrzeba; a choroba, która się zaraz z tego wywiązała, nie łatwo staraniem ojcowskiém doktora Branta mogła być pokonaną.
— To szczęście — mówił doktor zażywając tabakę — że w nim tylko dotąd dusza swawoli i dokazuje, a ciało mocne i niezużyte; inaczéj jakby się wzięły we dwoje do jegomości, niedalekoby zajechał... nie miałby siły przenieść połowy tego, co przebolał. Ale młodość poszanowana, lat dwadzieścia kilka, to podobno najskuteczniejsze lekarstwo... będzie zdrów.
Jakoż wyzdrowiał wreszcie Szarski, ale ta ostatnia próba go dobiła. Wstawszy z łóżka, podniósł się z niego starcem, na pościeli zostawując ostatnie tchnienie młodości. Świat wydawał mu się już inaczéj, horyzont chmurny, nigdzie przyszłości podpory, nigdzie na jutro poręki. Potrzeba było żyć, bo życie jest obowiązkiem; ale jak ciężką ofiarę przyjął je uzdrowiony. Nie było w niém ponęt dla niego, nic, coby jak wprzódy rozjaśniać mogło przyszłość, żadnych zwodniczych ideałów, szara, mglista, błotna droga codzienna, któréj krańce ginęły na ciemnych jakichś wyżynach. Nade drogą ciężary do dźwigania, kamienie do spoczynku, kości wędrowców bielejące bez pogrzebu, i mogiły ludzi, mogiły nadziei, mogiły złudzeń, mogiły wiar i marzeń, grobowiska bez końca. Takiém wydało mu się życie, i długo przekonać się nie mógł, by znowu wziąć się do pracy. Miałże swe żale i rozczarowanie wyśpiewać? dzielić się ogarniającym go chłodem? czy grać komedyę wesołości i jak błazen na zamówienie śmieszyć ludzi, za grosz jałmużny? Wszystko, co go otaczało, świat ze swemi drobnostkowemi wielkościami, które pożerają uchodzące godziny, ludzie ze swemi kłopotami marnemi i dziecinną rozpaczą, dzieje ze swym jednostajnym rozwojem jednéj idei znikomości... wydały mu się tak licho, tak poziomo i maluczko obok boleści, którą przebył, że ledwie chciał na nie rzucić okiem. Własne i cudze utwory tak znalazł blademi, słowo ludzkie tak czczém, sławę tak dziecinną igraszką, myśl tak niepewnym wyrazem prawdy, poezyę tak słabém echem uczucia... iż wszystko odtrącał od siebie.
Założył ręce i rzekł w duchu:
— Żyjmy, by patrzeć i dożyć do końca!
Ale stan ten początkowy nie trwał długo. Jedyny przyjaciel, professor Hipolit, który siebie wprawdzie z rozczarowania wykurować nie mógł, ale doskonałym był gdy o leczenie drugich chodziło, świadek wszystkiego, powiernik Stanisława, postanowił go dźwignąć z upadku, dobrze stan jego pojmując.
Dawszy więc zasklepić się ranom rozpaczy, począł budzić Stanisława z odrętwienia całą siłą swéj przyjaźni. Wierzył czy nie w słowa swoje, ale je miał na podoręczu.
— Słuchaj, rzekł: dosyć już tego, czas wstać, plunąć i pomyśleć, że życia jedna jakaś tam miłostka pożerać nie powinna. Cożeś ty myślał? albo ci nie powtarzano od dziecka, co to foemina? Przecięż wiedzieć musiałeś, że na tym fundamencie nic się nie buduje, chyba szałas dla rozrywki, ale nie dom i świątynia. Wstydź się, żeby życie struć sobie jedną boleścią i jaką? po stracie kobiety!
— Mój drogi, odparł Szarski: mów co chcesz, będziesz miał sto razy słuszność przed rozumem moim, ale spróbuj przekonać serce!
— Serce czas przekona, a tymczasem woli potrzeba do dzieła przyłożyć... Choroba twoja pociągnęła mnie na wydatki, ja mam żonę i dzieci, tyś goły, siadaj i pracuj, żebyś mi się wypłacił, bo długo ci czekać nie mogę... A jak ty mi tak z założonemi rękoma siedzieć będziesz...
Stanisław poznał się na sztuce, uśmiechnął i ruszył ramionami.
— Spróbuję — rzekł — choć doprawdy, nie wiem na coby się to zdać mogło... Reszta mojego życia ciężką podobno będzie pańszczyzną.
— Zachciałeś! Wszak w Bogarodzicy, Adam „bożym kmieciem“ nazwany; wszyscyśmy boży kmiecie, pańszczyznę robim Bogu... Daléj tedy, bo na tobie zalega!
Stanisław wpół sam przez się, nawpół nakłoniony słowy przyjaciela, usiadł do pracy; ale ostatnią kartę, na któréj zatrzymało się pióro w dniu poprzedzającym chorobę, od pierwszéj, którą teraz poczynał... oddzielał cały świat. Inny to był człowiek, kończący z uśmiechem podziwu i nieufności to, co rozpoczął z młodzieńczą otuchą! Rzekłbyś, że kilkanaście lat pożarła ta choroba...
Brant i Hipolit, zachęcając i zmuszając prawie do pracy, postanowili go też w świat wprowadzić koniecznie, i póty około niego chodzili, dopóki nareszcie nie wyciągnęli go z jamy. Stanisław był dość pożądanym wszędzie, zapomniano dawnych wstrętów, sława młodą jego skroń opromieniała, otwarły się przed nim drzwi wszystkie.
A im ze smutniejszém czołem wchodził gość, tém pożądańszy był może... Smutek, który się nie uskarża, nie żali, nie płacze, pociąga ku sobie.
Zdziwił się Stanisław, znajdując tyle wdzięku w prozie życia, tyle niespodzianych stron dobrych w ludziach najniepozorniejszych...
Mieszanina ta złego i dobrego, z któréj się świat składa, jemu co był przywykł ludzi wyobrażać sobie poetycznie z jednéj bryły... pierwiastki dziwne, z jakich się składa rzeczywisty człowiek, czyniąc z niego jedno z najniepojętszych stworzeń, — zdumiały go, ale nieco pogodziły z braćmi. Znikł dla niego ideał, którego szukał na ziemi, pełny, czysty, wielki, ów dyament bez skazy... ale teraz okruchy jego poczynał widzieć wszędzie, i na każdéj skroni, na każdéj piersi błyskała mu jakaś gwiazdka maluczka. Zesmutniał dla niego świat młodości, ale tu i owdzie uśmiechała się jeszcze to myśl, to uczucie młodzieńcze, i trzeba się było z usty, co je wypowiadały, na chwilę pogodzić.
Dojrzewał w ten sposób Stanisław mimowolnie a praca poczęła się dla niego stawać znowu potrzebą i warunkiem żywota. Przypomniał sobie słowa Goethe’go, który na zapytanie jakiegoś podróżnego, co znaczy w jego domu kollekcya minerałów, odpowiedział z uśmiechem:
„To jest balast mego życia!“
I każdy z nas ładuje swój statek opróżniony jakimś balastem tego rodzaju... jakąś pracą, zajęciem, rozrywką, boby pozbawiony nadziei, którą do brzegu przewoziła młodość, zatonął w powrocie.
Jednym z domów, do których najczęściéj przychodził Stanisław, był szlachecki ów skromny dom państwa Ciemięgów, gdzie przynajmniéj nie okarmiano go literaturą. Jest może wielu poetów, literatów, uczonych, którzy lubią mówić o swoim przedmiocie; ale ci, co go szanują, ze wstrętem słuchają zapytań, rozpraw, badań, wyraźnie na ich intencyę pokładanych na stół, jak dla innych gości podają się ulubione im pierogi z serem lub naleśniki. Tu bez naciągania mówiono o czém Bóg dał, nie męczono egzaminami, nie wyciągano na zdania, by je potém powtarzać, nie dopominano się tytułów prac nowych, ani czytania próbek. Sama pani ucięła czasem ogromnego bąka, wszyscy się pośmieli serdecznie, i znowu wracano do niewinnych plotek. A wdzięczne panienki, wesołe, szczebiotliwe, łagodne, poczciwy gospodarz zawsze wesoły i poważna matka rodziny, stanowili z zięciami świeżo przybyłymi do tego grona, obrazek familijny wcale miły i pełny kolorytu wiejskiego.
Chociaż mieszkali w mieście od lat kilku, czuć było w ich domu, przyjęciu, obejściu, coś sielskiego, jakąś otwartość, gościnność, szczerotę, przywiezioną z pod Oszmiany czy Lidy, nierozszafowaną jeszcze w mieście.
Zdziwił się bardzo jednego wieczoru Szarski, zastawszy w zwykle dość pustym saloniku państwa Ciemięgów liczne zgromadzenie, mnóztwo kobiet i mężczyzn, z zakroju, mowy, ubioru widocznie świeżo ze wsi przybyłych. Tego najazdu powodem były imieniny saméj pani, na które bliżéj zamieszkała familia i znajomi, zmówiwszy się, zbiegli do Wilna, chcąc tydzień karnawału wesoło przepędzić. Gosposia, gospodarz sam postawiony między drzwiami a rodzajem bufetu, panny postrojone, wszystko to krzątało się śmiejąc, podskakując, chychocząc, ściskając dawne znajomości, a kółko to całe przedstawiało tak wesołe i związane gronko, że Stanisławowi aż się serce rozradowało na ten widok. Mężczyźni już wedle zwyczaju naszych czasów, po większój części siedzieli z herbatą i fajkami w średnim pokoju nad preferansem; kobiety zamężne zajęły kanapę, panny kręciły się około fortepianu i herbaty, a kawalerowie, których było niewielu, znów kręcili się około panien. Poznałeś łatwo po szczerych, głośnych śmiechach i ruchu żwawym, że to wiejskie towarzystwo... Coraz to wybuchały słowa, wykrzyki, żarty... aż miło słuchać ich było.
Stanisław postrzegł się w progu, że przyszedł nie w porę i wpadnie między obcych; chciał się więc cofnąć zaraz ode drzwi, ale pan Ciemięga, który go bardzo lubił, schwycił za połę i nie puścił.
— Cha! cha! cha! cha! cha! cha! począł krzyczeć: Jejmość! Emilko! Julciu! Karolko! ratujcie! w pomoc! w sukurs! Cha! cha! proszę o sukurs!
— Ale ja tu państwu będę zawadą... tak się wesoło bawicie!
— Cha! cha! co za zawada! nie puszczę! — I wciąż wołał do swoich: Kto w Boga wierzy, na pomoc!
Aż dwie panny nadbiegły.
— O! o! to! to! to! weźcie-no tego panicza! zawołał gospodarz: pod konwojem dostawcie go do salonu... dezertera! Chciał uciekać, zobaczywszy, że nas tu tak sporo!
— Co to pan myślał? zaczęła Emilka figlarnie: że nam już do herbaty filiżanek nie stanie? A! to ślicznie!
— Ale państwo macie gości, familię!
— I właśniebyśmy radzi, żebyś pan naszych poczciwych poznał sąsiadów.
— Mamo! zawołała starsza, wchodząc ze Stanisławem do salonu: oskarżam formalnie pana Szarskiego. Zobaczywszy, że nas tu dużo, chciał uciekać.
— O to pięknie! odparła jejmość grożąc: i poeta i tchórz!...
— Widzi pan, jak mama pana połajała; otoż masz za swoje. Teraz siadaj i graj sobie po cichu w cenzurowanago, bo pewnie tu z nas wzórków nałapiesz, dodała Emilka.
— Pani! przerwał Staś: czy to się tak mówić godzi?
— Godzi się, kochany panie. Wy pisarze tacy jesteście, że mimowoli karmicie się ciągle tém, co was otacza. Ja to pojmuję jakoś, i nie mam wam za złe; ale że niejeden gniewać się może, choćby niecały znajdując się w książce... ten za swój nos, ów za ucho, ten za przysłowie, ów za charakter, inny za ruch... to także prawda...
Stanisław podniósł oczy ku gospodyni, i po drodze spotkał dwie twarze zwrócone ku sobie... jakoś mu dziwnie, jakby ze snu znajome. Nie mógł w początku przypomnieć sobie, gdzie je widział, ale oczy ich wlepione weń były z widoczném zajęciem... Bliżéj niego siedziała staruszka miłych rysów, pogodnego czoła, a przy niéj panienka, blondynka, niebieskooka, łagodnéj i ślicznéj twarzyczki. Nie była to idealna piękność, ale coś anielsko-słodkiego, pociągającego, miluchnego uśmiechało się smutnawo w jéj okrągluchnéj, lekko zarumienionéj twarzyczce. Zdawała się być dobrocią samą, i przypuścić było trudno, żeby się zagniewać, żeby się zniecierpliwić nawet mogła.
Stanisław dumał i nie mógł sobie przypomnieć, gdzie je widział; a był pewien, że spotkał gdzieś w życiu to wejrzenie i te usta... Nareszcie po długiéj walce ze wspomnieniami, przyszła mu na myśl podróż do Krasnobrodu ostatnia, i spotkanie w drodze na noclegu, i wiersz, który dziewczę czytało, i z matką po nim rozmowa. Błogo mu się zrobiło, że jeszcze raz w życiu spotkał to zjawisko, tę nieznaną istotę, która się za szczerość jego, nie znając go, ujęła.
Może właśnie słowa poety, którego wiersze z upodobaniem czytała dzieweczka, oczy jéj niebieskie na niego skierowały; może i matka przypomniała sobie tę z córką rozmowę, i obie z ciekawością bojaźliwą wpatrywały się w smętne czoło młodego człowieka.
Emilia zaprezentowała go siedzącéj obok matce, pani Breźniakowéj, krewnéj Ciemięgów, a ta, wedle oklepanéj formułki, którą osłodziła uśmiechem poczciwym i szczerym, odezwała się do Stanisława:
— Znamy pana dawno z pism jego... ale ja mam i do blizkiéj znajomości prawo, bom w młodości dobrze znała matkę jego, z którą żyłyśmy w przyjaźni.
Stanisław na wspomnienie Krasnobrodu, matki, któréj tak dawno nie widział, bojąc się zapytań przykrych, zmieszany skłonił się w milczeniu. Towarzystwo szczęściem zmieszało się, połączyło, podzieliło na gronka, i ożywiając się powoli, pochłonęło przybysza, który prędko stał się niezawadnym, i raz przepłynąwszy stromy brzeg literackiego do rozmowy wstępu, wcielił się w pospolitą gawędkę, wesołą i orzeźwiającą.
Los kilka razy zbliżał go i oddalał od pięknéj dzieweczki, aż nareszcie przy herbacie usiedli przy sobie. Marylka (to było imię blondynki), cała zarumieniona, nic nie mówiła do sąsiada; sąsiad też nie poczynał rozmowy, — aż na to milczenie złowrogie nadbiegła Emilka.
— Widzę, rzekła zwieszając się nad ich krzesłami: że państwo gracie w milczka oboje... Możeście jeszcze nie prezentowani sobie? a właśnie najśliczniéj jesteście dobrani: poetycznéj Marylce, co tak lubi książki, co tak pożera poetów, dostało się miejsce przy panu Szarskim... I milczy teraz, stchórzywszy jak widzę! A fe! poznajcież się państwo z sobą, a ręczę, że będziecie kontenci! Marylko, budzę cię... w żółtych okładkach... Cha! cha! poczęła się śmiać pusta dziewczyna.
Marylka czerwieniła się, śmiała, ale łokciem biedna trącała Emilkę, żeby jéj nie kompromitowała, szepcząc ciągle:
— Zlituj się! cichoż! proszę cię...
Staś odezwał się wreszcie.
— Pani mnie nie widziałaś w życiu, rzekł łagodnie: ale ja znam panią, i jedną z chwil najmilszych, jedno z wrażeń najsłodszych, jakich doznałem, winienem pani...
Emilka w ręce klasnęła, a Marylka pobladła ze strachu.
— A! zawołała — cóż to jest? co to być może?...
— Muszę się wytłómaczyć, kończył Stanisław. Trochę to już dawno temu, jechałaś pani z matką, nie wiem dokąd, gdzieś ku Lidzie, nocowałyście panie w karczemce, i na noclegu... przyszła pani chętka — za którą o! jak jéj wdzięczen jestem! — przeczytać jakąś biedną poezyę... Potém rozmawiałaś pani o niéj z matką, a pani broniłaś poety... a poeta... niegodny! podsłuchał i upił się rozmową!
Marylka o mało nie upuściła z rąk filiżanki, tak się przelękła, tak pokraśniała, słysząc to z ust Stanisława. Emilka śmiała się do rozpuku i podskakiwała z radości; a matka postrzegłszy córkę w kłopocie, przybiegła do niéj z troskliwém zapytaniem, co się stało?
Wytłómaczono jéj to w kilku słowach.
— Byłbym nie podsłuchywał, gdybym mógł nie słyszeć, rzekł zarumieniony Stanisław; ale tak mi było słuchać miło!
— Jednakże to niedobrze! niedobrze, żeś nas pan tak szpiegował! uśmiechając się dodała matka.
— Czuję tę winę, odpowiedział poeta; ale któż na mojém miejscu byłby miał odwagę odwrócić się od słowa pociechy!
Marylka jeszcze do siebie przyjść nie mogła, tak ją to wszystko mieszało... wszyscy w salonie rozpowiadając ten wypadek, na nią i na Stanisława oczy mieli zwrócone.
Nareszcie odzyskała trochę śmiałości, podniosła oczy i odezwała się po cichu:
— A! cóżem ja tam mówiła? przypominam i przypomnieć nie mogę... ale przynajmniéj nic złego?
— Za tych słów kilka całém życiem wdzięczen będę pani, rzekł Szarski, kładnąc rękę na sercu. Są to może w życiu mojém jedyne dane mi słowa pociechy... Za co tylko mógłbym mieć trochę pretensyi do pani, to, że nazajutrz, gdyście panie opuszczały karczemkę, nie raczyłaś spojrzeć nawet na pieszego podróżnego, stojącego nad drogą i żegnającego łzą wdzięczności!
Marylka próżno już sobie to spotkanie usiłowała przypomnieć... nie mogła. Poczęli rozmowę z sobą, ale ta się nie wiodła. Staś odszedł nie weselszy od państwa Ciemięgów, ale nieco spokojniejszy.
Po drodze myślał trochę o pięknéj Marylce; ale wspomniawszy na życie swoje, na doznane w niém zawody, na zmienność serca i zmienność człowieka, westchnął tylko i rozwiał mary westchnieniem. „Za lat kilka... kilkanaście co się z nią stanie? spytał w duchu. Ten ładny różowy aniołeczek, tak dziś świeży sercem i duchem, w co się zmieni i obróci? W kobietę zalotną czy żonę gderliwą, w skwaśniałą starą pannę, czy w skłopotaną matkę, biegającą za trzodką swych dziatek? Umysł, serce, wszystko ulegnie temu prawu organizacyi, téj nieubłaganéj konieczności zestarzenia się, która na nas wszystkich cięży. Niewiele wyjątków dochowuje świeżość lica i serca do śmierci... ogół więdnieje rychło i przytula się do ziemi. I to zjawisko mego życia, które już raz drugi przesuwa mi się przed oczyma, Bóg jeden wie, jaki los czekał To bojaźliwe dziewczę, które drży, płonie, miesza się i milknie, jaki ma zaród w duszy? jaką przyszłość przed sobą?.. Kto zgadnie? Może niejednego kochało już i przekochało, opłakało i zwróciło się ku innemu, a jutro nastąpi trzeci... a pojutrze czwarty... a daléj człowieka zastąpią inni kochankowie, aż do psów i kanarków, bo nic nie uchowa się w sercu długo! Tak uczucia wyrzucają na brzeg rozbite szczątki łodzi, którą niosły przed burzą....“
I zachmurzywszy się znowu myślami temi, Szarski powrócił do domu, a piękna Marylka jak cień przesunęła się przed nim i znikła... Nie wzbudziła w jego sercu uczucia, któreby była dawniéj wywołała może: przyszła za późno! Westchnął, ulitował się, podumał i oderwał się od tego świeżości pełnego zjawiska...


Życie autorskie szło daléj koleją, jaką je charakter pisarza i pierwsze jego kroki powiodły. Było ono mieszaniną drobnych pociech a utrapień wielkich, bo świat mniéj ma czasu na współczucie, a gorąco się zaprząta swym gniewem i niechęcią. Stanisław jako pisarz obrazów z życia towarzyskiego branych, jako malujący nieustannie typy otaczającéj go społeczności, wystawiony był na najdziwniejsze napaści, podejrzenia i zaczepki. Nie umiano sobie wystawić pisarza, któryby nie korzystał z typów spotykanych po świecie; niechciano wierzyć w jego obojętność lub sumienie; szukano w nich koniecznie odtworzenia osobistości, znanych, wzorów żywych, to zemsty, to niechęci, to zazdrości, to jakiegoś podłego uczucia. Podejrzenia te rodziły sceny najosobliwsze.
Dopominano się u niego o wszystkie wady, jakie wytykał ludziom; każda z nich miała adwokata; każdy stan odzywał się za sobą. Ci nie pozwalali wspominać nawet duchowieństwa, inni zastawiali się za szlachtę, drudzy gniewali się za panów, innym jeszcze zdawało się, że za mało okazywał sympatyi dla klass upośledzonych od losu. W ostatku każdy charakter i typ, nawet powierzchowny opis osób, wywoływał okrzyki:
„To ja! to mój sąsiad! a to ten! a to drugi!“
Trafiało się często, że te ubolewania bywały wypadkiem usprawiedliwiane, że naprzykład wystawiony był jakiś jegomość, mający na nosie brodawkę, żeniący się z jejmością, która kulała na prawą nogę, i słowo w słowo znalazł się o sto mil pewny jegomość z brodawką mający żonę kulawą... Wnet tedy dopominano się, reklamowano, wołano, hałasowano na autora... Było dosyć takich wypadków.
Postacie obrazów, powieści, musiały mieć nazwiska: nowy kłopot z nimi! Niepodobna wszystkich bohaterów po staremu mianować Staruszkiewiczami, Zalocińskimi, Fircykiewiczami i t. p.; trzeba żeby i nazwisko nosiło cechę prawdy miejscowéj: a nuż się trafi w herbarzu Niesieckiego drugie takie, cała rodzina w krzyk, lament, lecą listy po listach, anonimy szlą mu groźby, zjawiają się postacie rozpłomienione gniewem... nie wiedzieć co począć z niemi. Bij się w piersi i przepraszaj.
Jeden z takich wypadków niezmiernie był przykry Szarskiemu. W ostatniém z pism swoich odmalował on dom, który nie wiem komu podejrzliwemu podobało się uznać za odbicie familii Ciemięgów. Że Szarski nie myślał o tém, to pewna; ale dość rzucić na wiatr tego rodzaju podejrzenie, żeby obudzić posądzenia i gniewy. Usłużny jakiś przyjaciel szepnął o tém saméj pani: posłano żywo po książkę, poczęto ją czytać... Sam pan protestował, Emilka serdecznie się śmiała; ale mama wzięła to do serca, druga siostra uwierzyła także, i jak zaczęli każde słowo roztłómaczać, przekonali się, iż w istocie zostali ad vivum odmalowani. Nie było najmniejszego podobieństwa między rodziną w obrazie a rodziną zacną choć śmieszną państwa Ciemięgów; ale liczba córek była równa, a na nieszczęście znalazły się w opisie i na stoliku filiżanki niebieskie... więcéj nie było potrzeba! Matka zaklęła się, że za pierwszą bytnością Szarskiego srodze mu da uczuć swoją krzywdę.
Nic o tém nie wiedziała niewinna ofiara — i po kilku tygodniach, wedle zwyczaju wszedł Stanisław do domu państwu Ciemięgów z czystém i spokojném sumieniem. Zdziwił się, postrzegając po twarzach czerwonych, po minie gospodarza, po zafrasowaniu Emilii, że trafił jakoś nie pod humor. Matka żywo nadeszła, a że w niczém się taić nie umiała, od razu nań wpadła.
— Już nie wiem — zawołała prosto z mostu — jakiém pan czołem tu przychodzisz?... Tak! tak! strój pan minę świętoszka! ślicznie to w uczciwy dom wszedłszy, będąc przyjmowanym od serca, uczynić go pośmiewiskiem! I masz pan czoło jeszcze potém do nas przychodzić!
Szarski zerwał się jak oparzony.
— Cożem ja winien! na Boga! co to jest? nic nie rozumiem!..
A tak! udaje, że nic nie wie, a w Ciapu-grochu (był tu nieszczęsny tytuł ostatniéj książczyny) to nie my figurujemy? nie my? A córki? a niebieskie filiżanki? a okrągły stolik? Wszyscy poznali! nie myśl pan, żeby nas oszukać można!... Kwita z przyjaźni!
Szarski nie chciał i nie mógł się tłómaczyć; wyszedł ruszając ramionami, oburzony i smutny.
W ulicy spotkał go professor Hipolit i przywitał bardzo zimno.
— A! jak się masz obrazotwórco? rzekł jakoś szydersko.
— Zkąd idziesz?
— Tak... bez celu... Ale powiedz-no mi, dodał obracając się nagle: kogo to chciałeś wystawić w tym literacie, który tak jest, jak ludzie mówią, do mnie podobny? wiesz, w Arwedzie?
— A! Et tu Brute! odskakując i załamując ręce zawołał Szarski: i ty! i ty Hipolicie!
Professor zmieszał się trochę.
— A! to mnie boli, okrutnie boli! z wyrazem głębokiego żalu i wymówki rzekł poeta. Jak to? ty, ty dałbyś sobie wmówić przez głupców, że ja, com ci tyle winien, co cię tak szczerze szacuję i kocham, byłbym w stanie brać cię za jakiś prototyp i wzór do postaci w powieści? Jest to coś, jakby anatomista krajał dla studyów trupa najlepszego przyjaciela! Powiedz mi, czy sądzisz, że jabym to był w stanie uczynić?
— Ja tego nie mówię... tłómacząc się rzekł Hipolit zmieszany — ale prawdziwie... ludzie... moja żona... wszyscy...
Szarski ruszył ramionami z pogardą.
— Śmiéjże się z ludzi i z tych, co ci to wmawiają, a którzyby mnie dla swojéj pociechy z całym światem chcieli poróżnić. Sam weź, czytaj, sądź: jest-li co jednakiego w tych dwóch, imaginacyjnéj i twojéj poczciwéj a świętéj dla mnie postaci? Wiesz, żes mi zadał cios śmiertelny...
Hipolit chwycił odchodzącego za rękę.
— Ha! Posłuchaj, nie gniewajże się; cożem winien, żem ci to szczerze wypowiedział?
— Tylko co i za Ciemięgów spotkała mnie scena podobna — dodał Szarski, — równie śmieszna, ale ich głupstwem prędzéj dająca się usprawiedliwić.
I począł mu opisywać swoje u nich przyjęcie.
— Daléj — rzekł — nigdzie już niepodobna mi będzie pójść krokiem... wszystko zatruje to nieszczęsne powołanie. Niechże obcy... niechże tłum, ale ty! ty, na którego liczyłem jak na wybranego, i ty uległeś słabości widzenia siebie wszędzie! Hipolicie!
Jakkolwiek gorąco tłómaczył się professor, znać było, że na dnie jego serca osiadła już niechęć, którą zarówno posądzenie jak ostatnie Szarskiego wyrazy wzbudziły. Rozstali się na pozór przyjaźni, ale chłodni już i na wieki rozbratani może!
Stanisław cały się odtąd zamknął w sobie, wyrzekając się ludzi; dozwolił posądzać się, łajać, mówić co się komu podobało, nie próbując nawet bronić.
Im bardziéj biedna jego sława rozszerzała się po światku, tém oczy wszystkich skwapliwiéj zwracały się na niego; a nie mogąc przebić ścian, wśród których się zamykał, poczęto domyślać się i zgadywać na jego rachunek co się komu podobało. Nie kosztowały tu najdziksze przypuszczenia. Jedni mówili, że się upija, inni, że wiedzie życie zamknięte, aby pokryć jego szkarady; przypisywano mu najosobliwsze romanse, najdziwniejsze gusta i charakter całkiem ekscentryczny; komponowano anegdoty z niczego, bawiono się kosztem nieszczęśliwego z obojętnością, z jaką dzieci złapawszy czasem chrząszcza, na szpilce go obracają dla rozrywki. Liczba znaczna pism, które wydawał, dozwalała jednym przypuszczać, że kogoś okrada, drugim, że czasami trzy na raz rzeczy dyktuje, lub niepoprawny i ledwie na papier rzucony rękopism, bez zastanowienia do druku posyła. Nie wiedziano ile ta pozorna łatwość kosztowała pracy, namysłów, ile nocy bezsennych, ile wycieńczenia i potu... ile życia święciło się na martwy ów papier, do zimnych ludzi mający mówić o życiu. Nie wiedziano, że każda z tych książek zabierała z myślą część duszy, część siły, część istoty saméj człowieka nieodzyskiwaną nigdy; że pisarz krajał się po kawałku, karmiąc sobą...
Jeden Bóg mógł, stwarzając światy, tchnąć w nie ducha i z niczego wywołać je do bytu; to, co się zowie tworzeniem w człowieku, jest oddaniem najlepszéj jego części, jest wylewaniem się na zewnątrz, jest uszczerbkiem i ofiarą nieopłaconą. Płyną myśli, uczucia, obrazy, całe światki drobne, ale wypróżnia się dusza, ale w niéj potém pustki i ściernie. Nieraz tak u końca zawodu z człowieka pozostanie próżny dzban tylko, wysączony do kropelki.
I czémże ten pisarz, co z siebie, spokoju i życia robi ofiarę w społeczeństwie naszém? stanowisko jego dwuznaczne, podrzędne, podejrzane, fałszywe; zawsze i wszędzie idą przed nim wszyscy, nawet zagraniczne histryony, lada rzępiciel, co sztuki pokazuje na strunie, lada wirtuoz z obfitą grzywą i zarozumiałością. W oczach jednych jest także jakimś sztuczko-twórcą, wynalazcą zabawek, ciekawostką, wreszcie na ostatnim szczeblu wszelkiéj hierarchii ilotą, aby go nie dotknąć, aby się o niego nie otrzeć i spotkaniem nie pokalać!
Wszystko to tak było, jest i będzie, bo nie może być inaczéj; a tymczasem wytrwali posłannicy pójdą swą drogą na pogardę, na porównanie ze sztukmistrzami i akrobatami, bo ich żaden interes świata, żadna inna nie może konieczność odstręczyć od musu ich powołania, bo ten los jest potrzebą ich ducha. Lekceważeni ugną głowę, oplwani i ukamienowani upadną, niezrozumiani zamilkną, a gdy z tego społeczeństwa, co się tak z nimi obeszło, nie pozostanie jeden żywy, gdy wszystko dzisiejsze się zapomni i zatrze, w ich pracy żyć będzie wiek, oni zostaną jego przedstawicielami, w nich przetrwa myśl epoki i lepsza część lat, w których przyszli, by o nich dali świadectwo.
Szarski był właśnie jednym z tych ludzi z żelazną wolą i niezrażonym umysłem, co mogąc lepszy los kupić spoczynkiem gnuśnym, krzątają się około dzieła, za które ich tylko policzkują.
Jeden po drugim odstępowali go przyjaciele, znajomi, znowu zamykały mu się domy, podejrzliwie spoglądano na niego gdy wchodził, mówiono przy nim ostrożnie, — słowem obchodzono się z nim jak ze szpiegiem...
Nawet poczciwy doktor Brant wkrótce ostygł dla niego, widocznie znajdując także, iż jakiś tam doktor odwzorowany gdzieś przez niego, był mu podobny zażywaniem tabaki. Oburzał się na to jako na niewdzięczność a Stanisław już się i gniewać nie mógł. Wszystko to było tak poziome i głupie, że go nie mogło już obchodzić; ruszał ramionami i milczał...
Jednego dnia zapukano gwałtownie do drzwi jego pokoiku, i gdy je otworzył, ujrzał niespodzianie twarz księcia Jana, który stał w progu z miną surową, w towarzystwie jakiegoś drugiego jegomości.
— Mości panie — rzekł wchodząc — wiesz zapewne co nas tu sprowadza. Mamy z sobą rachunek do załatwienia.
— Raczysz mi w. ks. mość wytłómaczyć jaki, bo się go nie domyślam. Zdaje mi się, żeśmy nigdy żadnego z sobą ani stosunku, ani rachunku nie mieli.
— A ten książę w ostatniéj pańskiéj powieści, ożeniony ze szlachcianką dla pieniędzy?
— To co? zapytał Stanisław.
— To ja! zawołał książę, trzęsąc się z gniewu, który tamowało tylko przywyknienie do trzymania się na wodzy.
— Albożeś w. ks. mość nie ożenił się z przywiązania?
— Ale wszyscy palcem mnie wytykają, mówiąc, że to ja!
— Mogę w. ks. mości dać słowo honoru uczciwego człowieka, żem wcale o nim nie myślał... Cożem winien, że ludzie szukają wszędzie znajomych sobie twarzy?
— Ale to nie dość takiego tłómaczenia, odparł książę: ja tego tak przepuścić nie mogę.
— Wskażże mi w. ks. mość, czego po mnie żądasz?
— Chcę odwołania, chcę oczyszczenia... chcę...
— Chyba mi w. ks. mość sam to odwołanie podyktujesz, bo ono mu podobno gorzéj usłuży niż głupie domysły próżniaków...
Książę Jan zastanowił się na chwilę.
— Pomimo to, sto razy odwołać jestem gotów... rzekł Stanisław.
— To nie dosyć, odparł książę.
— Czegoż w. ks. mość żądać możesz więcéj? Co do mnie, ofiaruję czego zapragniesz, nie odmawiam.
— Ja chcę zniszczyć tę książkę.
— To nie jest w mojéj mocy; gdybym chciał ją wykupić, nie byłbym w stanie...
— A więc odwołać!
— Odwołamy!
— Potrzebowałbym satysfakcyi — dorzucił książę dumnie — gdybyśmy byli sobie równi, ale bić się z lada grezmołą...
— Mości książę, jesteśmy u mnie... na obelgi, jakkolwiek tylko szlachcic jestem i prosty pisarek, odpowiadać nie umiem w moim domu... gdzieindziéjbym potrafił. Zrobię tylko uwagę, że u nas dawniéj wedle tradycyi księztwo i szlachectwo stały na jednéj linii... moglibyśmy więc...
Książę ruszył ramionami.
— Dość mi odwołania, zawołał; a nie, to kije dać każę!!
— Mości książę! krzyknął Szarski, wskazując drzwi: nie odwołam nic, i proszę się wynosić, dopóki mi zostaje trochę cierpliwości. Kije są dla wszystkich, a ten najprędzéj się na nie narazi, kto niemi szafuje. Oto właśnie stoi w kącie trzcina: nie życzę czekać, aż ją wezmę do ręki.
To mówiąc, zrobił krok śmiały, a jego ks. mość, wołając na towarzysza, za próg uskoczył. Na tém skończyła się ta przykra scena; ale nazajutrz przyjechał pan Adam Szarski z narzekaniami, wymówkami, naleganiem, przeproszeniem, wymagając koniecznie jakiegoś odwołania. Szarski napisał je z uśmiechem i posłał.
Niestety! jakkolwiek było niewyraźne, padł pod niém książę Jan zabity śmiesznością tak, że trzeciego dnia po ukazaniu się jego w gazecie, musiał wyjechać za granicę, aby to sobie pod niebytność jego zastygło.
We drzwiczki tego domku na Zarzeczu pukały tak nieraz duma obrażona, świerzbiące nałogi, rozraniona miłość własna i gniew bezsilny, a z niemi razem niejedna myśl zemsty, niejedna ręka, która pisarza użyć chciała za zbira. Listy bezimienne pełne obelg lub dziwnych jakichś objawień, które niby za materyał do obrazów a raczéj paszkwilów służyć miały, płynęły co poczta; a z niemi razem nadchodziły rozprawy i wiersze, urywki, któremi kazano się opiekować w imię dobra pospolitego, choć w nich nie było ani kropli sensu, ani za grosz talentu...
Tém jednak życiem żyć było potrzeba; a w kole znajomości dalekich, zawiązanych przez listy z tymi, których Stanisław zaszczycał się nareszcie koleżeństwem, w ludziach już sławnych i imię mających w literaturze — ileż co krok spotykał próżności, dumy, draźliwości, ile ran ropiejących pod szatami ze złotogłowu i wieńcami laurowemi!
Ciężkie to były do rozwiązania zagadki, trudne do pojęcia indywidualności: z jednéj strony jasne i wspaniałe, z drugiéj czarne i brudne!! Jeden chwalił, bo chciał być chwalonym koniecznie, na myśl przywodząc stare: asinus asinum frical; dość ostrą niby pisząc prawdę, zawijał ją w smaczne papierki, iżby przybrawszy pozór bezstronnego sędziego, większą sobie zjednał wiarę... Ten chciał artykułu, ów rozbioru, a niejeden rozdania biletów lub rozsadzenia egzemplarzy. Każdy niemal z tych ludzi w stosunkach powszednich niższym był od tego, jakim się okazywał w życiu pisarskiém... Wszędzie widać było starego Adama, świecącego gołemi bokami ułomności ludzkiéj.
Jeżeli powołany do sądzenia Stanisław powiedział co myślał, bo nie mógł inaczéj, albo zamilkł tylko, nie chcąc się narazić... już był pewien gniewu i zemsty. Nie trafiło mu się spotkać ani jednego sumiennego człowieka, któryby prywatę oddzielił od sprawy powszechnéj, i urażony, mimo urazy, oddał sprawiedliwość pisarzowi... mając ząb do człowieka. Prawda wypowiedziana najłagodniéj, robiła zawsze ten skutek, co w Gil-Blasie zdanie o kazaniach ks. arcybiskupa. Napróżno obok niéj stały pochwały, uznanie zasługi, ocenienie talentu... nie darowano jéj nigdy...
I tu więc człowiek, co się szanował, nie mógł mieć przyjaciół, nie mógł pozyskać nikogo, bo nie chciał należeć do żadnego stronnictwa, nie wpisał się w żaden cech, któregoby błędy i omyłki solidarnie przyjmując na barki swoje, obowiązywał się ich bronić. Ten i ów występował przeciwko niemu, widząc, że nie ma ktoby go bronił; a że Stanisław rozmaitością pracy wadził wielu, wielu też w różny sposób odzywało się przeciwko niemu. Nawet tam, gdzie krok pierwszy postawił, gdzie był na czele i otworzył wrota usiłowaniom naśladowców, starano się o nim zapomnieć, wiedząc, że się o swe prawa dopominać nie będzie.
Strona materyalna tego życia złożonego z drobniutkich a ciągłych męczarni i nieustającéj pracy — nie była także godna zazdrości; stykało się ono nieraz z nędzą, i w izdebce pracownika czasem brakło grosza na chleb powszedni. Ale on znosił to lekko i z uśmiechem, oddając z dwojga sukni mniéj potrzebną, z rezygnacyą Dyogenesa, odrzucającego czarkę w przekonaniu, że dłoń ją zastąpi. Księgarze robili powoli grosz, spekulując na pismach jego; ale gdy mu się zdarzyło wyższéj nieco zażądać ceny, któraby gdzieindziéj mało co przeszła zapłatę kopisty, oburzali się, krzyczeli, wołali na chciwość!
— Jak można wymagać za to pieniędzy? — odzywali się z zapałem — takich ogromnych pieniędzy! po kilkaset złotych, po tysiącu za tom, naprzykład! To okropne! to zgroza! to zdzierstwo!
I zaczynali dowodzić, że tracą, że ogromnie tracą, że się poświęcają, a tracąc tak, powoli robili fortunki, składali pieniądze w bankach, gdy ci, którym szczodrze płacili to bibułą, to ich własnemi dziełami, wystawianemi w rachunkach po księgarskiéj cenie, często byli bez bótów, jeśli bót z zapracowanego grosza kupić było potrzeba.
Jednemu tylko Bazylewiczowi szło dobrze, bo człowiek też ten stworzony był nie na posłannika myśli, ale na handlarza. Ciągle wydawał coś z pomocą prenumeraty, rozdawał bilety, podejmował się druków pism cudzych, i nareszcie począł bez żartu o założeniu handlu przemyślać, gdy mu wdówka i jéj posag uśmiechnęły się w samą porę. A że jego spekulacye trąciły sklepem i Żydkiem, porzucił je dla umizgów. Baron Hollar został wreszcie odprawiony chłodem, a Bazylewicz formalne przyjęty, naznaczono nawet dzień ślubowin.
W wigilię dopiero dnia tego uroczystego, uszczęśliwiony literat przypomniał sobie dawnego kolegę Szarskiego, i postanowił prosić go za drużbę. Zapomniane zostały wszystkie dawne urazy, i Bazylewicz byłby go na wielkie nalegania ciekawéj wdowy wprowadził wcześniéj do jéj domu, gdyby się był w nim nie obawiał współzawodnika. Pani Lidzka ciągle tego się natarczywie dopraszała — Bazylewicz wymawiał się to niebytnością, to dziwactwem i dzikością poety.
Wieczorem w przeddzień ślubu wszedł na Zarzecze do cichego domku Stanisława z tą swoją zwykłą miną szumną, i wprost wyciągnął rękę do Szarskiego.
— No — rzekł — dawny kolego.., czas się nam znowu zbliżyć do siebie. Ja się jutro żenię; chcę, byś był mojego szczęścia świadkiem.
— Ja?
— Tak, proszę cię za drużbę, tego mi odmówić nie możesz.
Stanisław zmieszał się trochę.
— A! rzekł naiwnie: wszak tu będzie potrzeba fraka... a ja...
— Jak to? ty fraka nie masz?
— Frak pojechał do Żyda... reszta ubrania ledwie bardzo powszednia.
— O! ci księgarze! deklamując zakrzyknął Bazylewicz. Jak to być może, żebyś ty był w takiéj potrzebie! Oni cię oszukiwać muszą, lub tracisz jakimś potajemnym sposobem.
— Ani jedno, ani drugie, odparł Szarski spokojnie. Płacą mi jakkolwiek; ale czémże jest zmudnie zapracowane parę tysięcy, trzy tysiące złotych?... ledwie na życie wystarczy! a książki, a dzienniki, a potrzeby ducha konieczniejsze stokroć od potrzeb ciała!
— A! ty widzę masz passyę do książek — to rujnuje! Ale poczekaj-no, niech się ja ożenię, z kapitałem mojéj żony rozpocznę handel księgarski, i nie pozwolę, żebyś co gdzieindziéj niż u mnie wydawał. Zysk pójdzie po połowie na nas obu... No, ale tymczasem co zrobisz z frakiem?
— Dostanę go gdzieś na świecie, rzekł Stanisław: Żydzi są tak usłużni! Ale ba! wszak to i kapelusza będzie trzeba?
— A! a! i białych rękawiczek.
— I płaszcza!
Szarski zwiesił głowę.
— Pożyczyłbym ci chętnie, ale mnie to wesele tak wyssało...
— Dziękuję ci, znajdę ja sobie co potrzeba.
Bazylewicz, jakby nigdy nie rozstawali się z żalem do siebie, naprawiwszy o swéj miłości, szczęściu, o geniuszu narzeczonéj: o jéj kapitałach w końcu, wyszedł trzaskając drzwiami. Szarski mu wszystko darował za ten dowód pamięci i przyjaźni, i zajął się wyekwipowaniem. Nazajutrz frak i co potrzebne było do fraka, znalazło się z pomocą Żyda, który pozostałe egzemplarze jakiegoś dziełka pobrał z ustępstwem ośmdziesięciu procentów, dając dwadzieścia za sto kulfonami i wytartą monetą.
— Wieczorem Stanisław jechał za parą młodą, nie poznawszy jeszcze narzeczonéj, na Antokol, bo ślub odbyć się miał u Ś. Piotra. Dopiero przy wysiadaniu spojrzał na wyświeżoną wdowę, która w białéj sukni jeszcze się żółciejszą i czarniejszą wydała, niż w codziennym czarnym szlafroczku.
— A! żebyś ty znał jéj duszę! szepnął mu pan młody, widząc po twarzy poety zdumionéj, jakie wrażenie na nim robiła jego ukochana.
Po ślubie, razem z nową parą, zajechali do oświeconego domu, w którym zebrała się cała literatura, obchodząc gody tak dla niéj płodnemi być obiecujące.. Pani Bazylewiczowa spojrzała ciekawie na Szarskiego, i obejrzawszy go bacznie, westchnęła jakoś dziwnie, snadź inaczéj go jéj opisywano. Reszta gości z podziwieniem jakiémś i wstrętem oglądała tego intruza, którego zawsze miała za dziwadło, a znalazła bardzo pospolitym człowiekiem, nieobjawiającym żadnéj pretensyi, nienadstawiającym się żadném dziwactwem i przybraną ekscentrycznością.
Bazylewicz uszczęśliwiony, udawał tak rozkochanego, że patrząc na komedyę odegrywaną przez niego, bo szczerości tych uczuć niepodobna było dać wiary, widzowie nie mogli się wstrzymać od pokątnych śmiechów. Wdowa wybornie także udawała niewiniątko zapłonione, choć córka jéj, słuszna już panna, była najlepszym dowodem, jak dawno z téj roli wyjść była powinna.
Nie obeszło się bez epitalamium: Iglicki, choć drwił po kątach z nowożeńców pary, przeczytał im swojéj fabryki odę pełną wesołości, dowcipu, ucinków, w któréj ustępach wolniejszych wdowa kaszlać i chustką się aż zasłaniać musiała.
— Czemużeś pan dotąd nie był łaskaw nigdy mnie odwiedzić? odezwała się wśród wieczoru do Stanisława. Pan wie jak ja lubię literaturę, mój mąż tyle razy o to go prosił.
— Aleśmy się z nim od lat kilku nie widzieli! pośpiesznie i nieuważnie rzekł Szarski.
Jejmość spojrzała mu w oczy i zamilkła. Kto wie, czy za to kłamstwo przyszły małżonek nie dostał pierwszéj złéj noty; bo pani w dość kwaśnym humorze była przez resztę wieczoru, składając to na ból głowy.


Szarski, w kilka dni potém, otwierając oczy po śnie poobiednim, który go zmorzył w krześle nad robotą, po nocy strawionéj bezsennie, ujrzał przed sobą już niemal zapomnianą postać Falszewicza, czerwonego, pijanego i z otwartemi usty zwieszonego nad nim, targającego go za rękaw z pośpiechem, aby co prędzéj sen przerwać.
— A! to pan! zkądże się tu wziąłeś? co tu robisz?
— Cóż? a cóż ma być! (głos przerywała czkawka ustawiczna). Umyślnie... boki obiłem tłukąc się pocztą po pana...
— Po mnie?
— A jużcić, kiedy pan sędzia... umarł!
Stanisław z krzykiem zerwał się z miejsca.
— Co ty mówisz? To być nie może! Mój ojciec!
— Ale ba! z pogrzebem czekają,... przysłała mnie pani sędzina, czuj duch, żebyś pan zaraz przyjeżdżał... Sędzia się jakoś bardzo pogniewał na Mateusza furmana, do piersi mu to poszło, położył się z gorączką, i tyle my go widzieli; w nocy skończył.
— Daj mi klęknąć! pomodlić się! popłakać! zawołał Szarski, rzucając się na kolana i zasłaniając sobie oczy.
Falszewicz upadł na sofę.
— No! no! mruknął: ktośby pomyślał, że się kochali jak para gołębi... aż płacze!
Po chwili pedagog zaczął się przechadzać, szukając jadła i napoju w izdebce; ale tu ani śladu ich nie było.
— Osobliwszy człowiek! mówił w duchu. Co tu książek i szpargałów! a żeby kto się chciał posilić... ani kropelki... ani prószyny...
Nierychło oprzytomniawszy jakoś, wstał Stanisław, i chwili nie tracąc, jął się przygotowań do wyjazdu, z tysiącem walcząc trudności i zawad. Tyle miał długów, tylu wierzycieli, których jakkolwiek zaspokoić było potrzeba... że ostatni rękopism poszedł za lichy grosz do księgarza. Księgarz nie miał pieniędzy, dał weksel, a drugi go wypłacając, jeszcze sobie sowite potrącił procenta.
Nad wieczór następującego dnia już byli obaj na pocztowéj bryczynce i lecieli ku Krasnobrodowi, gdzie Stanisława czekała żałoba, łzy matki, rodzina nowa, którą Bóg pod jego słabą oddawał opiekę.
Z daleka, z daleka zaświecił im wśród nocy czarny dwór krasnobrodzki, ale nie jasnością wesela... blaskiem świec pogrzebowych, tlejących w salce na dole, dokoła trumny nieboszczyka.
Dźwięk pocztowego dzwonka rozległ się na pustym dziedzińcu, mieszając się z pieśnią żałoby; wybiegły siostry, matka i bracia, i uścisnęli się wszyscy w płaczu i milczeniu.
Stanisław poszedł do zimnych nóg starca, poklęknąć i uścisnąć je raz ostatni, prosząc o przebaczenie.
Na katafalku jeszcze twarz sędziego wydała mu się jak była za życia... surową i nieubłaganą. Ręka śmierci nie zdjęła z niéj tego wyrazu niezłomnéj woli, z którym przeszedł życie całe. Leżał nic niezmieniony, martwy, podobien do siebie, jak gdyby miał wstać jeszcze z rozkazem i groźbą na ustach.
Dziwny był widok tego domu, któremu potężnéj zabrakło głowy, w którym nikt nie wiedział jak sobie dać rady, co począć, bo ten jeden, co wszystkimi kierował, zamilkł na wieki. Matka płakała łamiąc ręce, słudzy chodzili samopas, i pogrzebem nawet nikt zarządzić nie umiał. Stanisław przybył w samą chwilę eksportacyi, i złamany drogą, poszedł za trumną ojcowską do miasteczka, zostawując matkę na opiece sąsiadek. On i wszystkie dzieci szły za karawanem ojca.
Nazajutrz, gdy w pustym dworze zebrali się znowu w ściśniętém gronie, przytuleni do siebie, uczuli jak im brakło tego, który nieraz za życia ciężkich chwil dla nich był sprawcą. Czuć było jeszcze wszędzie jego rękę zastygłą i kierunek, pod który poddał rodzinę swoją. Nikt ruszyć się nie śmiał, nikt nic pomyśleć sam przez się, a gdy przeczytano ostatnią zmarłego dyspozycyę, którą Stanisława od spadku usuwał, polecając mu wszakże młodszych braci, siostry i matkę, i wkładając nań, jako ekspiacyę błędu, obowiązek czuwania nad nimi... nikt woli téj ani się myślał sprzeciwiać.
Stanisław przyjął ją jako karę zasłużoną, do któréj był przygotowany za wczasu. Majętność sędziego okazała się znacznie większą niż sądzono, a choć wieś tylko była jedna, kapitały za to pewne i znaczne bardzo, dwa razy jéj wartość przechodziły. Opiekunem wyznaczony był także pan Adam Szarski, i to go do rodziny zbliżyło na chwilę. Odmówić nie mógł pośmiertnéj prośbie, zjechał więc na rodzaj rady familijnéj, choć wiedział, że na niéj niemiłego sobie zastanie Stanisława, którego z powodu dawnych zajść znieść już nie mógł. Przyjął go też twarzą posępną i surową, a wiedząc już o rozporządzeniu nieboszczyka, unikał widocznie wszelkiego wcielania go w interesa familii, umyślnie oddzielając, nie zwracając się do niego w niczém, jak gdyby go tam nie było. Postrzegł to i uczuł Stanisław, ale ścierpiał w milczeniu; nareszcie gdy wszystko ułożono, rzekł powoli i łagodnie:
— Pomoc moją, opiekę i pracę, wedle woli ojca przynoszę rodzeństwu i matce, nie mając najmniejszéj pretensyi do udziału w majątku... Ojciec powierzył mi zarząd czynny i tém zajmę się najgorliwiéj...
— Zdaje mi się — nie patrząc na niego, rzekł pan Adam — iż wolą śp. sędziego było zupełne wyłączenie najstarszego z synów.
— A! na rany Chrystusowe! przerwała matka: za cóż pamięć tego nieszczęśliwego nieporozumienia ma aż za grób sięgać! Sama wola nieboszczyka zdaje się wszywać Stanisława do połączenia z rodziną; któżby go mógł i chciał wyłączać?
— Ja tego nie mówię, poprawił się kuzynek; ale co do majątku...
— Co się tycze majątku, do tego wszelkich się już praw zrzekłem, dorzucił Stanisław. Chodzi mi o to, żeby nikt nie uprzedził mnie w pomocy matce i rodzeństwu, i tę pomoc, jakkolwiek mało znaczącą, im ofiaruję.
Pan Adam odwrócił się jakby nie słyszał; a że kapitały niektóre pozostawały do rozporządzenia, więc wziąwszy na stronę panię sędzinę, zaproponował umieszczenie ich u księcia Jana lub u siebie... Byłaby to może zrobiła matka przywykła do ulegania, ale się pomiarkowała, że musi zasięgnąć rady syna, i wręcz odpowiedziała w ten sposób panu Adamowi:
— Bez Stanisława rady ja tego nie zrobię.
— A! jeśli tak! to dziękuję! nie chcę! Myślałem uczynić dla niéj tę dogodność... ale jak skoro rady tu i namysłu potrzeba, nie mam ochoty zależeć od dobrego lub złego usposobienia pana Stanisława.
Sędzina poprawiając to, co sobie wyrzucała jako niezgrabność, zaraz zwróciła się z głośnem pytaniem do syna, a ten równie głośno jéj odpowiedział:
— Co się tycze umieszczenia kapitałów, te najprzód u żadnego z opiekunów jako opiekuna lokowane być nie mogą... prawo nawet wzbrania tego... powtóre, jeśli książę Jan zechce je mieć, to stosowną, czystą i prawną okaże ewikcyę, a naówczas najchętniéj mu je powierzymy.
Pan Adam nadąsał się, odwrócił i milczał. Nowy to był powód do nieukontentowania; jakoż wyjechawszy z Krasnobrodu, nazajutrz kuzynek przed sądem zrzekł się wszelkiéj opieki.
Stanisław sam z matką pozostał na czele interesów i gospodarstwa, biorąc się do nich czynnie, z serca, gorąco. Ale mógłże im podołać nienawykły do życia praktycznego, obcy wszelkim przebiegłościom, brzydzący się kłamstwem i podstępem, na którym często niestety! najuczciwszy interes stać musi? Idąc drogą prawą, nie chcąc zrozumieć zepsucia ludzkiego, nie umiejąc przypuścić, żeby kto z niego chciał skorzystać, nieustannie rozbijał się o trudności, o niechęci, o chciwość.
W gospodarstwie całkiem niewprawny i obcy rzemiosłu, tyle był filantropem i tak poetycznie pojmował wieśniaka, że z jego potu i pracy nie umiał korzyści wyciągać, a co chwila korzystano z jego naiwności, oszukując go najpocieszniéj.
To wszystko razem, mimo poświęcenia najzupełniejszego i ochoty, z jaką się ofiarował Stanisław, owocu przynieść nie mogło, a straszliwą było dla niego męczarnią.
Ocieranie się o obcy sobie żywiół prawniczo-administracyjny było dla niego tak przykre, tak utrudzające... ci ludzie tak go zrozumieć nie mogli, on ich tak sobie wytłómaczyć nie umiał, że do rozpaczy przyprowadzał go każdy interes. Wyrywały mu się nieraz wyrazy uczciwości, szlachetności, sumienia, litości, a uważał po uśmiechach, po minach, że tu one jakoś inne miały całkiem znaczenie. Tak naprzykład uczciwym był kto za pieniądze robił, ale dawszy słowo, nie zawiódł go i od drugiéj strony już nie brał; szlachetnym, kto wziął co mu dano; litościwym, kto od ubogiego małym datkiem się kontentował; sumiennym, kto nie zdradzał. Świata tego zaprawdę trudno! o! trudno zrozumieć było poecie! Za późno więc postrzegłszy się, że tu sam nie podoła interesom, musiał wziąć prawnika, któremu cały ten wydział powierzył, ze zdumieniem patrząc, że znane zasady moralne i chrześciańskie, na których świat i społeczność stoją, w sferze interesów materyalnych żywego zastosowania dotąd jeszcze nie mają.
Gospodarstwo szło także na jakichś zardzewiałych tradycyach, z których wyjść w niedostatku pośredników, coby inne zasady zrozumieć i praktykować mogli, było prawie niepodobna. Stosunek dziedzica do włościan był taki, że i oni oszukiwali dwór, i dwór nieustannie do środków surowych względem nich uciekać się musiał. Stanisław i tego zrozumieć nie mógł: widział w człowieku człowieka równego sobie uboższego tylko, na pewnych warunkach zadzierżawiającego ziemię, któremu czuł się obowiązanym dać opiekę i wszystko, co człowiek winien bliźniemu. Śmiano się więc z jego abstrakcyjnego gospodarstwa, nieopartego na znajomości warunków miejscowych, charakteru ludzi i dziejów odwiecznych, z których wyrodziła się teraźniejszość.
Rodzina Szarskich, oprócz matki staruszki nieustannie opłakującéj męża i niemieszającéj się do niczego, krom tego, co jéj za życia sędziego wydzielone było, składała się z dwóch braci i trzech siostr. Bracia byli w szkołach, a jeden z nich miał wkrótce skończyć nauki; siostry dorastały, najstarsza już była panienką, i téj dusza najlepiéj umiała odgadnąć brata, bo los uczynił ich do siebie podobnymi twarzą, temperamentem, duszą i sercami. Falszewicz niepotrzebny już w Krasnobrodzie, wisiał tylko przy Szarskich, bo nie mógł sobie gdzieindziéj znaleźć miejsca, a że wódka była teraz w dyspozycyi Stanisława, służył mu wiernie i gorliwie. Zajęciem jego było polowanie, przed którém miał prawo do wielkiego kieliszka, i po którém znowu pokrzepiać się musiał; czasami też wyręczał w gospodarstwie po swojemu, nie ruszając się bez bizuna w ręku.
Krasnobród, jakeśmy powiedzieli, nie miał prawie stosunków sąsiedzkich, i dni tu płynęły wśród jednostajnego życia pracy powszedniéj; wszakże w porównaniu do osamotnienia otoczonego gwarem, jakie Stanisław znosił w mieście, nowy tryb tutejszy znajdował pełnym wrażeń nowych i prawie rozkosznym. Połączenie z rodziną, jéj przywiązanie, miejsce, w którém przebywał, sama wsi cisza i widok natury, zbliżenie do ludu, z którego ust lały się podaniowe pieśni i baje, radowały jak niezasłużone, jak przerażające jakieś arkadyjskie szczęście. Od dawna wygnany do miasta, znajdował tu nowém wszystko, cieszył się każdą rzeczą, i w tysiącu rysach, które chwytał, czuł osnowę nowych pieśni.
Zdawało mu się, że myśl jakoś szerzéj, swobodniéj bujała tu po niwach i lasach niż wśród miejskich murów ściśnięta... czuł się poetą, bo wszystko mówiło do niego, i rozumiał prawie jak w bajce mowę ptaków, szmer boru i mruczenie wody. Ale każdy z tych głosów jedną mu szeptał odwieczną, prastarą, nie prześpiewaną piosenkę znikomości i smutku. Fenomen serca ludzkiego coraz zmieniającego barwy i starzejącego co chwila, powtarzał się na źdźble trawy, na kwiecie, w całém stworzeniu.
Nic nie trwało, prócz tego co nie miało życia.
W miarę jak na coraz doskonalsze zwracał oko istoty, żywot ich widział uległym szybszemu wykształceniu i prędszéj śmierci. Głazy leżały wieki na swych zastygłych łożyskach, a ludzie marli pokoleniami, nim jeden kamień mchem porosnął. Wszystko więc powtarzało mu, że świat jest drożyną przejścia, nie miejscem pobytu dla nas; gospodą, do któréj ścian, do któréj mieszkańców przywiązywać się nie można...
Smutek powlekał czoło poety, ale była w nim rozkosz jakaś, jakieś bezpieczeństwo... po za nim już nic niespodziewanego spotkać nie mógł, czuł się u granicy zawodów, zbrojny przeciwko wszystkiemu, co go w życiu czekało. Na ukochaną nawet spoglądając siostrę, pod wpływem wrażeń zmienności ludzkiéj, przewidywał za wczasu, że i ten węzeł miłości braterskiéj rozerwać się może i musi, a nowe przywiązanie, które lada chwila w sercu się jéj obudzi, pochłonie związek rodzinny. Pójdzie na matkę nowéj familii, przylgnie do niéj sercem, i powoli łączące ją z bratem, matką, siostrami wspomnienia, ustąpić muszą uczuciom świeższym i silniejszym.
W każdéj z rzeczy ludzkich, w każdém z uczuć, widział on tego robaka znikomość i śmierci, który owoc, rumiany jeszcze, toczy i wewnątrz wypsuwa. Trudno więc było o uśmiech tym ustom, na których memento mori jako ostatnie słowo ziemi wzlatywało, powtarzając się bez końca.
Dzień Stanisława dzielił się na części poświęcone pracy rolniczéj, jednéj z najżmudniejszych choć na pozór próżniaczéj, a tak zawodnéj! i na chwile oderwane od niéj, odkradzione na dumanie i pracę myśli. Ale często przy najlepszéj chęci zajęcia się powszedniemi sprawami, kapryśna poezya chwytała go oburącz, gdy się jéj poddać nie mógł; a znużonemu późniéj, kiedy przywoływał natchnienia, posłuszném być nie chciało. Poznał wkrótce, że dla poety żywot ten, choć go sławił Kochanowski, w pewnych tylko warunkach dostatku i swobody mógł być stosowny: ale w potrzebie ciężkiéj i mozolnéj pracy, roztarganemu na poły, nie wyżyć poetą, gdy co chwila obowiązki, strapienia i nędze żywota ściągają na ziemię.
Czasem chwilę jechał przepędzić w blizkich Jasińcach u Płachy, z którym razem gawędzili o poezyi ludu, posiedzieli zadumani, i niewiele zużywszy słów, podawali sobie dłonie do jutra...
Nikt zresztą nie zażądał go w sąsiedztwie, nikt ręki mu nie podał, a przybycie znanego już trochę po świecie pisarza, nie obudziwszy nawet ciekawości, napędziło tylko strachu. Każdemu się zdawało, że ten jastrząb porwie go i przybije do jakiéjś karty jak do pręgierza; uciekano od niego w kościele, spoglądając czy nie goni; w miejscach publicznych, w miasteczku, widział chodzące za sobą oczy, ale w nich strach tylko i wstręt łatwo było odgadnąć.
Zresztą stare pojęcia o literatach, literaturze i życiu poetów, odstręczały także od człowieka, który wśród żywéj i czynnéj społeczności wydawał się czémś wyjątkowém i ledwie nie pół-szaleńcem.
Tak minęło kilka miesięcy, a Stanisław nie zapragnął powrócić do miasta, i gdyby nawet chęć się ta w nim obudziła, nie mógłby jéj zadość uczynić, bo cały los rodziny trzymał w rękach. Matka, choć się jéj w kaźdéj czynności opowiadał, przywykła do uległości, słuchała go zasięgającego rady, ale mu nigdy słowa nie rzekła na to, co robił, ani od niego śmiała czegokolwiek zażądać... Bracia i siostry uważali go za głowę domu, a wielka odpowiedzialność, jaką wziął na swe barki, przerażając go, podbudzała do coraz nowych wysiłków. Nie szło mu tak jakby pragnął, a co gorsza, głosy, które słyszał wkoło siebie, całe zawsze nieszczęście przypisywały zajęciu, które już był porzucił.
— Co pan chcesz? hreczka posiana po literacku, żyto wschodzi po łacinie, gnój w poetycznym rozrzucony nieładzie...
Zadawano mu i roztargnienie, którego nie miał, i zaprzątnienie ideałami, które z całych sił odpędzał, i brak poświęcenia, którém nigdy nie zgrzeszył.
— A cóż proszę pani ma być dobrego — mówił ekonom do sędziny — kiedy panicz jeździ z książką na pole, a do chłopa nigdy nie powie: chamie, jak się należy, tylko: mój kochany! a wdaje się z nim w perehowory, jakby to on co rozumiał, gdzie po prostu bizuny dać trzeba. Już to proszę pani, językiem bizuna nie zastąpić.
Sąsiedzi kiwali głowami na wszystko, czy dobrze szło czy źle, widząc we wszystkiém tę nieszczęsną poezyę.
— Książki pisze, to dość powiedzieć, mruczeli ruszając ramionami.
A gdy który objawił ochotę zaproszenia go do domu:
— Dajże pokój — odzywał się drugi. — A co my z nim robić będziemy? o czém gadać? W karty nie gra, nie pije... nie pobaraszkuje... pociechy z niego nie będzie, bo smutny jak grabarz, a jeszcze nas gotów opisać!
Wszędzie ten grzech pierworodny jego powołania stawał mu na zawadzie. Dość było, żeby jeden wskazał go jako literata, aby się w koło rozstępowali ludzie jak od zapowietrzonego. Inni przez jakiś niby szacunek dla nauki, udawali, że poważali go wielce; mówili mu wielkiemi słowy o jego poświęceniu, o pracy, o dziełach; ale z największą seryą odegrawszy tę komedyjkę, uciekali, żeby drwić za drzwiami ze słów własnych. W napuszonych zresztą ich pochwałach nieszczerość ich znać było.
Zarówno więc wśród społeczności miejskiéj i wiejskiéj, odosobniony był i wyłączony, zmuszonym się czując żyć sercem, myślą własną i pożerać sam siebie.
Kiedy mu zabrakło towarzysza, zwracał się do siostry, co go odgadnąć umiała, szedł do matki słuchającéj go cierpliwie i czule, jechał do uboższego sąsiada, który mu śpiewał piosnkę jaką ludową, i powracał do swojéj izdebki spoczywać, marzyć a czasem coś rzucić na papier. Ten rodzaj życia dla ludzi nieprzywykłych wystarczać sobie i pracować nieustannie, zdałby się może nieznośnym swą samotnością i oderwaniem od świata; ale był właśnie stosowny dla poety. Jedyną w nim klęską była kuchnia życia, owe sprawy materyalne, ów stosunek z interesów wynikający do ludzi inszéj sfery, zatruwający wszystko, bo zmuszający albo się do nich zniżać, lub wystawiać się na pośmiewisko.
Niespodziana gwiazdka na chwilę rozjaśniła ciasny i chmurny horyzont Krasnobrodu. W Jasińcach dowiedział się Szarski, że matka Marylki, pani Brzeźniakowa, z Lidzkiego przeniosła się do Borów, wsi od Krasnobrodu o milę tylko odległéj, którą wzięła dzierżawą od swych krewnych. Wspomnienie poetycznéj owéj dzieweczki miłe było dla niego, ale ku niéj nie pośpieszył przecię. Kochać i nie mógł i nie chciał, tak był wystygł po dwóch pierwszych życia próbach; nie wierzył w przyszłość, widział jak mu z jego kalectwem źle na świecie: mógłże pomyśleć, by wspólniczką takiego żywota utrapień, uczynić biedną, niewinną kobietę?
To też dowiedziawszy się o przyjeździe pani Brzeźniakowéj do Borów, ani rzekł słowa przed matką, że ją zna, ani wspomniał, że mu o tém mówiono. Jakoś z rozmowy cudzéj dowiedziała się sędzina o przybyciu sąsiadki, i zakrzyknęła, przypominając sobie w niéj dawną, bardzo już dawną znajomość.
— Brzeźniakowa! to ani chybi wdowa po Antonim! urodzonym z Darewiczówny, któréj matka była Wiszowata... ale tak! Antoniowa; z tych stron, Izabella Małężanka... Izabelka! śliczna to była panna... jedną tylko słyszę ma córkę... Znam, znam!...
Jedyną rzeczą, o któréj długo umiała rozprawiać sędzina, były genealogie, a w nich, w istocie, choć żyła bez stosunków, wśród głuchéj ciszy, była niewyczerpaną, reprezentując owe czasy przedherbarzowe, kiedy w pamięci matek rodziny przechowywały się tradycye o związkach familijnych.
Uspokoiwszy się obrachowaniem do trzeciego pokolenia precedencyi Brzeźniaków, sędzina nie śmiała już pomyśleć pojechać do staréj znajoméj, bo z domu rzadko się bardzo ruszała; nie zażądała jéj widzieć u siebie, bo gość zamieszałby tryb jéj życia.
Dopiero w jakąś tam uroczystość kościelną, pojechawszy starą bryczką do parafii, pani sędzina przy wyjściu z nabożeństwa spotkała się ze starą swoją znajomą.
Po latach trzydziestu! ani się już poznały biedaczki. Gdzież to ta Karolka różowa, biała, cieniuchna, polotna, uśmiechniona, w téj ciężkiéj, żółtéj, smutnéj i przygarbionéj niewieście? gdzie Izabelka czarnooka i śmiała w téj kaszlącéj staruszce? W głosie, w poruszeniu tylko, w niedogryzionych przez lata rysach niektórych, pozostały wspomnienia przeszłości... Spojrzały na siebie, słysząc swe nazwiska, uśmiechnęły się i rozpłakały obie.
— Julka!... Karolka!
— A! moja mościa dobrodziejko! ile to lat!..
— Prawda, wszak to...
— Nie liczmy lepiéj...
— Lepiéj nie rachować... Bóg, zabierając młodość i siły, dał się nam nowemi cieszyć w dzieciach naszych.
Sędzina, jakkolwiek niezmiernie rada staréj znajoméj, nie byłaby jéj może śmiała poprosić do Krasnobrodu, gdyby Mania w moment poznawszy się z Marylką i rada rówiennicy, nie zaczęła pierwsza o to nalegać. Przyszedł i Stanisław, uśmiechem wesołym, ale chłodnym witając także starą w Marylce znajomość i przypominając się matce.
— A! to syn twój, moja droga! ozwała się postrzegając go pani Brzeźniakowa.
— Czyżeś go gdzie widziała?
— W Wilnie, moje serce! w Wilnie... choć z początku nie dowierzałam, żebyś tak słusznego syna mieć mogła.
Wszyscy razem i Marylka, która przy powitaniu oblała się cała rumieńcem, a drżeć poczęła jak listek — ruszyli do Krasnobrodu... Na pół drogi zaszła kwestya, czy do Borów, czy do sędziny jechać mają, ale Mania pociągnęła do siebie; a pani Szarska i rada temu była, bo przypomniała sobie, że klucze od lochu miała w kieszeni, od śpiżarni za pasem, a czeladzi wydała tylko obiad.
Można sobie wystawić, ile to jest do mówienia po przeżytych latach trzydziestu przez wszystkie koleje od dziewictwa do starości, lub wrot, które do niéj prowadzą. Każda z nich miała co opłakiwać, kaźdéj zostawała odrobinka nadziei uronionych, szczęścia niedojrzałego... i jeszcze trochę słoneczka w przyszłości. I jak poczęły się sobie zwierzać stare przyjaciółki, tak noc nadeszła, nim się opamiętały, jedna, że wracać należy do domu, druga, że klucz od lochu ma jeszcze w kieszeni a do śpiżarni za pasem. Sędzina więc pobiegła co tchu do gospodarstwa, a pani Brzeźniakowa byłaby w ciemną noc pojechała do Borów, gdyby nie prośby Mani, która poprzyjaźniwszy się już z Marylką, tyle i tyle miała z nią do mówienia!
Z wieczora księżyc nie świecił, deszcz pruszył, grobelki były kamieniste, furman dostawał kurzéj ślepoty o mroku... sąsiadka rada nie rada pozostać musiała.
Stanisław mało się pokazywał w pokoju, i spojrzawszy na Marylkę, do któréj słów kilka przemówił ledwie, otrzymawszy zamiast odpowiedzi rumieniec i pół uśmiechu, poszedł do swojéj izdebki. Wieczorem zeszli się wszyscy, ośmieleni nieco, Mania i Marylka rozweselone, staruszki rozpłakane przeszłością, a kontente z siebie niewymownie, Stanisław jak zawsze milczący i zadumany.
Z daleka spoglądał on na to śliczne dziewczę, które już trzeci raz w życiu przesuwało mu się przed oczyma, ale wspomnienie przeszłości oblewało go chłodem. Myśl wszystkich zmian, którym jéj serce, dusza, umysł, młodość uledz miały, znowu się groźbą w nim ozwała. Nieraz wychodził z pokoju wśród śmiechów dwojga dziewcząt, których nieopatrzne wesele przykre na nim robiło wrażenie, tak już zestarzał, przekwitł, ostygnął!
Naturalnie w rozmowie dwóch przyjaciołek i poznanie ze Stanisławem, i owa karczemna przygoda znalazły miejsce, a Marylka zwierzając się z tego wszystkiego Mani, tak się rumieniła, tak mieszała, że kto inny nie ona dostrzegłby był już w niéj zarodu jakiegoś uczucia, które samém współczuciem nazwać się nie mogło.
Oczy jéj często zwracały się na Stanisława, ale tak bojaźliwie, tak ukradkowo, jakby pragnąc lękały się go zarazem zobaczyć.
Nazajutrz rano Szarski był w polu, gdy pani Brzeźniakowa odjeżdżała, i nie pożegnał nawet wczorajszych swych gości.


W zupełnéj niewiadomości co się działo na literackim świecie i obojętności na to, co tam przez ten czas zajść mogło, żył Stanisław rok cały, nie zapragnąwszy nawet wieści, przykuty do pługa swego, ciągnąc go z zaparciem zupełném. Nierychło poczta list mu przyniosła, na którego kopercie poznał rękę Bazylewicza.
Charakterystyczne to pismo następującéj było treści:
— „Szanowny towarzyszu broni! Nie wiem co ci się stało, żeś tak nagle zupełnie zagrzebawszy się na wsi, dla jéj wirgiliuszowskich słodyczy zabył druhów i współbiesiadników. A godziż się to? Czy to dowód obojętności, czy cierpień i zaprzątnień, zawsze rzecz równie dla nich bolesna, tém boleśniejsza, że wierzaj mi, choć z dala, miłować cię umiemy. Widzę z żalem, żeś zszedł z pola literatury potrzebującéj pracowników, i czuję się w obowiązku powołać cię znowu do dzieła. Wstań ospały, i na pole! do winnicy! Donoszę ci, poczynając od domowych spraw moich, żem nad wyraz szczęśliwy z koteczką moją, i życzę najprzód, żebyś się ożenił, powtóre oznajmuję, że zamyślam wydawać wybór pism współczesnych naszych pisarzy, a ciebie jako jednego z nich do zajęcia miejsca należnego zapraszam. Odmówić byłoby to stać się winnym obojętności na sprawę publiczną. Zresztą stanąć obok A. B. C. D., pierwszych gwiazd naszego Olimpu, nie powstydasz się. Pierwszy tom już się drukuje, prenumerata idzie czynnie, na którą posyłam ci pięćdziesiąt biletów do rozdania sub poena infamiae. Rękopism jednego z dzieł twoich, które uznasz za najlepsze (wolałbym coś niewydanego), nadsyłaj mi proszę a żywo, bym się zaraz mógł wziąć do wydania. Honorarya odbierzesz po rozprzedaży, ale nie księgarskie, sumiennie połowę czystego zysku; rozumie się, że i połowę kosztów nakładu ponieść powinieneś, na co proszę cię przystać, rachując na arkusz po... Bardzo mnie zobowiążesz, a razem spełnisz świętą powinność, przykładając się do téj ważnéj dla ogółu publikacyi... Chciéj także w tym przedmiocie, ukazując niezmierną korzyść i znaczenie mojego przedsięwzięcia, napisać kilka artykułów do gazet, któreby z niém oswoiły za wczasu czytelników. Pióro moje zbyt jest nacechowane oryginalnością i łatwo się poznać daje; pisać mi nie wypada o sobie, boby je poznano. U nas gotowiby to wziąć za złe.
A teraz trochę nowin literackich...“
W téj części listu, któréj już nie wypisujemy, Bazylewicz zebrał wszystkie plotki i komeraże krążące po Wilnie, zakulisową historyę biednéj literatury i nadzieje jéj przyszłości. Dodawał, że powszechnie dająca się czuć potrzeba pisma zbiorowego, zmusza go stanąć nareszcie na czele dawno przez żonę jego zamierzonego Polyhistora (taki był tytuł nowéj publikacyi), do którego wzywał również Stanisława.
Choć list ten, w którym więcéj troskliwości o interes własny niż o literaturę się przebijało, nie przypadł do serca Szarskiemu, czującemu pod wielkiemi słowy maleńkie czynności sprężyny, — przypomnienie wszakże rzuconego zawodu wzbudziło w nim chętkę jakąś zwrotu do dawnych zajęć. Stały się już one potrzebą i nałogiem, tęsknił do słodkiego jarzma, które mu kark namulało. Ukradkiem, nocą, zrywał się do książek, do papierów, do rozpoczętych robot, o których myślał nawet wśród pól i najcięższéj gospodarskiéj pracy. Czuł on, że na téj tylko drodze przydać się na coś może, i zostawić po sobie jeśli nie geniuszu to usiłowań pamiątkę.
Wspomnieliśmy geniusz; słówko o nim jeszcze, choć nie w miejscu. Pojęcie geniuszu rozbiło się o jego definicye nic nienauczające. Ogół fałszywie po większéj części szuka i upatruje tego daru bożego; geniuszem dla tłumu bywa najczęściéj ekscentryczność i przesada. Ale też to, co w pierwszéj chwili okrzykują za geniusz, zwykle nie uzyskuje approbaty tytułu od potomności; częściéj przyszłość mianuje na tę godność co się współczesnym śmieszném, dzikiém lub prostotą swoją poziomém wydaje. Cechą geniuszu jest odgadnienie kierunku przyszłości, a że społeczność najczęściéj mimowoli i przeciwko sobie ku niéj idzie, to co jéj najprzeciwniejszém, najniepojętszém się zdaje, może być i bywa piętnem prawie zawsze niepoznanego geniuszu.
W wiekach też przejścia jak nasz, gdy wszystko leży na pojęciach nie na uczuciu, z fałszywych definicyj rodzą się kłamliwe wyobrażenia i ich zastosowania; lada przesadzony, sztucznie wydęty talencik obwołują za geniusz, gdy to, co proste, naturalne, niewyrobione na effekt, spada na najniższe stopnie. Tymczasem jedną z cech nieśmiertelnych geniuszu jest prostota... prostota przy wielkości pomysłu, prostota pozorna w wykonaniu, prostota idei i formy, przy prawdzie i wdzięku obojga. Z razu wygląda to często na coś bardzo pospolitego, zwyczajnego; dopiero gdy się ludzie rozpatrzą i spróbują, że téj prostocie sprostać drugim niepodobna, że wymałpować jéj nie można, powoli domyślać się zaczynają, że geniusz tylko mógł ją stworzyć.
I to jest fałszem w pojęciu geniuszu, że mu każą być wyłącznie samą siłą, samą potęgą, samą wielkością w znaczeniu najpospolitszém tych wyrazów. Geniusz może się objawiać zarówno wdziękiem, urokiem, uśmiechem, tęsknicą, bo nie ma koniecznéj formy, w ktorąby się wlać był obowiązany. Geniuszem jest zarówno nieśmiertelny Molière, Shakespeare, Cervantes i Dante. Na stworzenie Mizantropa i wielu charakterów-typów Molière’a tyle trzeba było geniuszu co na wyśpiewanie epopei.
Jak większa część ludzi udarowanych jasnowidzeniem od Boga, Stanisław nietylko nie miał się za geniusz, ale w nim zwątpienie brało ciągle górę nad wiarą w siebie. Mierząc się ze współzawodnikami, znajdował się zawsze niższym od drugich i o pierwszeństwo nie myślał się ubiegać, a nie dopominając się stanowiska, nie mógł go posiąść; bo u współczesnych ten zyskuje najwięcéj, kto najwięcéj się upomina.
Pisał, bo to było potrzebą jego duszy, bo to było żywotem jego, bo się stało naturą, w przekonaniu, że nigdy poczciwa myśl wybijająca się na świat z duszy, bezużyteczną być nie może... ale o losie pism swoich nie myślał. Czémże jest wczesna sława w kręgu mniéj więcéj szerokim, trwająca przez czas jakiś ograniczony, wobec świata i wieków? Wartoż się o nią kosztem jakiéjkolwiek ofiary dobijać? Interes ogółu i potrzeba duszy wszędzie prześcigają staranie o pozyskanie tego cacka, co się sławą nazywa.
Ukradkiem wytrwać nie mogąc, pisał Szarski, drukował nawet, ale przekonany, że winien był ofiarę życia i godzin swoich matce i rodzeństwu, każdą chwilę odebraną im, odkradzioną opłacał zgryzotami sumienia.
Tymczasem na wsi mimo najzupełniejszego poświęcenia, coraz mu szło gorzéj, a los, który czasem największym głupcom sprzyja, śmiejąc się z sądów, które wywołują jego sprawki, wcale mu nie dopisywał.
Gospodarstwo szło opieszaléj niż za ojca jego; interesa co chwila się łamały; nieustanne zawody, przeciwności jakieś, trudności spadały mu gradem na głowę. Cierpiał i znosił w milczeniu to dziwne urągowisko, do którego był przywykł; praca najsumienniejsza wyraźnie na korzyść iść nie chciała.
Wszyscy też powoli się na tém poznawać zaczynali, i po cichu zwracali z uwagami ku wdowie.
— Wpani dobrodziejka — mówił ktoś z krewnych sędziny, przyjechawszy z tą radą umyślnie o mil dziesięć — Wpani dobrodziejka gubisz się, używając syna do tego; widocznie to nie jego rzecz; jemu nad książką ślęczeć, nie gospodarować.
Wdowa zbywała to milczeniem, nic nie odpowiadając. Żal jéj się było rozstać z synem lub nawet chwilową zrobić mu przykrość, i choć także w duchu przypisywała Stanisławowi niepowodzenia we wszystkiém, wolała straty niż boleść dziecięcia, a nie widziała sposobu odrzucenia poczciwéj jego ofiary.
Szczęściem, nastręczył się jéj wyborny powód do uwolnienia Stanisława.
Jeden z tych wielkich panów literatów-dylettantów, których mieliśmy zawsze dostatkiem, a dziś więcéj niż kiedy, odwiedził pana Adama Szarskiego. Należał on do liczby tych, co sfrancuzieli zupełnie, czytali jednak i pisali po polsku; syn magnata bawił się piórem, jak drudzy końmi i psiarnią. Dowcipu mu nie brakło, bo na tém w sferze jego nie zbywa nigdy; czytał wiele, zwłaszcza w językach obcych; a że los dał mu dosyć świata widzieć i nasłuchać się niemało, a chwytać miał zdolność szczególną, uzbierał sobie ze źródeł różnych, z rozmów, z książek, wcale nieszpetny ładunek idei, nie swoich wprawdzie, ale zręcznie poprzerabianych do wzrostu i powiązanych z sobą umiejętnie.
Umysł to był szczególniejszego kroju, pojęcie bystre, pamięć nadzwyczajna, giętkość niesłychana, bierność suchéj gąbki nasycającéj się wszystkiém co jéj dotknie, ale wewnątrz nic swojego. Nie wyrobił w sobie jednéj myśli, nie urodził jednéj formy, ale jako eklektyk nadzwyczaj zręczny, wzorem być mógł w swoim rodzaju. Nikt się nad niego zręczniéj nie zapożyczał, nikt nie przyswajał i nie kradł tajemniéj; a w dodatku tak to wszystko po swojemu zamalowywał, iż ubóztwa jego niełatwo się było domacać. W jego skarbonce znalazłeś i dowcip Francuzów, i humor Anglika, i trochę uczoności niemieckiéj, obłamki zdań, anegdot, facecyj, sądów wszelkiéj fabryki, imion i dat tłumy... słowem materyałów mnóztwo z talentem ustawionych i stanowiących jakąś oryginalną całość. A że miał przytém wiele taktu i znajomości świata, wybór tego wszystkiego był niezmiernie zręczny, użycie trafne, tak, że cytaty nawet wydawały się czémś oryginalném, a spojenia ich często stanowiły niespodzianém zetknięciem istotę wcale nową. Dylettant nasz miał w dodatku obejście się wielkiego pana, grzeczność starych magnatów, a czasami w ruchu jego coś swojskiego, domowego przez pokłady francuzczyzny się przebiło, gdy się z tém popisać znalazła potrzeba. Poszukiwano go wszędzie, a że tytuł i położenie towarzyskie przy rzemiośle literackiém czyniły go rodzajem fenomenu, jak tylko wziął pióro do ręki, okrzyknięto go za geniusz.
Gdy więc napisał dwa czy trzy artykuły gazeciarskie i wydał broszurkę, stanął od razu na pół drogi do nieśmiertelności. W towarzystwie słuchano go jak wyroczni, kobiety unosiły się nad każdém jego słowem, które, gdy było potrzeba, tłómaczył im po francuzku, lub dawał od razu we fraczku; stawiano go na świeczniku jako przykład dla drugich. Nie brał wszakże literatury tak na seryo, żeby ją miał czynić aż celem życia całego i wyłączném zaprzątnieniem; wiedział bowiem, że nie ma w salonie stworzenia przykrzejszego nad literata, a literatura, gdy się stanie namiętnością, powołaniem, celem, zmusza zapomnieć o paznogciach, fryzurze, ubraniu i konwenansach, i odcina od świata, w którym żyć musiał. Z innych więc względów był to człowiek salonowy, wykształcony, miły, pełen talencików przyjemnych, zawsze gotów w dobrém towarzystwie poświęcić ile chciano godzin na nice i zabawki.
Literaturę nosił jak tabakierkę w kieszeni; kto tabakę zażywał, tego nią częstował. Na palcach nie miał plam od atramentu, na nosie nie dźwigał okularów, czasem nawet taił się trochę z tém, że czytać lubi; ale w towarzystwie stosowném nikt go nie przegadał, i gdy się dorwał kazalnicy, nie było sposobu wtrącić słowa, cóż dopiero stanąć w oppozycyi! Któżby mu sprostał, gdy sypnął słowy, nazwiskami, ironią, dowcipem i garścią autorytetów?
Zresztą, pro et contra brał sam na siebie, i w przeciągu pół godziny utrzymywał czasami, że białe było białém, czarném, a mogłoby nawet być czerwoném.
Bóg wie, jaki wypadek zapędził tego muz i Apollina kochanka do państwa Szarskich. Zdaje się, że jadąc z jednéj stolicy do drugiéj, spodziewał się tu znaleźć księcia Jana, z którym był dawno w przyjaźni, a że pana Adama znał dobrze i cenił... kuchnię jego, postanowił zatrzymać się i spocząć w Mruczyńcach.
Jakoś tam przypadła mowa o literaturze.
— Szarski? rzekł dylettant — Szarski!... ale jeden Szarski jest wielce obiecującym pisarzem... poetą... pracuje ogromnie... to imię mi znane. Czy to krewny, czy imiennik państwa?
— Tak... imiennik... wykrztusił zafrasowany pan Adam, bojąc się bardzo przyznawać do blizkiego pokrewieństwa, bo nie wiedział z jakiéj strony uważane być może.
— Czytałem kilka jego rzeczy, mówił daléj dylettant, popijając poobiednią kawę; jest w nich wiele talentu, wiele dowcipu, jakiś tok poetyczny, dusza, życie... śmiałość... Państwo nie wiedzą co to za jeden i gdzie się obraca?
— Owszem, odezwał się pan Adam, widząc, że pochwały sypały się obficie: on tu od niejakiego czasu mieszka w sąsiedztwie... i to nawet... zdaje mi się... jakiś nasz daleki krewny...
— A! to go państwo znać musicie! Jakżebym ja był ciekawy go poznać! Ale to, mojém zdaniem (ulubiona to była wstawka dylettanta, który nic nie mając swego, popisywał się ciągle ze zdaniem wyłącznie własnem), mojém zdaniem, jeden z pisarzy naszych, co ma najwięcéj przyszłości... (tłómacząc się z francuzkiego, dodał dylettant). Młody? stary?
— Bardzo jeszcze młody, odpowiedział pan Adam. Teraz osiadł na wsi przy matce, gospodaruje i podobno da literaturze za wygraną.
— Co za szkoda! ale gdzież to? daleko? nie możnaby go poznać?
— Trochę dziki, odludek, dziwak nawet.
— A! to tém ciekawszy... Ale daleko to? spytał nastając dylettant.
Pan Adam tak dla tytułu i wziętości w świecie szanował swojego gościa, że postanowił uczcić go jedną z najwięcéj kosztujących mu ofiar, i zaproponował przejażdżkę do Krasnobrodu; a widząc, że gość przyjął to z wielką radością (nudził się trochę w Mruczyńcach, a powóz mu poprawiano), kazał wnet konie zaprzęgać.
Dylettant ubrał się we frak, wedle systemu swego chcąc być jak najgrzeczniejszym, choć mu pan Adam odradzał tę ceremonialność — ubrał się w całą uczoność swoją, i siadłszy do karykla, ruszył z gospodarzem do Krasnobrodu.
Były to jedne z najniespodziewańszych odwiedzin, i przestraszyły bardzo poczciwą sędzinę, niewiedzącą jak przyjmować gościa z tytułem, a usiłującą wszelką zamożność domową wprowadzić do pierwszego pokoju dla uczczenia tak dostojnego pana. Gniewała się nawet trochę na pana Adama, że jéj nie uprzedził; aby się przygotować nieco mogła. A że pan nosił imię bardzo znane i niegdyś senatorskie, dowiedziawszy się, że przyjechał umyślnie poznać Stasia, zdumiała się, rozczuliła, i sankcya ta w oczach jéj własne dziecko podniosła.
Dylettant był swobodny, miły, grzeczny jak wszyscy ludzie dobrze wychowani, u których, gdyby wnętrze odpowiadało powierzchowności, z nikimby na świecie lżéj i swobodniéj nie było niż z nimi. Obok niego pan Adam ze swém napięciem arystokratyczném, dumą i słodziuchną grzecznością wymuszoną, która więcéj odstręczała niż pociągała, wydawał się gburowaty i nieokrzesany.
Posłano zaraz po Stanisława na poletek, a dylettant chcąc się przypodobać, jak niegdyś pan Adam w Krasnobrodzie, począł wychwalać wszystko, co się tylko trafiło. Miejsce było prześliczne, drzewa przepyszne, coś wiejskiego... między otłuczonemi filiżankami na serwantce znalazły się nawet stare Sasy i Sewry nieporównane! Gdyby był mógł, byłby chwalił trzewiki domowéj roboty pani sędziny, i czerwone rączki gospodarnych sędzianek... w takiém był usposobieniu do admiracyi. Znalazł, że Mania przypominała dziwnie księżnę jakąś hiszpańską, którą widział w Paryżu, a najmłodsza hrabiankę N. N... Co chwila nowe podziwy! To rycina na ścianie, to coś na półce... to sielskie zacisze, to życie na łonie natury, to staro-szlachecka fizyognomia dworku zachwycała go...
Gdy Stanisław cały zarumieniony pośpiechem, z jakim nadbiegł, próg przestąpił w swéj prostéj odzieży codziennéj, dylettant rzucił się ku niemu z tak przesadną grzecznością i komplementami, że pan Adam mimo poszanowania dla niego, aż się zżymnął, a matka na dobre się rozpłakała.
— Jakżem szczęśliwy — zawołał — że poznaję jedną ze świetnych gwiazd naszéj plejady literackiéj. Tyle cenię pisma pańskie, że będąc w tych stronach przypadkiem, gorąco pragnąłem poznać ich autora. Kuzyn pański zaświadczy, jaką mi radość sprawiła sama nadzieja ściśnięcia dłoni naszego ukochanego poety.
Nie można było na te śliczne oklepanki odpowiedzieć inaczéj tylko wdzięcznością. Zresztą Staś tak mało doznawał w życiu zachęty i współczucia, że najmniejszą ofiarę tego rodzaju przyjmował za dar nieoceniony; uderzyło mu serce, ciepło rozlało się po jego duszy!
Poczęła się rozmowa o literaturze, a dylettant tyle w niéj okazał dowcipu, tylu pożyczanemi błysnął postrzeżeniami, tyle zrobił uwag głębokich, które kupił gotowe w żółtych okładkach jakiéjś Revue, że Stanisław cały nim przejęty, uznał go za geniusz, a biorąc na seryo zapał jego dla literatury, rozczulił się, myśląc, jaki w nim skarb i podporę zyskał.
Literat zniżył się niemal do koleżeństwa z Szarskim, opowiedział mu wszystkie pism swoich plany, wyspowiadał się z idei, dążności, z formy, przy każdym rozdziale rozprawy, wysypał wszelką swą cudzoziemską erudycyę, zręcznie zastosowaną do miejsca i czasu, — słowem, zrobił się w oczach wieśniaka olbrzymem. Ale też podniosła się przez to wartość ściśnięcia jego dłoni, i współczucie okazane dla Stanisława nowéj nabrało ceny. Wszyscy w domu zachwyceni byli tym panem tak miłym, popularnym, tak serdecznym, a tak potężnie uczonym i dowcipnym. Pan Adam tylko obcy literaturze, nie smakował w tém wcale, a że zmuszony był milczeć, chodził kwaśny po kątach, i przez grzeczność sprzeciwiać się nie chcąc, ramionami tylko ruszał.
Na odjezdném, po staroświecku, całując rękę staruszki, rzekł pan te pamiętne do niéj słowa:
— Dziękuję pani za rozkoszną chwilę, którą spędziłem w jéj domu, i winszuję sobie, żem poznał tak znakomitego jak syn pani człowieka; ale razem pozwól mi pani w imieniu wszystkich prosić, byś go w domu i przy téj wiejskiéj pracy nie utrzymywała. Znajdzie się stu, co go w tém wyręczyć potrafią, a nikt nie zastąpi w literaturze naszéj, któréj jest nadzieją i ozdobą.
Sędzina już raz trzeci czy czwarty dygając niezmiernie nizko, chustką tylko odpowiedziała dylettantowi, tak była rozczulona; lecz to, co jéj powiedział, zachowała dobrze w pamięci.
Czcza to była grzeczność tylko, gdyż Stanisław w czasie całych tych odwiedzin nie mógł się wcale dać poznać i ocenić: gość bowiem sam mówił tylko, a gdyby Szarski mógł był tam nawet co swego wcisnąć, tak był nieśmiały, tak go olśniewał ten dowcip i nauka rozwieszona wspaniale i okryta świecącemi blaszkami, że ust nie umiał otworzyć. Pan mówił sam tylko, a słuchacza chwalił za to chyba, że uśmiechem i skinieniami głowy mu odpowiadał, nie śmiejąc przerywać.
Wyjechawszy za wrota, dylettant rzekł do pana Adama:
— Cóż to za prawdziwie staro-szlackecki dworek! Jak to się tam mogło urodzić? wychować? Człek widać zadomowiony, nieotarty, nieśmiały... Miałem go za geniusz; jednak dziś mi się zdaje, że geniusz byłby żywszy, ekscentryczniejszy, silniejszy... ale zawsze, zawsze talent wielki.
Taki był wyrok znawcy, z którego o uszy pana Adama, obiły się głównie wyrazy przeczenia, a w głowie jego pozostało wrażenie pocieszające, że Stanisław, dzięki Bogu, nie obiecywał nic genialnego.
Lękał się z razu téj wyższości, ale go to uspokoiło.
Odwiedziny te pamiętne w historyi Krasnobrodu, byłyby dla niego epoką niczém się niewiążącą z żywemi jego dziejami i miłém wspomnieniem tylko, gdyby ostatnie słowa gościa, wyrzeczone przy pożegnaniu, nie utkwiły głęboko w sercu i w głowie pani sędziny, i nie posłużyły jéj wkrótce za narzędzie do uprojektowanego rozłączenia ze Stanisławem.
Młodszy brat jego, Jędruś, właśnie był skończył szkoły; a że do uniwersytetu żadnéj nie miał ochoty, bo konie i strzelbę nadewszystko lubił, a nauki łykał jak gorzkie pigułki, które wyżyć było potrzeba, żeby się od choroby uwolnić, więc zaraz po powrocie wziął się do gospodarstwa, pomagając bratu. Sędzina, kobieta praktyczna, dostrzegła, że Jędruś daleko lepiéj potrafi zastąpić ojca niż Stanisław. Ale jak tu było jemu powiedzieć, że go już nie potrzebują, że zawadą być może?
Tymczasem klęski szły po klęskach, a kobiecina się gryzła z podszeptów ludzi, wszystko przypisując starszemu synowi. Szczęściem w porę jakoś przyszły jéj na myśl słowa owéj wyroczni, owego dylettanta, i począwszy je mocno rozbierać, wpadła na trop, jak postąpić było potrzeba.
Wkrótce nastręczyła się okoliczność przemówienia.
Było to jakoś w porze sianokosu, a że często przechodziły deszcze, ciężko było pozbierać go w stogi, kłopotano się tém niezmiernie. Stanisław jeździł, chodził, stał doglądając pilnie pracy robotnika. Na pokosach, na wałach, kopicach wielkich i małych przeschłego siana było już na kilka stogów i na połowę odryny, a dzień nareszcie zaświtał śliczny, gdy całą siłą wioski wzięto się do składania. Do godziny trzeciéj po południu zapełnili odrynę, i już stogi tylko stawić mieli, gdy chłopi, którzy czasu dotąd nie schwycili do zebrania swojego sianka, a na niém cała przyszłość ich chudoby leżała, przybiegli gromadą od wozów do Stanisława.
— Ej, paneczku, kochanie! spuść nas dzisiaj tylko! Słonko zachodzi na pogodę, wy siano swoje zrobicie jeszcze, deszczyska się już wylały, a nasze kopice kisną od dwóch tygodni, a na nich cała zima nasza. Pozajutro niedziela, zlituj się, uwolń... Pan Bóg ci to nagrodzi!
— Ale stogi? rzekł zakłopotany gospodarz.
— Jutro złożym je sami, zobaczycie! mało co pozostało, u nas kłapcia pod dachem nie ma jeszcze! Ej! zrób to dla gromady!
I jak zaczęli czapkować, a prosić, a za kolana ściskać, a po rękach całować, Staś, który dla ludzi miękkie miał serce, zezwolił na wszystko czego chcieli, i wziąwszy konia, poczwałował ku dworowi. Ta jego powolność dla ludzi dopełniła miarki: gumienny oczom swoim nie wierzył, ekonom leciał do dworu ramionami ruszając, wszyscy szeptali rozpowiadając sobie o tém osobliwszém pobłażaniu, dziwili się, mruczeli, naradzali, a Jędruś, dowiedziawszy się, aż poszedł sam do matki.
— Ja Stasia pewnie kocham — rzekł do sędziny — i jak ojca, i jak brata; ale jak on tu nam dłużéj pogospodaruje, to my bez chleba będziemy. Rok mokry, cała nadzieja na sprzedaży siana, a ten nas gubi, ot co wyrabiając z chłopami!
Matka milczała, ale usta zagryzła. Na nieszczęście nazajutrz, pomimo że słońce zdawało się pogodnie zachodzić za lasy, lunął deszcz na siano, i tak je trzydniówka zgnoiła, że stogi owe przepadły, ledwie się mogąc zdać na podściół. Stasiowi w umyśle rodziny zadało to cios ostateczny, i matka zebrała się do niego przemówić stanowczo, ale nie chcąc go martwić, postanowiła nieboga ozłocić mu pigułkę.
Wieczorem więc w niedzielę, kiedy jeszcze to siano mokło w kopicach, które deszcz już aż w ziemię powbijał, zawołała Stasia do swojego pokoju zawalonego motkami, przędzą, sztukami płótna i gospodarskimi przyborami.
Niełatwo przyszło jéj z serca zrzucić ten ciężar, ale sądziła, że los rodziny całéj zależy od jéj postanowienia, i zebrała się na odwagę.
— Serce moje, rzekła do syna siadając przy nim i biorąc go za rękę: umiemy wszyscy ci być wdzięczni za to, co dla nas czynisz, poświęcając nam swój czas tak drogi; ale dobrze to było, pókiśmy się bez tego obejść nie mogli. Czas, żebyś i ty o sobie pomyślał. Słyszałeś co mówił nam ten gość, który się przecię na tém zna, że ciebie do tego używać się nie godzi, bo twój czas i praca więcéj są warte niż to mizerne gospodarstwo. Trzeba, żebyś nareszcie powrócił do dawnego trybu życia.
Staś spojrzał na matkę, która się zarumieniła, czując nieboraczka, że trochę kłamała przez miłość macierzyńską, i zmieszała się.
— Mateczko kochana — rzekł — jam już przywykł do wsi, a niewiele na co przydam się gdzieindziéj.
— No! no! no! odpowiedziała sędzina, porządkując kłębki, żeby skryć twarz, tak jéj ciężko było nie wypowiedzieć całéj swéj myśli: — darmo nie bałamuć, a posłuchaj-no mnie. Już to że tam ojciec miał urazę do ciebie, to nie nasza rzecz sądzić; tyś posłuszne dziecko wyrzekł się ojcowizny, niech to tak będzie. Ależ i mojego tu coś jest, a my z rodzeństwem z posagu mego część ci wydzielimy, żeby taki najgorzéj, to rocznie będziesz miał około czterech tysięcy dochodu.
— Ale któż tu gospodarzyć wam będzie?
— A Jędruś! co ty myślisz? Jędruś żwawy chłopak i okrutną ma ochotę do gospodarstwa, a tobie to taki, gadaj sobie co chcesz, cięży trochę... to darmo! co prawda, to prawda!
— Kochana mateczko!
— Cicho-no już cicho! to darmo! to nie twoja rzecz chodzić koło gnoju i roli, kiedyś piórko wziął w rękę. Jedź kochanie do Wilna i kończ co począłeś... a odwiedzaj nas często... my tu z Jędrusiem damy sobie rady. To wykapany nieboszczyk, on potrafi Krasnobród utrzymać.
Stanisław choć już był przywykł do wioski, choć go nic nie ciągnęło do miasta, na myśl trochy swobody i uwolnienia od ciężkiéj pracy, która na jego ramionach wisiała, uśmiechnął się, ucałował rękę staruszki i podziękował jéj z serca.
— A co się tycze wydziału — rzekł cicho — zróbcie jak chciał ojciec: niech ja nic nie mam od was, niech nic lepszym nie odbieram dzieciom; ja niewiele potrzebuję, a na tę trochę zapracować potrafię.
— No, no, daj-no pokój, przerwała sędzina; a to nam zostaw proszę. A jak ci się zechce, zdawszy gospodarstwo Jędrusiowi, pojechać do Wilna, masz sobie cztery konie, Mateusza i zieloną bryczkę, a i jaki tysiąc złotych w pończoszce u mnie się znajdzie. (Sędzina chowała zawsze pieniądze w stare pończochy, mając to tradycyonalnie, że w ten sposób dłużéj się i lepiéj konserwują.)


Jakkolwiek na pozór ostygał Szarski dla literatury i wrócił do wiejskiego życia, serce mu zabiło do swobody, do cichego kąta, w którymby nic nie przerywało mu pracy, do miasta, które się stało dla niego drugim domem rodzinnym. Może rzucone tam wspomnienia siłą swą ciągnęły go także ku sobie, bo najsmutniejsze nawet mają tę władzę, że wiążą nas na wieki z cmentarzami przeszłości.
Wszystkie dawne plany, pomysły osnowy pracy, poczęły roić mu się znowu, a po wypoczynku z nową siłą dobywały się z niego. Zdało mu się, że nie rzucając pióra, wyleje z siebie wszystko, co dotąd wstrzymywał i wyrabiał tylko w głębi duszy.
Ale nierychło, pomimo pośpiechu, potrafił wyruszyć z Krasnobrodu, i nazajutrz po owéj rozmowie, bez żadnego podejrzenia, zdawszy wszystko Jędrzejowi, sam począł nieco oddychać, nasycając się dopiero wsią, któréj zarządu ciężar spadł z ramion jego.
W czasie ostatnich miesięcy pobytu w Krasnobrodzie, widywał on niemal co tydzień panię Brzeźniakową i Marylkę; z nią i z Manią odbywali długie przechadzki, a bojaźliwe z razu dziewczę, tak się było powoli oswoiło z poetą, na którego widok drżało wprzódy, że mu się uśmiechało, że do niego mówiło swobodnie, że wreszcie z pod powłoki nieśmiałości, osłaniającéj ją dotąd, objawiło mu się w całéj krasie swego umysłu i serca. Stanisław zachwycony był poetycznością téj istoty, która pół życia, całą sztukę, całą tajemnicę piękna i filozofię młodości odgadła sercem; która sądziła trafniéj uczuciem niż krytycy z powołania swemi niechybnemi receptami. A kiedy poczęła mówić ożywiona silniejszą potrzebą wynurzenia się, odzywała się jak natchniona i nieziemska istota.
Ale obok uwielbienia, zajęcia, zachwytu dla dzieweczki, która olbrzymiała w chwilach zapału i wyższa była od wszystkiego, co ją otaczało, pomimo jéj piękności, dobroci i aureoli, jaka jéj skroń opasywała, nie zrodziło się już żadne inne czulsze, namiętne uczucie dla niéj, któreby niepohamowaną swą siłą chwyciło i uniosło młodzieńca. Patrzał, słuchał, dziwił się, rozczulał, ale pokochać nie mógł. Serce jego było martwe, straciło w dwóch pierwszych wysiłkach wszelką władzę miłości, zużyło tę siłę młodości w gwałtowném cierpieniu. Patrzał już jak obcy na świat, do którego żywota nie czuł się powołanym; jak schorzały na biesiadę, do któréj nie ma smaku i ochoty, dziwiąc się niemal tym, co spożywać ją mogą.
A ten może smutek, chłód, odczarowanie, które wiały ze słów jego i wybijały z wejrzenia, pociągały bardziéj jeszcze biedną Marylkę ku tęsknemu poecie. Ona tak pragnęła zbliżyć się ku niemu, tak chciała zajrzeć w głąb jego duszy!
Napróżno! najgorętsze słowa padały nań jak ciepłe krople deszczu na kamień, który po nich bardziéj się jeszcze ślizkim i twardszym wydawał. Marylka nieraz wróciwszy z Krasnobrodu, płakiwała po nocach, rozmyślając o Stanisławie, i nie pojmowała młodości, w któréj sercu mogły już mieszkać takie szrony i siwizna.
Nikt się może nie domyślał jeszcze tych uczuć Marylki, oprócz jednéj matki, niespokojnie spoglądającéj na ich postępy, a nieśmiejącéj jeszcze ust otworzyć, gdy miłość z razu będąca przeczuciem jakiémś swéj doli, porywem nieokreślonym, niepokojem wewnętrznym, stała się wreszcie gwałtowném, niepohainowaném przywiązaniem. Marylka odgadła ukochanego intuicyą jakąś; czuła jego boleści, tlómaczyła sobie oziębłość i biegła być Siostrą Miłosierdzia dla tego Łazarza, uśmiechem pokrywającego swe rany.
Pani Brzeźniakowa z bałwochwalczém przywiązaniem dla jedynéj córki, poglądała na to bojaźliwie, nie śmiejąc przemówić, ale coraz o przyszłość spokojniejsza, bo była pewna, że Staś pokochać musi jéj anioła, a dzięki Bogu nic szczęściu ich w takim razie nie stanęłoby na zawadzie. Była spokojna o zezwolenie matki, sama drżała z radości na myśl pobłogosławienia téj pary, którą widziała od losu sobie przeznaczoną, i kołysząc się temi nadziejami, dopomagała nawet nieco do rozwinięcia się przywiązania swéj córki częstym pobytem w Krasnobrodzie. Pobyt ten ubarwiała przyjaźń dwóch matek, przywiązanie Mani i Marylki; ale niestety! widywanie się Stasia z piękną sąsiadką nic prócz czułéj, serdecznéj nie zawiązało przyjaźni.
Trochę to niecierpliwiło panię Brzeźniakową, która rada była przyśpieszyć koniec dla swego uspokojenia, nie wątpiąc, że byleby Marylka chciała i umiała, Stanisław zarazby jéj padł do nóg.
Po dwutygodniowéj jakoś niebytności w Krasnobrodzie, z przestrachem dowiedziała się historyi siana zmokłego, odprawienia Stanisława (tak to ludzie nazywali), zdania gospodarstwa Jędrusiowi i projektowanego wyjazdu poety do Wilna. Strach ją ogarnął większy jeszcze, gdy postrzegła bledniejącą Marylkę i śpiesznie dla pokrycia wrażenia wymykającą się z pokoju. Nie czekając niedzieli, pojechały do Krasnobrodu, a tu gdy się dwie staruszki sam na sam zamknęły, sędzina zaraz potwierdziła przyjaciołce, co jéj wprzód sąsiedzi donieśli.
— Jak to? i ty go tak puszczasz do Wilna? spytała Brzeźniakowa.
— A niech jedzie! odparła sędzina. On się tu nudzi, potrzebuje tych swoich książek, miasta, towarzystwa mądrego, cóż on tu z nami skorzysta?
Brzeźniakowa głową tylko pokiwała.
— A nie lepiéjżeby było, — odezwała się — ożenić go gdzie z jaką poczciwą dziewczyną i dać mu gosposię i gospodarstwo?
— Zmiłuj się serce! przerwała sędzina: taki on gospodarz jak ja mniszka... ot to... kulą w płot. Toż on mi tu chłopów na dziadowskie bicze porozpuszczał.
Brzeźniakowa zamilkła znowu, westchnąwszy głęboko.
— On sobie jutro już jedzie, dodała matka; a aż z oczu mu patrzy, że dusza się do miasta raduje.
— Jutro jedzie! zakrzyknęła sąsiadka przestraszona, — jutro!
— Już mu Jędruś i bryczkę kazał wyrządzić.
Tak było w istocie, a Marylka uwiadomiona także o tém od Mani, pobladła straszliwie, i choć kryjąc swe wzruszenie uśmiechała się, łatwo było dostrzedz, jak ją ta wiadomość przeraziła.
Stanisław nadszedł za niemi do ogrodu, prawie wesół, i podał ochoczo rękę dziewczęciu.
— A co panno Maryo! rzekł — wie pani, że poczciwy Jędruś zdjął mi garb z pleców i dał abszyt?
— A! wiem, i pan uciekasz!
— Jadę od jednéj pracy do drugiéj!
— Tak, nawet bez żalu po wsi, po matce, po siostrach.
— Jak to? bez żalu? a któż pani powiedział?
— Wszak to widać po panu!
— Bo najczęściéj żal tam jest właśnie, gdzie go nie widać. Nie wierz pani nigdy temu, który się z nim bardzo pokazuje i przechwala.
— Tak! odparła Marylka; ale i najprawdziwszy żal, kiedy jest, a głęboki, a wielki, to go pierś nie wstrzyma, słychać go w głosie, widać w wejrzeniu, spętany wybucha jakimś jękiem mimowolnym... Zdaje się, żebym go po ruchu nawet poznała... O! pan nas nie żałujesz!
— I owszem pani!
— A jedziesz?...
— Bo mi wmówiono, że tu nie miejsce dla mnie, że kto raz wziął ślub z piórem i pokropiony został atramentem, już z niego nie zmyć tego nieszczęsnego kapłaństwa.
— Albo to na wsi pisać nie można? spytała żywo Marylka. Policz pan tych, co w miastach i na wsi pisali, a przekonasz się, że żadne wielkie dzieło natchnienia nie urodziło się w tych murach... Każdy poeta szukał natury i ciszy, by wykołysać myśl swoją. Rousseau, Cervantes, Kochanowski, o! i nie wiem kto jeszcze... pisali na wsi.
— A Goethe?
— Co pan mi zawsze tym tajnym radcą dokuczasz! To był geniusz, który światu milczeć i przeistaczać się kazał jak chciał, i stawała się wieś dokoła, gdzie przed chwilą był gród, i z gwaru robiła się cisza dla niego. Zresztą ja się dziwię Goethemu, ale go nie kocham: to aktor, co doskonale udaje poetę, jak równie dobrze odegrywał rolę konsyliarza, szambelana dworu i...
— Autor Fausta! autor Götza! autor Werthera!
Werthera pisał, gdy jeszcze nie zasklepił się w Wejmarze...
— Nie wiem; ale to pewna, kochana panno Maryo, żeśmy daleko odskoczyli od zadania rozmowy. Wróćmy z Wejmaru do Krasnobrodu.
— Przepraszam, ja znów pojadę do Niemiec... A ukochany pański Richter, wszak nie w stolicy, nie w mieście, ale gdzieś pod starą strzechą domku nizkiego pisał Titana! A Schiller?
— Ostrożnie pani, ostrożnie, już się plątasz!
— No, to wolę porzucić to dowodzenie, ale wezmę się do niego z innéj strony. Pisarz naszego kraju, który cały był wielką wsią tylko, nie może się usposobić w mieście, ani natchnąć brudnym brukiem.
— Toś pani dobrze wymyśliła, odparł Stanisław; ale doprawdy, cóż to panię tak obchodzi, co się ze mną biednym stanie?
— Chodzi mi wszakże nie o pana, ale o literaturę! zawołała cicho Marylka; ale w téj chwili zabrakło jéj głosu, spuściła główkę i umilkła.
Poszli po ogrodzie i przechadzali się w milczeniu, powoli zmieniwszy rozmowę, a w ciągu téj długiéj i smutnéj przechadzki, oczy ich ani razu się nie spotkały. Marya spuszczała je ku ziemi, Stanisław błądził niemi po świecie, nie widząc co się działo dokoła. Było coś dziwnie zasmucającego w widoku tych dwojga istot, jednéj drżącéj z bolu i rozczulenia, drugiéj przebolałéj, ostygłéj, chłodnéj, nieumiejącéj dojrzeć nawet serca, które biło tak blizko. Mania pochwycona wiejącym od nich smutkiem, posępniała biedna i szła za nimi milcząca.
— Ja nie wiem — dodała Marylka po długim przestanku — jak to panu nie żal wioski? jak pan nie czujesz jéj wdzięku?...
— Ja nie czuję jej wdzięku? cóż znowu! któż i to pani powiedział?
— A jedziesz zakopać się w mieście?
— Jadę.., ale któż to wie? może tylko na chwilę...
Marylka głową potrzęsła.
— Już to źle, kiedy miasto pana ciągnie.
— Ognisko życia, którego ja jestem nędzną iskierką... dziwnoż, że lecę w nie mimowoli?
— By w niém pożartym zagasnąć!
— Jak wszędzie — westchnął Stanisław — życie tu, tam... nie jednoż to życie? Co znaczy miejsce dla tego, który cały swój żywot ma w duszy? Komuś innemu świat jeszcze coś dać lub odebrać może, ale mnie?... nic.
— Ile pan masz lat? sześćdziesiąt czy siedmdziesiąt pięć? zapytało dziewczę z odwagą, która mu przybywała co chwila.
— Nie liczę, ale i o ośmdziesiątbym się nie sprzeczał...
— Biedny staruszek! rozśmiała się Mania, gładząc go pod brodę.
— Ale pan wpadasz w Byronowskich bohaterów, z których się masz zwyczaj tak srodze naśmiewać... to przesada! Możnaż tak prędko wyżyć cały zapas boży? zmarnować te skarby młodości?
— Wiele może cierpienie, wiele mogą ludzie... począł Stanisław. Nie mogę się przed panią spowiadać, bobym jeszcze bardziéj w jéj oczach wyglądał na Byronowskiego bohatera; ale wierz mi pani... tyle tylko mam siły, ile jéj trzeba do pracy... do życia już jéj nie stanie!
I zamilkli znowu. Marylka ruszyła ramionami.
— Doprawdy — szepnęła po chwilce — gdybym była podejrzliwszą niż jestem, gotowabym pana jak Mania posądzić o jakąś miłostkę w Wilnie...
Stanisław rozśmiał się serdecznie.
— Panno Maryo! zawołał wesoło nie zgadłaś niestety!... Nie będę się zapierał, że kochałem; ale to temu tak dawno, tak dawno, że to dla mnie przedpotopowe dzieje...
— Jak to! chyba w szkołach? choć ze strachem i bladością, ale udając obojętność, poczęła Marya.
— Nie pani, trochę późniéj, a zawsze za wcześnie!
— I?...
— I kochanie moje pogrzebałem na zawsze.
— No! mówże pan wyraźniéj!
— Pogrzebałem je tam gdzie się urodziło, w sercu mojém. Winienem, że i z téj mogiły już nowéj miłości kwiatek wyrosnąć nie może.
— O! to pan ją kochasz jeszcze... żywo, z gniewem prawie odpowiedziała Marylka.
— Nie! nie! nie! rzekł stanowczo Stanisław: ani myślę, ani kocham! Mówię o tém zimno, bo takim mnie chłodem oblała miłość ostatnia, że z niego nie wyjdę do śmierci.
Spojrzała Marya ciekawie, ale w oczach jego znalazła potwierdzenie słowa; oczy miał suche, wejrzenie smętne, ale rezygnacyi pełne.
— Nie, nie — rzekła w duszy — ty nie wytrwasz w téj rozpaczy, ty kochać musisz.
I słów jéj zabrakło.
Zbliżyli się do domu, mrok już padał, musieli przyśpieszyć kroku, bo powóz pani Brzeźniakowéj stał przed gankiem. Czas było odjeżdżać. Wsiadłszy z matką do koczyka, Marylka zapłakała ukradkiem, a wdowa udawać musiała, że łez jéj nie widzi.
Nazajutrz Stanisław był w drodze do Wilna.


U téj saméj karczemki, u któréj popasali biedni studenci, z nadziejami w kieszeni śpiesząc do Wilna przed laty, dziś jeszcze bardziéj podupadłéj, pochylonéj, odrapanéj, ale otoczonéj znowu takiemi samemi wozami i bryczkami jak naówczas — zatrzymał się Mateusz, by zmęczone konięta napoić u studni, któréj żuraw czarny, skrzypiąc, kołysał się z wiatrem jesiennym. Staś obejrzał się, przyszło mu na myśl wspomnienie, i na chwilę zdało mu się, że tych lat kilka było snem tylko ciężkim, z którego się budził...
Skromna bryczyna jego stanęła obok wytwornego powozu, którego szóstka karych koni w przepysznych chomątach, pomimo przebytych piasków, niecierpliwie kopytami grzebała ziemię. Stanisław wyjrzał i przez okna zaszklonéj landary poznał Bazylewicza z żoną, wracającego zapewne ze wsi.
Quantum mutatus ab illo! jakże się zmienił od téj chwili, gdy go z dziurawemi łokciami, ale tytaniczną odwagą, spotkał tu Szarski i zabrał na ubogą bryczynę swoją! Inny to był, cale inny człowiek, rzekłbyś urodzony w dostatku, tak sobie dobrze z nim dawał radę... Jejmość siedziała kwaśna czegoś i opuchła jak zawsze, bo jéj i po ożenieniu nie opuściła owa fluksya nałogowa. On w surducie z wigoni, rozparty, palił hawańskie cygaro, dumając o niebieskich migdałach, nogi założywszy na okno landary, tak, że pięty ich wychodziły gdzieś koło kozła używać świeżego powietrza...
Małżeństwo już się było widać wyszeptało jak raki, bo nic nie mówiło do siebie, jedno w lewo, drugie w prawo patrzało, a wzdychali oboje... Jejmość pierwsza postrzegła Szarskiego; co dziwniejsza, mimo bryczki poznała go, spuściła taflę i zawołała:
— Pan Szarski! jak się pan ma?
Stanisław, choć bardzo po wiejsku i po podróżnemu ubrany, musiał podstąpić do powozu, a Bazylewicz podał mu rękę z dala, nie zmieniając pozycyi.
— A! wracasz pan nam więc do Wilna! zawołała literatka z uśmiechem, który nie nabierał wdzięku od opuchnienia; — zkądże to? długoż się panem cieszyć będziemy? Tak pożądany gość, tak nam potrzebny! Pan wie, że już wyszedł pierwszy tom Polyhistora?
— Pierwszy to raz słyszę.
— Nie znasz go pan?
— Dotąd nie!
— Gdzie pan mieszka? jutro przyszlę go panu.
— Jeszcze nie wiem gdzie mieszkać będę.
— Michasiu kochany, słodziuchno odezwała się żona: pan Szarski nie ma mieszkania, możebyśmy nastręczyli mu u nas... byłby blizko.
— A dobrze! dobrze! odparł wciąż zamyślony, może o podwójnem tém spotkaniu Bazylewicz, stopniami przychodząc do siebie. — Na dole są dwa pokoje wyborne, mieść się przy nas, co niedziela miewamy literacki wieczorek... wszystkie nowości... tyś musiał zardzewieć, odżyjesz.
Pani wciąż się uśmiechała.
— Nie prawdaż, że pan staniesz z nami? przy nas? nie prawdaż? A! toby było bardzo pięknie!
— Jeśli tylko będę mógł! rzekł kłaniając się Stanisław.
— Ale ja ci to urządzę! zawołał Bazylewicz. Zajeżdżaj tylko wprost do nas, bez ceremonii.
W téj chwili woźnica siadł na kozły, konie się rwać zaczęły niecierpliwie, i małżeństwo znikło mu z oczu, wiodąc żywą rozmowę, w któréj podobno chodziło o złapanie Szarskiego jako współpracownika do Polyhistora.
Jeszcze się Szarski w rogatce rozmyślał, co zrobić z sobą? czy po staremu zajechać do pana Horyłki? czy ruszyć do Bazylewicza? Wspomnienie zależności, w jakiéj był na jednéj z nim mieszkając kwaterze, przeraziło go nieco i kazał się wieźć na Trocką ulicę.
Hersz, usłużny faktor, już nie żył, a szanowny Horyłka zawsze w swéj czerwonéj zatłuszczonéj mycce, pobrzękujący kluczami, nie poznał już dawnego lokatora, tak na oczy osłabł. Dopiero gdy się zbliżył i zagadał, począł go czule ściskać.
— Oto to mi pan! oto przyjaciel! zawołał. Zaraz będzie stancya! taż sama co ją pan zna i lubi, którą ja zawsze pańską nazywam. Wolna właśnie i odnowiona przepysznie (w istocie dano czarny szlak górą i nową klamkę u drzwi). Moja żona tak teraz dom utrzymuje...
— A co? znowuś się pan tedy ożenił?... i utyłeś w tym stanie? spytał Szarski.
— Jak to, znowu? rzekł Horyłka: a toć pan wie żem żonaty z dawien dawna!
— Ale podobno... nie przypominam sobie...
— Tak! tak! były, były nieporozumienia, wszystko to ze złych ludzi, ze złych języków... Ale żyjemy teraz jak para gołębi, słowo honoru. Wszystko się wyklarowało: jeździła na wieś do familii, darmom ją posądzał, najpoczciwsze kobiecisko, złota żona! Co to za ład! jaki porządek! zobaczy pan!
Odemknięto izdebkę. Ślady odświeżenia tak mało były widoczne, że Stanisław poznawał dziury od ćwieków, które sam niegdyś powbijał. Znowu więc zgodziwszy się z gospodarzem, zamieszkał tu ze wspomnieniem przeszłości.
Nazajutrz zaraz Bazylewicz, któremu więcéj chodziło o Polyhistora niż o Stanisława, całe miasto przewrócił do góry nogami, szukając zbiega, i złapał go nad wieczorem, domyśliwszy się, że zawsze powraca do jednéj kryjówki.
— Cóż to ma znaczyć? zawołał wchodząc ogromnie otwartemi drzwiami, — także to zawdzięczasz nasze dobre chęci? Moja żona formalnie się gniewa: najęliśmy ci mieszkanie, a ty uparcie lokujesz się w karczmisku?
— Nie znalazłem was wczoraj, a nałóg...
— No, to przenośże się natychmiast, — rzekł Bazylewicz, i wnet rozkazawszy konie zaprzęgać, zabrał z sobą dawnego towarzysza.
Trudno się było tak dobrym chęciom opierać, uległ im Stanisław, choć niezbyt rad, że go już Bazylewicz ani spuścił z oka. Z nim zaraz i z rzeczami przebrał się na ulicę Wielką, gdzie go w dwóch izdebkach sklepionych, ale dosyć pokaźnych, ulokowano.
Wpadł więc w szpony spekulantów, a że zbyt się czuł słabym, by otwartą wojnę prowadzić, odłożył oswobodzenie swoje na późniéj.
Nazajutrz rano wyszedł na miasto, i wstąpił po drodze do księgarni. Wielką tam zastał zmianę, która zaszła stopniowo w ciągu lat kilku, ale dziś była uderzająca. Znikły po większéj części z półek wydania brukselskie romansów francuzkich, wszystkie zbytkowne edycye paryzkie, a na ich miejscu domowe wyroby drukarń wileńskich, warszawskich, lwowskich, poznańskich, krakowskich, petersburskich, zajmowały skład prawie cały. Ruch był ogromny, zaprzątnienie wielkie; znać było, że literatura domowa wzięła nareszcie choć chwilowo górę nad cudzoziemskiemi. Co chwila przybywały do księgarni paki z Lipska, Poznania, Warszawy, z nowemi dziełami; wcześnie i śpiesznie przyspasabiano ładunek kontraktowy, prospekta leżały stosami, a księgarz uśmiechał się i ręce zacierał.
Trudno wypowiedzieć, z jakim połyskiem oczu poskoczył on, ścisnął dłoń Szarskiego, witając go z uprzejmością niesłychaną.
— A! przecięż, przecięż nam pan powracasz! zawołał. Witamy, witamy! Cóż nowego nam pan przynosisz? dawaj! wydamy jeszcze przed Kijowem! a prędko!! Możeś pan już gdzie był? — dodał niespokojnie, — toby się nie godziło opuszczać starych przyjaciół. Jam był, proszę pamiętać, pierwszym pańskim edytorem.
Staś uśmiechnął się.
— Nigdzie nie byłem — rzekł — ale też nic nie przywożę.
— Jak to? nic a nic? a godziż się to tak próżnować? zagrzebywać talent! A wstyd!! wstyd! wszak to sprawa literatury! To być nie może... tyle lat! pan musiałeś pisać!
— Orałem tylko.
— Jak to? zarzuciwszy wszystko?
— Prawie.
— Prawie! aha! łapię pana za słowo! musisz mi coś dać. Gdzieżeś pan stanął?
— Ja... rumieniejąc się rzekł poeta — ja... stoję razem prawie, to jest w tymże domu na dole, gdzie państwo Bazylewiczowie.
Na to imię księgarz usta wykrzywił.
— Przypadkiem? czy umyślnie?
— Proszono mnie...
Odeszli nieco na stronę.
— Na miłego Boga! — szepnął księgarz — coś pan najlepszego zrobił? Chyba chcesz wszelką swobodę postradać? zaprzedać się w niewolę? A toż pisać będziesz musiał i pisać do Polyhistora, bo oni gadać tylko umieją! Z tego pisania nic ci nie przyjdzie, ani sławy, bo tylko firmy porządne dać mogą rozgłos imionom... ani grosza, bo oni nie płacą. Potrzebaby się wynieść ztamtąd, uciekać! Ale maszże pan rękopism jaki?
— Zaczętych kilka.
— Zróbmy umowę o co poczętego, naglił księgarz: dam panu zadatek...
Stanisław wahał się, ale grzeczność jest jedném z tych narzędzi, któremi się najwięcéj dokonywa, a księgarz był tak na ten raz ujmujący, tak słodki, że ciężko mu było odmówić; złapał więc zaraz na wstępie, i słowo się rzekło.
Zaledwie ztamtąd wyszedł Szarski, spotkał w ulicy professora Hipolita, który zapomniawszy dawnéj urazy, z uczuciem prawdziwém otworzył mu ramiona.
Ledwie go teraz poznał Stanisław... tak się roztył, zmężniał i niestety! wyłysiał!
— A witajże nam hospodynie! rzekł żwawo i wesoło rzucając się ku niemu. Znowu z nami! Jużeśmy cię opłakiwać poczęli jako ofiarę wioski; jakże nam miło odzyskać, cośmy mieli za stracone! Jak się masz drogi, z czém przybywasz? Z pieśnią, powieścią, dramatem czy historyą?
— Z niczém, kochany professorze. Znużony przybywam na spoczynek, z sercem wystygłém i głową spuszczoną.
— Nie wiem, czy ci jedno ogrzać, drugie podnieść potrafimy; ale zawsze to dobrze, żeś do nas przyjechał. Widzisz co się dzieje w literaturze! jakie zmiany! Książki sypią się gradem, więcéj ich wychodzi w pół roku, niż przedtém w ciągu lat kilku, i wszystkie rozprzedają się, rozsypują po świecie. Ruch w gazetach, w krytyce, w teoryi sztuki, w myślach i w formie; pisma peryodyczne, pisma zbiorowe... drukarnie pracują dniem i nocą... Jest-li to sen czy jawa? będzie-li to trwałe, czy przejdzie jak mara? Ja, przyznaję się, nie mam wiary w takie gwałtowne paroksyzmy, bo wiem jak u nas o wytrwałość trudno...
— Ja nic nie wiem... nie rozumiem; byłem, jak wiesz, zbyt długo odosobniony, siedziałem na wsi, i obcy jestem temu, co się tu dzisiaj dzieje.
— Możesz więc i o losie pism swoich nawet nie wiedzieć!
— Nic a nic.
— Pozwól, bym ci pierwszy może dobrą zwiastował nowinę... powiem ci szczerze choćbyś się miał obrazić.
— Ja? wiesz professorze, że nie obrażam się niczém.
— Tém lepiéj. Pisma twe, na które krytyka wrzeszczała, na które ludzie krzyczeli, któremi rzucali pomiatając literaci, koniec końców czytały się i czytają lepiéj od innych, rozprzedały się doskonale i codzień większą zyskują popularność. Była w nich forma czy nie? była myśl nowa? nie wiem, przypuśćmy, ale pisałeś je duszą całą, gorąco, i trafiłeś językiem tym do ogółu. Stanąłeś wyżéj niżeliś się może spodziewał, a jeżeli wytrwasz...
— Los pism moich — odparł Stanisław — o tyle tylko mnie obchodzi, o ile się wiąże z losami literatury naszéj i jest jéj życia oznaką. To, co powiadasz, cieszy mnie jako znak głodu ducha, który spożywa wszelką strawę, jaką mu podają... nie zaś jako osobiste powodzenie. Żywot nasz cały dziś w tych sferach ducha, w literaturze, języku, piastujmy go i rozniecajmy to ognisko.
Hipolit ścisnął rękę jego z rozczuleniem i łzawemi oczyma.
— A z nami? kończył Szarski — co z nami będzie? czy pisma te wrzucą potém w kosz, który ma pójść na stos zapomnienia, czy je zdepczą pogardą, czy wyniosą na półki niedostępne czytelnikom, jaką taką opromienione pół-sławą — nie wszystkoź to jedno, bylebyśmy dopięli celu rozbudzenia życia, chęci do pracy i umysłowego ruchu w kierunku prawym i zbawiennym, byleśmy zasiali myśli zdrowe i płodne? Oto jest cel, jaki dziś ma literatura; nie kunszt tu, nie zabawka, nie jakie takie wygadanie się z tém, co na sercu cięży, trzeba mieć przed sobą, ale coś ważniejszego nad to wszystko... pożytek ogólny.
— Więc znowu przychodzisz pracować w winnicy?
— A jakże! odparł Stanisław z uśmiechem. Cóżbym ja robił, gdybym nie pracował?
— Pogodziłeś się z życiem?
— Nie kłóciłem się z niém, ale przywiązać się do niego nie mogę. Nie bawią mnie, nie radują, nie nasycają przyjemności innym drogie; zimny jestem na nie, cożem winien temu? Czynne życie mnie nie wabi, rzucam się w pracę jak w otchłań, jak inny w szał rozrywek... Ale... na cóż ci tu rozpowiadać.
— Cóż u licha takeś się za wczasu rozczarował? Dla jednéj Żydóweczki! wstydź się! to już dzieciństwo.
— Byłoby dzieciństwem, gdybym takiéj straty przeboleć nie mógł, rzekł Stanisław poważnie; ale są chwile, w których drobna kropelka płyn na brzegi naczynia wylewa... Dawno szukałem słowa zagadki tego świata, i znaleźć go nie mogłem długo... teraz schwyciłem je nareszcie.
— Ciekawym!!
— Stara to tylko niestety! i bardzo oklepana prawda, w którą z razu nikt wierzyć nie chce... Świat nie jest celem i końcem, ale przejścia drogą; trzeba więc przezeń ruszać szybko, uczciwie, prosto na wrota zwrócone mając oczy, niebardzo dbając jak się tu nam powiedzie...
— Oklepanka odwieczna! rzekł śmiejąc się Hipolit.
— Tak jest; ale kochany professorze, wszakże wielkie prawdy kryją się w oklepankach, któremi ludzie rzucają jak nierozgryzionemi orzechami, nie przechodząc za ich łupinę... prawdy te przechodzą mimo nas co chwila, jak przebrani za żebraków książęta, mijani wejrzeniem obojętném. Zdaje mi się, że połowę przynajmniéj olbrzymich prastarych prawd, których nam braknie, możnaby odkopać z pod zasypów gruzu, jak Babilon i Niniwę z pod potłuczonych cegieł... Dla tego ja się szczególniéj bacznie przypatruję nie ekscentrycznym pomysłom, w których często strój i forma stanowią całą nowość, ale oklepankom chodzącym w podartym łachmanie.
— Ba! ba! rzekł Hipolit: życie coś przecię warto.
— Nie przeczę, w pierwszéj swéj połowie; w drugiej żyjemy już tylko dla świata, stajemy się ofiarą; w trzeciéj jesteśmy niepojętą ruiną oczekującą zagłady...
— Aleś ty pierwszéj nie przeżył?
— O! dawno! dawno! Nie licz wieku latami, nie patrz na zęby jak koniowi, spojrzyj na serce...
— Rozmowa twoja smutna do licha! zerwiéjmy ją... Dokąd idziesz?
— Do domu.
— A dom twój?
Stanisław wymienił mieszkanie.
— Jak to! w jednéj kamienicy z Bazylewiczem?
— Tak jest... rzekł rumieniąc się trochę Stanisław.
— Jakże się to stało?
Szarski się przyznał; Hipolit smutnie pokiwał głową.
— Zaprzągłeś się; — rzekł — niepotrzebnie, pokoju ci nie dadzą... Bazylewicz potrzebował prawéj ręki, bo sam nic już nie robi, a chce grać jakąś rolę i ciągle mówi o tém tylko, co ma kiedyś przedsiębrać, coby zrobił, coby mógł zrobić, gdyby nie to, nie owo i nie tamto! Jejmość grzeczna, on natarczywy, spętają cię i wykierują na murzyna...
Staś ruszył ramionami.
— At! rzekł — bylebym w ciszy mógł pracować.
— Zapewne! odparł Hipolit; ale ta praca, owo panaceum twoje, dobra jest dopóki jéj kierunkiem nikt nie włada; jak skoro tobą suwać zaczną w tę i w ową stronę, obracać, popychać, i ona ci obmierznie. Potrzeba, żebyś miał swoje przekonanie i cel, a tu ci i przekonanie i cel narzucą, a ust otworzyć nie dadzą.
— No! to ucieknę!
— Róbże to zawczasu, bo się splączesz, i potém...
— Ale cóż splątać mnie może?
— Słabość twoja.
Stanisław mocno się nad temi przestrogami zamyślił wracając do domu, i wszedł pochmurny do izdebki, w któréj głównym fotelu zastał Bazylewicza rozciągniętego, palącego cygaro i zadumanego głęboko. Zdawał się oczekiwać na niego.
— No! bierz frak — rzekł do wchodzącego — i chodź do nas na literacki wieczorek. Moja żona wysłała mnie umyślnie, żebym cię prosił; spodziewamy się, że weźmiesz z sobą jaki rękopism i przeczytasz nam cokolwiek.
— Ja? zawołał cofając się Stanisław — ja? Ale ja nigdy a nigdy nie czytam.
— Dla nas zrobisz wyjątek.
— Nie mogę!
— No, mniejsza zresztą o to, ale chodź, poznasz literaturę naszą, i przekonasz się, że jest życie w pokoleniu, które po nas nastąpi, lub z nami idzie razem.
Stanisław, jakkolwiek zmęczony i smutny, dał się znowu namówić, i jako tako przybrawszy się, wszedł z gospodarzem do saloniku na pierwszém piętrze.
Nie ciekawy bywa zwykle salonik literacki, i ten też nie odznaczał się wytwornością; porządku w nim było niewiele, pyłu dużo, książek, rycin, nót i litografij po stolikach i kanapach kupami, a za okrągłym stołem siedziała gospodyni domu, przecinając karty nowego jakiegoś dzieła, którego podobno nigdy czytać nie miała.
Na ścianach, jako dowody czci dla sztuki nieoddzielnéj od literatury, wywieszone były próbki młodych artystów: ogromny pejzaż straszliwie oświecony księżycem, nad którym chmury białe wyglądały jak rozczochrana czupryna; głowa starca dyabelnie czerwona pod pretekstem kolorytu; szkic bitwy, w któréj dym i trzy końskie pośladki widać było; karczemka z drzewami koloru szpinakowego z niebem przeraźliwie lazurowém. Oprócz tego; stał na postumencie tors jakiś z listkiem winnym, nieudatna domorosła Wenus jakaś udrapowana ręcznikiem, a łeb filozofa doskonale łysy kompletował tę wystawę płodów sztuki krajowéj, wcale nieciekawą.
Ciekawsze było daleko towarzystwo literacko-artystyczne, które Stanisław zastał już zgromadzone w saloniku, a pierwszy rzut oka nie dozwolił mu ducha jego ocenić. Była to młodzież sama, z któréj twarzy patrzało tyle dumy, wyniosłości, pogardy ludzi i zarozumienia, że gdyby drugie tyle znalazło się w niéj talentu, ileżby to dokazać mogła!! Jedni odznaczali się heroicznemi czuprynami, drudzy brodami ogromnemi, inni ostrzyżeniem włosów przy saméj skórze, ubiorem osobliwszym, okularami i t. p. Każdy z nich miał minę aktora występującego w jakiéjś roli, przybraną, cudzą, nienaturalną, a co za tém idzie, śmieszną.
Gospodyni odciągnąwszy na ten raz fluksyę swoją nie wiem jakiemi środkami derywacyjnemi, promieniała jak muza w pośród tego grona.. Byli tu i artyści w listkach jeszcze, i muzycy w pączkach, i krytycy kiełkujący dopiero, i poeci poczynający rozkwitać, i wszystko, co tylko kollaborowało lub kollaborować mogło do Polyhistora; autorowie jednéj piosnki, twórcy niewydanych dramatów, historycy wybierający się dopiero uczyć dziejów. Na widok Szarskiego, który niczém się nie odznaczał chyba zbytkiem nieśmiałości i pokory, ci ichmość spojrzeli ze wszystkich stron, poczmychali głowami, ruszyli ramionami i poczęli poszeptywać między sobą.
Milczenie ogólne przerywane tym szmerem na stronie, nie potrwało długo, i poczęła się rozmowa, jak Canon na mnóztwo głosów, z których coraz to nowy do chóru się przyłączał.
Najbardziéj uderzającą prowadził w niéj rolę blady, w dosyć wytartym fraczku jegomość, na którego twarzy nie wiem czy smutek z choroby wynikły, czy chorobę ze smutku zrodzoną widać było. Mianowano go poetą, ale ilekroć się odzywał, niemiłosiernie ze wszystkiego szydził, co nie dowodziło usposobienia poetycznego wcale.
— Kto to jest? zapytał Szarski gospodarza.
— To pan P. P., poeta... człowiek z geniuszem wielkim, ale na nieszczęście nic robić dotąd nie chciał, pije tylko, hula i po billardach się włóczy... Geniusz jego, jak sam o sobie powiada, żadnych oków ścierpieć nie może, on sam brzydzi się pracą. Wyśpiewawszy trzy zręczne piosenki, już na laurach odpoczywa.
Drugi z ogromnym włosem, rodzaj dandysa nizkiéj próby, niezmiernie gadający i obfity, który ciągle głos zabierał i sądził bardzo surowo o wszystkiém co się nawinęło, miał być krytykiem i filozofem Polyhistora, ale do téj pory trzy dzieła niemieckie przeczytawszy, o nich tylko, z nich, przez nie rozprawiał, i widocznie żył tylko niemi. Trzeba było posłuchać, jak ci panowie sądzili całą przeszłość, całą literaturę własną, najzasłużeńszych mężów i najlepsze dzieła. Wszystko u nich było słabém, niedołężném, nieudolném, akowskiém aż do przyjścia na świat téj szkoły, której się mianowali przedstawicielami.
Dla jednego epokę odrodzenia stanowił jego własny poemat, dla drugiego jakiś urywek bezimienny, wszyscy po uszy siedzieli w otchłani filozofii niemieckiéj i chodzili w sukni cudzéj, zmieniwszy tylko naśladownictwo, a głosili się pisarzami oryginalnymi i narodowymi.
Ich pojęcie postępu, z którém nieustannie na plac wyjeżdżali, tak było fałszywe, ciasne, dzikie, a nieznajomość warunków istotnego postępu ludzkości tak śmieszna, że słuchając ich, dreszcz przebiegał po skórze, włos się jeżył na głowie, strach przejmował i litość.
Żaden nie pojmował i nie rozumiał dysputy: wyrzekł i basta! dawał wyrok w sprawie, i obwinąwszy się w swoją togę konsularną, ani już zważał co gmin o wyroku rzeknie, a uchowaj Boże opozycyi, szyderstwo i łajanie zastępowało argumenta!
Moralność w tém gronie i zasady reprezentował niejaki pan Plucha, młody człowiek, który się zgrywał regularnie trzy razy na tydzień, a upijał najmniéj drugie tyle, ale za to zgrany i pijany wołał nieustannie o zwrot do pierwotnego chrześciaństwa, do czystej nauki Chrystusowéj, i pisał artykuły bez końca o zgodzie życia z teoryą moralności, o wprowadzeniu w czyn zasady wiary i t. p. Zajadły deklamator, śmiały napastnik, bił w łeb wszystkich sześciołokciowemi wyrazami, i nikt mu odpowiedzieć nie śmiał prostém nawet: Medice, cura te ipsum!
Historyków aż dwóch było w tém gronie: pan Pocieszkiewicz i Brukiewka. Pocieszkiewicz badał fakta i głosił, że w historyi wszystko jeszcze było do zrobienia; chłostał starą szkołę za brak krytyki, wytykał powiększając wady poprzedników, wołał o wlanie życia w dzieje, a sam pisząc, nie umiał z najżywszych materyałów nic zlepić, prócz małych i dość niezgrabnych obrazków, w których moc była chęci, naprężeń, wysilenia, ale za grosz skutku.
Sławny to był odkrywacz drobnostek, do których niezmierną przywiązywał wagę; udało mu się gdzieś wyszperać stare inwentarze z XIII wieku... cóż się o nich nie naśpiewał, co niemi nieszczęśliwego Naruszewicza nie nasiekał, ile razy codzień z nowym sosem podawał je czytelnikom i jak się niemi wynosił! A przecię trzeba było kogoś innego, żeby z nich istotną korzyść żywotną odniosła historya. Dla niego ksiądz biskup smoleński i jego praca godni byli spojrzenia z wysokości, poprzednicy zaś historyka, nie wyłączając nikogo, stali po za ilościami oznaczalnemi, w mrokach niebytu... w nicości.
Pan Brukiewka z innego znów stanowiska zapatrywał się na historyę: ciągle wywołując Vicon’a, Herper’a, Hegla i licho wie ilu jeszcze patronów nowéj jakoby nauki filozofii dziejów, zapomniał tylko w tym poczcie Bossuet’a, podobno umyślnie. Miał on wedle swych popleczników missyę stworzenia filozofii historyi krajowéj, i uspasabiał się już ku temu, kiedy niekiedy deklamując po salonach wyjątki ze swego dzieła. Rozumie się, że głowę nosił do góry, pewien będąc, iż dzieje krajowe poczną się dopiero od niego, a to co mu służyło za podścielisko pracy, zginie marnie pożarte przez olbrzyma. Brukiewka był naturalnie heglistą i filozofem z niemiecka, choć o myśli rodowéj, duchu rodowym, charakterze rodowym prawił nieustannie po niemiecku, a Niemców ich własną rznąc bronią, ścigał przeklęctwami historyi.
Dodajmy zresztą, że Brukiewka był wcale dobrym człowiekiem, byle go nie zaczepiać ze strony filozofii historyi, bo tu sobie w niczém zaprzeczyć i opierać się nie pozwalał. Najpewniejszy był między innemi swemi odkryciami, że pierwszy wynalazł missyę Słowiańszczyzny i epokę słowiańską zbliżającą się dla Europy, i naiwnie chodził z tém jak z myślą własną, powtarzając ją najmniéj trzy razy na dzień.
Był tam jeszcze wielki i znakomity archeolog, który nic nie czytając o tém, co gdzieindziéj po świecie zrobiono, odkryto, wybadano, nie porównywając, nie szukając świateł u ogniska, sądził sobie spokojnie a priori o wszystkiém, i najpewniejszy był, że archeologię krajową wytrzęsie z rękawa, byle chciał.
Był i krytyk-artysta, wielki znawca, który nie pracując nad sztuką i nie mając jéj pojęcia, posługując się jakiemiś formułkami, wyrobił sobie, że go uważano za wyrocznię, choć jednemu Bogu wiadomo co prawił, gdy sobie cugli popuścił! Najgrubsza nieznajomość przedmiotu, teoryi jego i dziejów, podpierała się w nim, jak w większéj części tego areopagu, zarozumiałością niesłychaną, olbrzymią, szaloną; ale wśród ludzi, co i tyle nie umieli ile on kłamał, uchodzić za krytyka i znawcę było łatwo. Krytyk nasz jako żyw ołówka i pendzla w ręku nie trzymał: mówiono, że niegdyś suche drzewo w sztambuchu pani R... posadził z podpisem: Deraciné par l’orage (dając do zrozumienia, że on był tém drzewem, a może pani R. tą burzą); ale więcéj płodów jego świat oglądać nie miał szczęścia. Przeczytawszy jakąś podróż po Włoszech i poczciwy jakiś manuał, który go wyuczył półkopy nazwisk, puścił się śmiało w krytykę, Usus te plura docebit, powiedział sobie, i tak się też stało! Omyłki, jeśli go kto na nich niegrzecznie złapał, łykał nie przyznając się do nich; coraz sobie lepiéj wyłamywał język, uczył się terminów, i ostatecznie złapawszy wyrazy: chic, flou, fouilli, ficelles et le reste, ani już z sobą mówić dozwalał profanom.
Sądy jego często były śmiesznie fałszywe i krzycząco dziwaczne, ale ani się zająknął, gdy je głosił. Zresztą, opponentów zakrzykiwał i zapluwał, bo piersi miał silne, a usta zawsze wilgotne. Wyrobiwszy sobie stanowisko krytyka, żył niém moralnie i na seryo się uważał za Arystarcha. Zapraszano go, gdy kto obraz kupił, gdy odmalować kazał portret, używano do roznoszenia po świecie famy dzieł artystycznych, a malarze i rysownicy schylali przed nim czoło, kupując życzliwość jego podarkami szkiców i pokorą, choć w duchu doskonale znali jego głupotę i nieuctwo. A! cóż robić mieli biedni! Kto mu się oparł, zgnieciony został jedném słowem. Dość było, by wyrzekł w salonie: „To bazgrała! nie ma poczucia kolorytu!” lub co podobnego, żeby od artysty uciekali wszyscy, powtarzając wyrocznię.
Najśmieszniejszym był, gdy się puścił czasem w tłómaczenie profanom tajemnic techniki, otwierając im gęby dzikiemi wyrazy, choć bąka sadził po bąku. Wszyscy szeptali zdumieni: „Zkąd on to wszystko wie? oto się zna bestya!”
Rozmowa stała już na bardzo górném stanowisku, gdy po chwili przerwy, gospodyni rozpoczęła ją na nowo, ni mniéj ni więcéj tylko rozbiorem zagadnienia: czy sztuka i literatura są wypływem społeczności, lub kreacyą niezawisłą od niéj, a do działania na społeczność przeznaczoną? Sposób, w jaki kwestya ta położona była, absolutne jéj rozcinanie, wyrodziły androny; a gdy Szarski odezwał się, że tu, jak w wielu zdaniach, prawda jest w pośrodku dwóch ostateczności, to jest, że literatura i sztuka wypływając ze społeczności, działają wzajem na nią, — nikt nie raczył nawet podnieść tego, co rzucił, i umilknąć musiał prawie zawstydzony, że się tak nie do rzeczy odezwał. Każdy po chwili począł się popisywać przed nowym przychodniem, czując potrzebę zarekomendowania się: jeden wywlókł swój system historyczny, drugi swą teoryę sztuki, trzeci sąd o literaturze, i puścili się w taką logomachię, że gdyby nie gosposia, która słowa swego nie mogąc wcisnąć, nudzić się poczynała słuchaniem tego, co po raz setny obijało się o jéj uszy — byliby się do białego dnia spowiadali, wzajem sobie pomagając. Poeta oddeklamował wiersz pod tytułem Odrodzenie, któremu poklaśnięto hucznie, i na tém się przecię skończyła sessya.
Stanisław ziewając schodził ze schodów, gdy Bazylewicz w szlafroku już schwytał go, doganiając z cygarem w ustach.
— A co? spytał — a co? nie żyje literatura nasza? nie rośnie? Co to za ludzie! jakie talenta!
Mój drogi — odparł Szarski — może to prawda, ale ludzie ci niedojrzali, zdaje mi się, zrobiliby więcéj, skromnie ucząc się i pracując, niżeli głosząc godzinami swe zielone teorye.
— Heretyku! co mówisz?
— Każdy z nich myśli nie o literaturze, nie o nauce swéj, nie o sztuce, ale o sobie... Ten się chce popisać. ów zadziwić, inny choć czuje się miernym, udaje geniusz; nic naturalności, nic prawdy, komedya tylko źle odegrana; a co nieuctwa, a co głupoty pod maskami dumy i zarozumiałości!
Bazylewicz spojrzał nań z ukosa.
— Stasiu — rzekł — co ty gadasz! czém cię oni obrazili?
Szarski się rozśmiał szczerze.
— Kochany mój — odparł — poznajże mnie raz przecię! Co tu ma do sądu obraza osobista? Gdyby mnie z nich każdy obraził najsrożéj, krwawo, śmiertelnie, cóż to ma do mojéj opinii, jako o pisarzu i talencie? Musiałbym oddać mu sprawiedliwość i pokłonić się geniuszowi. Najsroższą obrazą jest nieudolność napuszona, bo téj znieść nie mogę.
— Zbyt surowym jesteś sędzią,.
— Zbyt szczerym może.
— Czyż istotnie tak o nich sądzisz?
— Najszczerzéj. Mogą mieć talenta, ale je zabijają w sobie dumą, ale je paraliżują lenistwem, marnują w próżnowaniu, trują zarozumiałością.
— Czekaj! czekaj! przeczytasz i nawrócisz się.
— Daj Boże!
— Dobranoc!
Bazylewicz odszedł chmurny prędzéj niż myślał do żony, która go podobno posłała dla wybadania wrażenia, jakie jéj koterya zrobiła na przybyłym; a Stanisław osmutniał, wsparł się na łokciu i pół nocy przedumał, usnąć nie mogąc.
— Mój Boże! rzekł klejąc nareszcie powieki: czy świat w istocie tak wart mało? czy tylko ja tak nieszczęśliwy jestem, że trafiam zawsze wejrzeniem na najgorsze strony jego?
I wolał siebie obwinić w końcu, niżeli drugich potępić.


Gdy się to dzieje w Wilnie, a Szarski powraca do dawnego życia trybu, na wsi pozostałe panie Brzeźniakowa i Marylka, po wyjeździe jego smutne, długie pędziły godziny. Rozpłakała się Marylka wsiadając do powozu w Krasnobrodzie, i matka łzy jéj widziała, nie śmiejąc o nie zapytać; ale gdy się płacz coraz częstszym stawał, gdy smutek coraz cięższy począł okrywać jéj czoło, gdy czas zamiast goić ranę jeszcze ją powiększał, niespokojna matka pośpieszyła do sędziny.
Upatrzyła chwilę, by się z nią sam na sam spotkać, a gdy obie w kąciku zasiadły, z westchnieniem rozpoczęła dawno przygotowaną rozmowę.
— A, moja droga! odezwała się do przyjaciołki: wielkiéj ci się biedy mam wyspowiadać!
— No! no! cóż to takiego moje serce? (Byle tylko nie po pieniądze przyjechała! — dodała w duchu sędzina, troskliwa o swoje zbiory — źlem się jéj wygadała, że grosz mamy w zapasie!)
— Bieda, moja kochana! Marylka mi choruje, smutnieje...
— Możeby doktora? Lusiński bardzo dobry doktor.
— A! gdzie tam! co on jéj pomoże! Wiem ja co jéj takiego.
— Cóż to? zmiłuj się! śmieléj przysiadając się zapytała staruszka.
— Ot! zakochała się biedaczka!
— A! co ty mówisz! doprawdy? łamiąc ręce krzyknęła sędzina. Mów ciszéj, żeby moja Mania nie posłyszała...
— Tak jest! tak jest! Twój Staś głowę jéj przewrócił.
— Ale się chyba mylisz! On! on! zlituj się! gdzież to do niego podobne!
— On nic temu nie winien...
— No, a jakże się to stać mogło?
— Marylka go sobie podobała... Nie wiem sama co począć! On widzę ani dba o nią, a ta mi schnie po nim i choruje... Powiem ci moja droga, po staremu, otwarcie: Marylka niezła partya, będzie miała ze mnie i z ojca sto kilkadziesiąt tysięcy; jest za co ręce zaczepić.
— Sto kilkadziesiąt! piękny grosz!
— I remanenta! moja droga!
Staruszka pokiwała głową.
— Lepszéj partyi nie chciałabym dla Stasia... Możeby napisać do niego?.. Ja z duszy jestem za tém, ty nie od tego, to się skojarzyć powinno.
Tak w prostocie ducha, po staroświecku pojmowała to sędzina; ale pani Brzeźniakowa lepiéj świat znając i ludzi, uśmiechnęła się boleśnie na jéj słowa.
— Moja droga — odpowiedziała z cicha — na co się to zdało, jeśli on dla niéj nie będzie miał serca?
— A czemużby serca nie miał? odparła sędzina z podziwieniem naiwném. Dziewczę śliczne, edukacya dobra, dom uczciwy, bo to Brzeźniakowie nawet się z Sapiehami pokumali! posążek szlachecki...
— Cóż poczniesz, jeśli jéj nie kocha?
— Ale jakżeby nie miał kochać, proszę ciebie? czemuby nie kochał? cóż? ślepy czy szalony?
— Moja droga, teraz świat taki, że i wdzięk i młodość im nie starczy... nie dość im tego! chcą jakiéjś sympatyi... chcą... licho ich tam wie czego! ja stara nie rozumiem!
Sędzina ruszyła ramionami.
— At! głupstwo, rybeńko! rzekła: niech no ja go tu sprowadzę, powiem mu, głowę natrę, to ich pożenimy, dalipan pożenimy.
— A! dajże mi pokój! nie o takie ożenienie mi chodzi — odparła Brzeźniakowa — ale żeby ją pokochał.. potém reszta już nietrudna... sama się zrobi. Ale tyle czasu byli z sobą, a prawie na nią nie spojrzał!
— Jakże bo ty chcesz, żeby pokazał co czuje? godzinami z sobą nagadać się nie mogli.
— Tak, i wyjechał, słowa nie powiedziawszy.
— Nieśmiały rybeńko! Ściągniemy go nazad!
— Nie! nie! tego nie chcę: sama pojadę do Wilna z Marylką, mam tam krewnych, będziemy go widywali, kto wie, może Bóg się zlituje nad mojém dziecięciem. O złote to serce! o dusza anielska! ale Bóg mnie skarał, żem jéj książkę dała w rękę... Nauczyła się marzyć, serce się rozkołysało i przywiązała właśnie do tego, który jéj kochać nie może!
Sędzina ruszyła znowu ramionami, zdejmując okulary dla pokrycia ruchu tego.
— Bóg widzi, serce moje, że ja ciebie nie rozumiem. Jak to? kochać nie może? I ty bo jakieś romanse masz w głowie, kiedy tu najprościej możnaby sobie dać radę. Ściągnąć go z Wilna, zrobić zaręczyny, pobłogosławić i kwita.
— Dobrze — rzekła uśmiechając się boleśnie pani Brzeźniakowa — ale niech to będzie środek ostatni; a ja jutro wyjadę do Wilna... Siłą, moja droga, takie się rzeczy nie robią.
W kilka dni potém, w istocie matka z córką ruszyły w drogę ku Wilnu, pod pozorem odwiedzenia krewnych i starych znajomych. Marylka rozweseliła się nieco, ujrzawszy mury odwiecznego grodu i wieżyce jego kościołów.
Ale przybywszy tu, długo musiała pani Brzeźniakowa szukać sposobu, by do Stanisława się zbliżyć. Nigdzie go spotkać nie mogły; wreszcie matka musiała pod pozorem listu od sędziny do syna i nowin z Krasnobrodu, wezwać do siebie Szarskiego.
Marylka ani myślała ukrywać swojéj radości na widok tak pożądanego jéj gościa; ale ani drżenia jéj dłoni, ani blasku jéj oczu, ani uczucia przebijającego się w głosie nie zdawał się postrzegać Stanisław.
Uśmiechnął się do Marylki, bo ją zastał tylko samą, usiadł przy niéj, i począł żywo rozpytywać ją o swoich, o siostry, o matkę. Dziewczę patrzało nań, patrzało jak w tęczę, i tak się nasycało tém długiém wpatrywaniem się po ciężkiéj rozłące, jakby nim nigdy dosyć nakarmić się nie mogło — i nic, nic, nawet wzrok jéj łzawy nie budził ze snu tego, ku któremu biło tęskno serce Marylki.
Weselszy trochę niż zwykle, swobodniejszy, żartował, a każde słowo jego tak było dla niéj bolesne, tak przekonywało o obojętności!! Jeszcze w nią wierzyć nie chciała; zdało się jéj, że siła tego przywiązania, które było i czyste jak miłość anioła, i potężne jak młodzieńcza miłość, wkradnie się do zastygłego serca, ożywi je, roznieci iskrę i zbliży do piersi, która od niego wołała życia!
Kiedy byli razem, myślała czasem, że go już potrafi poruszyć, że go poruszyła... zdawało się jéj, że dojrzała blasku w jego oczach, że dosłyszała w głosie coś drżącego; ale po chwili przelotnego rozbudzenia, powracał do dawnéj nieczułości i zdrętwienia.
Spotykali się w domu pani Brzeźniakowéj, która różnemi sposobami wabiła Stanisława, nie okazując mu tego wyraźnie — w kilku domach, do których ona go wprowadziła umyślnie, i gdzie sama często bywała — na przechadzkach, w mieście, — ale nic nie okazywało, żeby Szarski pomyślał o nich, zapragnął widzieć, zbliżyć się, spoufalić. Marylka rumieniąc się, szła przeciwko niemu cała drżąca, witając go z tak wyraźném uczuciem, że nieraz przerażona matka łamała ręce, obawiając się, by w oczach ludzi nie skompromitowała się przywiązaniem swojém; ale poczciwe dziewczę tak się zapominało, że świat cały dla niéj był niczém, a oczy obcych i sąd obcych obojętnym. Godzien rosła ta miłość, a w miarę jéj nieczułość Szarskiego widoczniejszą się coraz stawała. Nie przeradzała się ona w rozpacz, nie zdradzała jękiem i łkaniem, ale co chwila silniejszą się stając, groźną już była dla matki.
Nie wiedziała co począć: czy zostawić rzeczy jak były i zamieszkać w Wilnie, w nadziei, że Stanisław przejrzy nareszcie i poczuje jakie szczęście ku niemu się zbliża? czy powracać na wieś, by oderwać od niego Marylkę i próbować ją uleczyć? Matka z córką nigdy jeszcze nie mówiły o tém; pomiędzy niemi panowała ta serdeczna sympatya, która sprawia, że mowa się staje niemal niepotrzebną i zbyteczną. Czuła Marya, że ją matka rozumie, nie kryła się przed nią z niczém; wiedziała matka, że ona także pojmuje, co serce jéj czyni dla dziecięcia; ale żadne dotąd słowo nie przerwało dobrowolnego z obu stron milczenia.
Ze łzami tylko kryły się obie, i płakiwały po kątach, myśląc, że ten wytrysk boleści przed sobą utają.
Stanisław wciąż był jednakim, a obojętność jego dochodziła do tego stopnia, że czasem zasiadywał się uparcie w domu i trudno go było wyciągnąć od książek, a pani Brzeźniakowa potrzebowała całéj strategii kobiecéj, żeby go skłonie do wyjścia, tak, aby się nie postrzegł, że umyślnie go wyciągano. Od czasu przybycia do Wilna, po długim spoczynku, Staś zagrzebał się całkiem w pracy, zakopał w swéj izdebce, a że żył duchem tylko i myślami, że do nich zasoby z ksiąg czerpać musiał, bo żywy świat był dla niego strawą niesmaczną — coraz namiętniéj przywiązywał się do zimnych kart, z których ssał życie i pokarm swéj duszy. Z tego zamiłowania powstała nieuchronna mania książkowa, na któréj kończą zawsze zawzięci, nałogowi pracownicy; pokochał nietylko te księgi, którym był winien pokarm codzienny, ale wszystko, co się księgą zwało... Jak pan Benedykt Pleśniak, nieznacznie wpadł w antykwaryuszowstwo, w bibliomanię prawie; a że naówczas w Wilnie, dzięki kilku Żydkom, którzy wiedli handel książkowy, łatwo było téj namiętności dogodzić za małe pieniądze, za Lelewelowskie nawet ceny, Szarski począł zbierać biblioteczkę, badania jakieś starożytnéj literatury, i utonął w szpargałach. Stworzył tém sobie życie sztuczne, na którém, jak na wódce pijacy, kończą ci, co potrzebują zajęcia dla umysłu i serca, a do ludzi się po nie odwołać nie chcą, wyziąbłszy dla nich na zawsze. A! ma i serce udział w téj suchéj sprawie, i ono bije na widok zżółkłego pergaminu, na którym leży piętno przeszłości, jak dawniéj biło może do uśmiechnionéj twarzy dziewczęcia! Mania ta staje się w końcu namiętnością, szałem, gorączką... Tak Goethe siwiejąc, zbierał kruszce i kamienie... Stanisław jednak nie był zbieraczem bez celu i idei, ale przedsięwziął pracę, może aby się sam usprawiedliwił przed sobą, a do niéj gromadził co tylko mógł i jak mógł. Śmieszne to może, ale zaprawdę niebezużyteczne zajęcie szperacza: ten tylko wie kto pracował, jak zbliżenie rozpierzchłych rysów, bodaj drobnych, może wielką zbudować całość; niespodziane światła tryskają z tych zetknień często trafunkowych, a zbiór materyałów jest już dzieła połową.
Utonąwszy w pracy, do któréj samo przygotowanie ogromnych wymagało zasobów, Stanisław uczuł się szczęśliwszym, spokojniejszym, zobaczył cel jakiś przed sobą, ale zarazem z tą metamorfozą, która z poety zrobiła go badaczem, smutek, po lekarsku mówiąc, będący chorobą zapalną, stał się, powiedzieć można, chroniczną, przeszedł w wiekuistą tęsknotę, zrosłą z naturą jego i życiem.
Czasem jeszcze zapalało się oko, pierś zadrżała, gdy nagle rozjaśnił mu się horyzont badania, ale wnet znużony, szukając spoczynku, twarz przyoblekał smutkiem, i wzdychał silniéj jeszcze przywalony przeszłością. A! tak pusty! tak pusty był mu świat! taka głucha cisza zalegała daleki życia gościniec!
Towarzystwo Bazylewicza, jego żony i ich konfraternii wcale nie przystawało do serca. Byli to ludzie sztuczni, inni po wierzchu, a inni we środku, cali na pokaz, na wystawę, na oszukaństwo, a on nie skłamał, nigdy ani słowem, ani wejrzeniem, ani ruchem. Wśród tych istot pełnych przesady, musiał się wydawać blado, nikło, zatarto, jak postać odmalowana barwami naturalnemi wśród krzyczącego kolorytem obrazu. Nie przyznano mu też ani zdolności, ani zapału, i sądzono jako istotę chłodną, niedaleko widzącą, a nawet nieuka, bo nigdy się nie przyznał, że wiedział to, o czém wyobrażenia nie miał, i szczerze spowiadał się z błędów i omyłek.
Tak tedy wlokło się to życie wpół zakopane w księgach, na pół oddane dumaniu, którego cząstka tylko maleńka szła na łup ludziom i towarzystwu. Pani Brzeźniakowa, któréj oka nic nie uchodziło, widziała go codzień starszym, zimniejszym, więcéj opanowanym tęsknotą, bardziéj oderwanym od świata, i truchlała patrząc na postępy téj choroby. Było to w istocie jakby choroby jakąś. Stanisław zamyślał się coraz dziwniéj, coraz mniéj widział co się w koło niego działo, coraz mniéj czuł, coraz rzadziéj dawał się wywieść z tego stanu odrętwienia; często przyszedłszy siadł w krześle, zapatrzył się na ścianę, spuścił głowę, i tak milczący przetrwał bez ruchu godzinę. Marylka budziła go słowem, śpiewem, uśmiechem, piosenką; odwracał oczy, westchnął, a gdy się zdawał wzruszony, gdy rumieńce jak dwa liście róży przyklejone do policzków zakwitły... brał za kapelusz i uciekał.
Rzekłbyś, że obawiał się już bicia serca i wszelkich następstw jego, że się sam odciągał siłą woli potężnéj od punktu, którego dojść nie chciał. Coraz nawet rzadziéj usta otwierał o rzeczach obojętnych, a te dawniéj ogniste wykrzyki, co mu się z piersi wyrywały jak potoki wiosenne, zamilkły na zawsze...
I twarz też młodzieńca nosiła piętno zmiany, któréj uległ cały; wyniszczał, wysechł, wyżółkł, zgarbił się, zestarzał; oko miało na sobie powłokę, która ani do duszy jego zajrzeć, ani jéj wyjrzeć na świat nie dozwalała; usta zapomniały uśmiechu młodego i ochoczego; a łza, łza co jeszcze czucie i boleść poświadcza, już nigdy nie zwilżała mu źrenicy.
Doktor Brant, którego do siebie umyślnie podobno ściągnęła pani Brzeźniakowa, zobaczywszy go u niéj, rozczulił się na widok starego znajomego, i zapomniawszy wszelkiéj urazy, z uczucia litości znowu się przywiązał do Stanisława.
Szarski uczuł się na chwilę wzruszonym temi oznakami przyjaźni poczciwego starca; ale gdy Brant usiłował po swojemu zająć się jego moralną kuracyą, uparcie się jéj bronił. Napróżno doktor go na przejażdżki namawiał, to go w świat prowadził, to bawił to rozśmieszał, to mu naciągał natrętów, nic to nie pomagało. Szarski wymykał się, wykręcał, uciekał, i lekarstwo poskutkować nie mogło.
— To się źle skończyć może — rzekł nareszcie Brant po cichu do Brzeźniakowéj, zażywając ogromnie tabakę; — choroba już się wpiła w duszę, a gdzie dusza zajęta, tam ciało sobie rady nie da... na głos jéj, jak na dźwięk trąb Jerycha, gród upaść musi... Tak pani! tak pani! w tym chłopcu nie ciało dotąd, ale dusza zraniona, serce skancerowane.
— A! doktorze, ratuj go, jeśli można! ratuj na miłość bożą!
— Gdybym mógł! ale jak ratować, gdy się kto co dzień sam truje?... Bóg... czas... oto środki jedyne... Ja tylko patrzeć muszę i wzdychać z wami.
Szczęściem słów tych złowrogich nikt oprócz wdowy nie słyszał, a ta dobrze się po nich upłakała w ciemnym kątku, postanawiając nareszcie córkę odciągnąć i na wieś powrócić.
Ale na pierwsze rzeczone o tém słowo, Marylka zawiesiła się na szyi Matki i zawołała:
— Matuniu droga! mateczko! ja jechać nie mogę!
— Dziecko moje, ty musisz, tyś powinna.
— Muszę, powinnam, ale nie mogę, bo umrę...
Przestraszona gwałtownością tych słów, wyrzeczonych z niezmierną uczucia siłą, matka zamilkła.
— Marylko, mówmy szczerze, dziecię moje... ja cię chcę ratować — odezwała się łzy połykając — ty kochasz Szarskiego, a ta miłość życie ci struje.
— Tak! ja to czuję... ale... kochać go muszę... to los mój, to przeznaczenie...
— Wyjedziemy, wypłaczesz się, wytęsknisz i musisz o nim zapomnieć.
— I umrę! i umrę! matuniu kochana!... krzyknęło dziewczę, padając jéj do nóg. Zostaw mnie tutaj... ja nic więcéj nie pragnę, tylko go czasem zobaczyć.
— Ale on ciebie nie kocha! on cię kochać nie może!
— Ja wiem! ja to czuję! sto razy powtarzałam to sobie daremnie... ale go kochać muszę... zawsze... zawsze do śmierci.
Pani Brzeźniakowéj zdawało się, że ostatniém heroiczném lekarstwem na to obłąkanie być może historya Sary, o któréj dowiedziała się od doktora Branta. Zebrała się więc na odwagę, aby ją całą opowiedzieć Maryi.
Marylka słuchała z zaognionemi oczyma, z piersią wezbraną westchnieniami, z ciekawością dziecięcia zaglądając w przepaść, a w końcu we łzy się rozlała.
— On ją dotąd jeszcze kocha — dodała matka odważnie.
— On ją kocha! powtórzyła Marylka — wiem, i nigdy kochać mnie nie będzie; ale cóż poradzić sercu mojemu! Nie, matko! ja go żałuję, ja go kocham mimo wszystko! porzucić go nad siły moje...
— Odjedźmy więc, choć na czas jakiś, powrócim późniéj.
Marya nie mogąc już wyrzec słowa, padła jéj do nóg; ale jéj płacz tak był wymowny, żal jéj tak przejmujący, że biedna matka nie śmiała się sprzeciwiać jéj, i uledz musiała.


Dość długi przeciąg czasu upłynął prawie bez zmiany; żaden ważniejszy nie przerywał go wypadek, nic na pozór nie zmieszało zwyczajnego porządku, a jednak dla obcych, dla świeżych oczu, historya ta, którą opowiadamy, prosta, prawdziwa, niebogata w fakta, bo nieobmyślana dla zabawki, zbliżała się widocznie do końca.
Stanisław gorączkową pracą wyczerpywał się, schnął, zabijał.
Tuż Marya często dni całe przesiadywała samotna w okienku, w oczekiwaniu, i całe tygodnie cierpiała samotna, by potém skradzioną godzinę obok obojętnego przepędzić, — i więdła także powoli, jak kwiat podgryziony przez niewidomego robaka. Ani matka, ani ona nic już nie mówiły więcéj; życie się wlokło tym trybem jak poczęło. Stanisław tylko coraz rzadziéj a rzadziéj przychodził, a najczęściéj powiernik wdowy, doktor Brant, musiał go do niéj gwałtem prawie ze szlafroka od książek i pióra wyciągać, wiodąc w różne miejsca, gdzie Marylkę spotkać mogli. Zdawało się na przekór wszystkiemu, że im dłużéj trwała ta znajomość, tém Szarski bojaźliwiéj się ku nim zbliżał, witał zimno, zmieszany, odchodził obojętny, z pośpiechem, a Marylki rozmowa często przebrzmiała próżno, nie doszedłszy ani ucha, ani serca...
O! smutny to był widok tego przywiązania tak szczerego, téj miłości tak czystéj i pełnéj poświęcenia, a obok chłodnéj, nieszczęśliwéj istoty, co już czuć nie mogła, czy nie chciała, która odszedłszy od pracy nałogowéj, jak wytrzeźwiony pijak opium, traciła władzę i drętwiała w spoczynku. Jakiego tam było potrzeba serca, jakiéj siły nad sobą, by wytrwać odpychanéj, by się nie zrazić, by nie dać ozwać się głośniéj ani dumie, ani miłości własnéj, ani pragnieniom młodości!
Marł powoli Stanisław, a z tych ostatków życia jego korzystali ludzie, dla których obojętne jest cierpienie, byle jedwabnik umierając uprządł im kłębek jedwabiu. Pisma Szarskiego, w których schroniło się całe życie, cały zapał, cała siła niewyżyta, chwytał Bazylewicz, zabierali księgarze, i jak pędzącéj wodzie narzucają młyny, tartaki i machiny, by je obracała, tak jemu nadawano prace, aby je w téj gorączce, pragnącéj zajęcia, obrabiał. Stanisław był już powolny i robił co mu kazano, byle tylko pracować.
Każdy przedmiot w téj duszy zogniskowanéj w sobie, zamkniętéj we wnętrzach, a silnéj jeszcze, bo niezmarnowanéj żywotem, przybierał rozmiary wielkie, poważne, i stawał się pod ręką jego utworem nowym, silnym, zdrowym, w którym czuć było krew krążącą i bijące pulsa życia. Najmniejsza drobnostka, jedno często słowo budziło w nim szereg idei, ćmy marzeń, których tłumy wywołane zjawiały się jak słowem czarnoksiężnika w ludzi przemienione kamienie.. i szły, ciągnęły się, snuły pasmem nieskończoném.
Zdumiewać się nareszcie poczęli téj władzy jednoczenia ze światem idei najobojętniejsi, którzy sądząc pisarza z człowieka, nigdy nie domniemywali się w nim ognia, zapału i tego bogactwa myśli! Bazylewicz chwytał urywki i zapychał niemi Polyhistora; większe rzeczy drukowano osobno, a że Stanisław mało czytał krytyki, a mniéj jeszcze na nią zważał, posuwał się drogą własną, nie postrzegając nawet, jakie robił wrażenie i wywoływał krzyki.
Wśród zmudnego zajęcia, jedyną zabawką były stare księgi, któremi istotnie bawił się jak dziecię, oddając za nie co tylko miał do ostatniéj sukni. Śmiano się z razu, lecz gdy począł tłómaczyć co widział w suchym szpargale, wszyscy go uniewinnić musieli. Często Bazylewicz rzucał go z rana i zastawał nocą nad foliantem, który począwszy czytać, nie wstrzymał się aż pożarł cały. Zimny i zaschły kronikarz wywoływał przed nim całą epokę; z poniżanych jak paciorki na sznurek faktów, z martwych kilku wyrazów, w umyśle jego tworzyły się obrazy żywota pełne. A gdy po długiém czytaniu głos podniósł o treści księgi, nie poznać jéj było w zmianie, jakiéj przechodząc przez duszę jego, ulegała. Stara to i wielka prawda, że każdy w miarę siebie wyczyta na książki karcie; dla jednego ona jest obrazem barw i światłości pełnym, dla innych pomieszanych gruzów stosem. Stanisław czytając, tworzył.
Kilka razy z domu zajmowanego przez Bazylewiczów wynieść się chciał Szarski, i doktor go ztamtąd wyciągał, widząc, że tu zamiast hamować go w pracy zabijającéj, korzystają z niéj tylko; ale literackie małżeństwo pod różnemi pozorami nie dopuszczało Stanisławowi odmienić mieszkania. Wreszcie namnożyło mu się jakoś książek, a w miarę wzrostu ich liczby, nieporządek, w którym rozrzucone były, pomnażał się, i Szarski nabierał wstrętu do przenoszenia się gdzieindziéj, któreby mu pracę przerwać musiało i zamęt sprowadziło nierozwikłany. Ciężko mu było ruszyć się z usłanego raz gniazda.
Tak stały rzeczy, gdy raz professor Hipolit, który od dawna jakoś zapomniał o biednym poecie, wpadł do jego izdebki, i zastawszy go na ziemi, wśród foliantów, wybladłego. żółtego, z wypieczonym rumieńcem, z rozczochranym na skroni łysiejącéj włosem, osłupiał na ten widok.
— Poeto! na Boga! co ci jest? Alboż to tobie pług ten ciągnąć? albożeś wołem do jarzma stworzonym? tyś przecięż skowronkiem, co śpiewa oraczom... chwyciłeś się nie swojéj rzeczy!
Szarski podniósł powoli nawykłą do schylenia głowę.
— To lekarstwo! rzekł cicho — lekarstwo!
— Jakie lekarstwo?
— Na wyżycie się...
— Gdzieżeś się ty wyżył? śmiéj się z tego! urojenie! Ubieraj się i chodź... obudzę cię jedném słowem... Sara przyjechała!...
Na to urocze, czarodziejskie imię, Stanisław zapłonił się, zachwiał, ale pochwycił na nogi, i jakby nagle wszystkie siły odzyskał, rzucił się ku professorowi.
— Ty szydzisz! ty żartujesz, niegodziwy!
— Ale nie! nie! stokroć nie! Sara przyjechała, — i jeśli widok niegodnéj ciebie zalotnicy, co zapomniawszy chwilowéj miłostki, szaleje po świecie, gdy ty tak głupio schniesz dla niéj, ma ci przydać się na co — dziś jeszcze zobaczyć ją możesz.
Stanisław zmienił się w oka mgnieniu, przygasła już namiętność wzięła nad nim górę i opanowała go znowu, ożył, począł, rozrzucając księgi, odtrącając papiery, szukać sukni, chwytał, puszczał z rąk co złapał, śmiał się, płakał, ale żył przecię! Usta jego powtarzały machinalnie zapłakanym oczom:
— Sara przyjechała! Sara przyjechała!
Hipolit spoglądał na niego w podziwieniu milczącém, nie umiejąc sobie zdać sprawy z wrażenia, jakie słowa jego zrobiły: w uśmiechu jego było trochę politowania. Staś już się odział, i nie czekając na przewodnika swego, nie pytając nawet gdzie ma szukać téj, któréj imię z odrętwiałości go obudziło, wyleciał, drzwi rozwarte zostawując za sobą. Professor próżno wołał, chciał zawrócić, musiał sam pozamykać, oddać klucz i odejść zasmucony; w ulicy śladu już Stanisława nie znalazł.
Sam on nie wiedział dokąd biegł z tą myślą, że Sarę znowu zobaczy. Zdawało mu się, że z nią przeszłość jego powróciła, że nowe zawitało życie. Machinalnie nogi go powiodły na ulicę Niemiecką, i ani się w początku opamiętać mógł, gdy wśród pochodu wstrzymał go głos pani Brzeźniakowéj, pytający: dokąd tak leci?
Nie spostrzegł on ani jéj, ani Marylki, choć się z niemi twarz w twarz spotkał. Kobiety poglądały nań zdumione tą niezwyczajną jego żywością.
— Co to jest? dokąd pan tak śpieszysz?
— Ja? dokąd? powtórzył Szarski: a! prawdziwie... sam nie wiem!... Wyszedłem tak — wyjąkał rumieniąc się i nie umiejąc przyznać — na przechadzkę! czułem potrzebę powietrza i ruchu!
— Idźże pan, idź, żyj, oddychaj! zawołała uradowana tą odpowiedzią Marylka. A potém, potém przyjdź i nas pocieszyć widokiem swego zmartwychwstania.
Ostatnie tylko jéj słowo uderzyło o ucho Szarskiego, który spojrzał na Maryę, podał jéj rękę z niewysłowioném, tajemniczém jakiémś uczuciem, uśmiechnął się smutnie i znów pobiegł daléj.
Długo dwie kobiety oglądały się za nim, nie mogąc pojąć, co tak nagłą i dziwną zrządziło zmianę w człowieku, który dotąd ledwie się wlókł, ledwie ospałém okiem spoglądał przed siebie. Twarz jego rozogniona, płomieniejąca, postawa wyprostowana, oczy zarazem pełne jakiéjś żądzy i łzawe boleścią, znamionowały jakby odrodzenie się duszy.
— A! Boże! niechże ci będą dzięki! westchnęła Marya. Tyś się zlitował nademną i wysłuchał modlitwy... on powraca do życia...
I łza szczęścia, za którą wkrótce inne pobiedz miały, spłynęła po twarzy Maryi.
Stanisław już był daleko, ale szał jakiś nierozważny wiódł biednego. Imię Sary obudziło w nim szereg umarłych wspomnień aż do ostatniego... zdało mu się, że taż sama, ta, którą znał niegdyś, którą porzucił dzieweczką, stanie przed nim na tym progu, u którego ją pożegnał.
Biegł wprost do kamienicy Białostockiego, aż na strych, do swojéj niegdyś izdebki, i opamiętał się dopiero wtedy, gdy otwarłszy drzwi jéj ledwie przymknięte, ujrzał się w pustce...
Okno było wybite do szczętu i wiatr tylko ostatkiem ramy połamanéj poruszał powoli, podłoga przysuta starą kurzawą, ściany poopadałe, a przez dach snadź sączyła się długo woda, która wilgotne, czarne po sobie pozostawiała plamy. Powietrze przesiąkłe było stęchlizną, zbutwieniem, ruiną... Ten widok dopiero go otrzeźwił — stanął, obejrzał się, ochłódł, i wsparłszy się o drzwi, pozostał tak niemy, pytając sam siebie: co tu robi? po co przyszedł? czego się mógł to spodziewać?
Powoli odczarowany, z myślą kirem tego opuszczenia powleczoną, zszedł ze schodów i znalazł się znowu w gwarnéj a brudnéj uliczce.
Powietrze bijąc mu w twarz chłodem i wilgocią, otrzeźwiało go powoli, ale nogi chwiały się pod nim po tym szalonym biegu, po niezwykłym wysiłku duszy i ciała, który nagle zmógł go do ostatka. Z zapaleńca uczuł się chorym, biednym, przytomnym już człowiekiem, tak, że po rozwadze spytać się postanowił Żyda o mieszkanie niemieckich aktorów.
Całe podówczas wiedziało o nich miasto, bo przybycie ich było dla Wilna wypadkiem, i niedługo szukać potrzebował na Niemieckiéj ulicy faktora, o którego łatwo wszędzie.
— A kogo pan chce? o kogo pan pyta? począł usłużny Żydek, biegnąc już przodem. Truppa stoi u Icka — pan wie... u Icka Weinstocka. A może do Smaragdiny? nu! to co innego! mieszka osobno... dla niéj wynajmowali pokoje! gwałt!
— Prowadź mnie do niéj! znowu szalejąc rzekł Stanisław żywo — prowadź mnie do niéj!
Żydek biegnący przodem ledwie mógł podołać po dwojonéj znów niecierpliwości Szarskiego, lecącego jak się zdrowo i przytomnie lecieć nie może.
Wpadli oba do zajezdnego domu jakiegoś na schody. Szarski nie pytając o nic, otworzył drzwi wskazane, i cały wrzący wbiegł do pokoju.
Była to salka dość schludnie jak na izbę gościnną przystrojona i wytworna, z trzema na ulicę oknami. Zachodzące w téj chwili za dżdżyste obłoki słońce, wpadając oknem od balkonu, część jéj jaskrawo oświecało, a w półcieniu przezroczystym ujrzał Stanisław ideał swój na wpół siedzący, wpół spoczywający na sofie.
Śliczneż to, śliczne było zjawisko! bo nawet wśród tego zaniedbania i spoczynku, artystka pamiętała, by być piękną. Wdzięcznie spadała jéj blado lila sukienka z nóg wyciągniętych na sofie, na których rozwieszona była jak draperya greckiego posągu; ręka jedna półkolem zginała się nad głową spoczywającą na poduszce karmazynowéj, odsłaniając śliczną szyję i część popiersia cudnych kształtów i śnieźnéj białości.
Padając dopiero u nóg czarodziejki, Szarski postrzegł, że nie była samą.
Na téjże sofie, w drugim jéj końcu, siedział z podkręconemi po turecku nogami młody, bardzo przystojny, słusznego wzrostu, barczysty i jak Antinous zbudowany mężczyzna, w czerkieskiém ubraniu, z cygarem w ustach.
Twarz jego była widocznie słowiańska, strój, postać, blond włosy, niebieskie oczy łagodne a obojętne, pół uśmiech dobrotliwie szyderski, tak wyraźnie mówiły o pochodzeniu, że roztargniony nawet Stanisław poznał w nim Rossyanina. Z miny widać było dobrze wychowanego człowieka, miał bowiem w sobie coś wdzięcznego i wdzięczącego się, co ludzi klassy arystokratycznéj cechuje wszędzie; w oku wiele dowcipu, w ustach trochę sarkazmu, ale zarazem wiele serdecznéj dobroci.
Na widok wlatującego zapaleńca, Sara nie zmieszała się, nie zapłoniła, nie krzyknęła, ale w głos tylko, sucho, jasno, zimno roześmiała się dziwnym dźwiękiem.
— A to on! zawołała, wskazując nań ręką księciu: to mój poeta!
Książę wstał grzecznie, i z uśmiechem podał białą swą rękę, ale Szarski cofnął się od niéj i obłąkanym wzrokiem powiódł po obojgu.
— No! powitajże się z księciem, dodała aktorka. A! to tak dobry, tak dobry człowiek!... Czego pan jak wilk na nas spoglądasz?... Bądź grzeczny proszę, siadaj, ochłoń, oprzytomniéj.
Staś mowy téj jeszcze zrozumieć nie mógł.
— Co to jest? któż to jest? spytał jąkając się i szukając krzesła, o któreby się mógł oprzeć, bo drżał cały.
— To książę R*, mój przyjaciel... mój protektor! mój kochanek, jeśli chcesz, żebym mówiła szczerze — odparła Sara głosem, w którym chwilami coś osobliwszym boleści drżało wyrazem.
Dopiero teraz, gdy oczy w nią gniewne, pełne rozpaczy i wymówek wlepił Szarski, postrzegł jakie w niéj zaszły zmiany, jak się ta istota przeistoczyła znowu...
A! straszliwie była bo zmieniona! cudniéj piękna, ale już nie kapłanka sztuki, raczéj bachantka zimna i roztrzepana, z zastygłém sercem, płonącą głową.... Boleść nie dała mu z pod tych osłon zimnych dojrzeć uczucia, które jak dziecina w kolebce zarzuconéj pokryciem śnieżném, drgało i poruszało się wpół senne...
— Podajże rękę księciu! rozkazująco rzekła Sara.
Szarski zadrżał, ale dłoń wyciągnął, i spotkał serdeczne ujęcie jéj księcia, który śmiejąc się, usiadł na swojém miejscu.
— To poeta — zaśpiewała aktorka — o którym mówiłam księciu dojeżdżając do Wilna... poeta, który stworzył Sarę.
— Piękny poemat! rzekł książę R.
— Poeta, z któregośmy się razem śmieli... dodała Sara — a za którego stałość i serce ręczyłam niegodna!
Dziwny był stan Szarskiego, który słuchał téj mowy jakby gromu i burzy, nie pojmując jéj wcale. Miotał się, uspakajał, porywała go odraza, chęć zemsty, gniew; to znowu twarz ta ku niemu zwrócona, przypominająca przeszłość niepowrotną, twarz, któréj sam widok był szczęściem, od któréj blasku bał się zostać wygnanym, wstrzymywała porywy rozjątrzenia, spadlała go na niewolnika zaprzedającego się z głodu.
Na twarzy nieszczęśliwego najdziwaczniejsze przelatywały uczucia jedne po drugich, wiły się, mieniały, walczyły, aż wreszcie przyszedł do rodzaju zdrętwienia, słów już nie słysząc i nic nie widząc prócz téj twarzy, w którą się osłupiałemi wpatrywał oczyma.
Książę uśmiechał się z początku, ale ta siła namiętności, ten wyraz oblicza strawionego długiém cierpieniem, ożywionego połyskiem nadziei, przejęły go do duszy. Spojrzał na Sarę szczebioczącą może dla pokrycia wzruszenia, strzęsnął popiół z cygara, i poszedł do okna, z przykrém widocznie wrażeniem.
— Powiedzże mu choć słowo od serca, jeśli masz serce! rzekł pańskim tonem i głosem, w którym przebijała się niemal pogarda. Ten człowiek kona dla ciebie...
— Książębyś powinien brać przykład z niego — odparła aktorka po cichu, starając się przebłagać wejrzeniem pięknego blondyna i wabiąc go źrenicą.
— Ja! zapewne! szydersko mruknął książę. Bądź spokojna! nie głupim stawić życie na serce kobiety; Nie! nie! Wiesz dobrze, że moja miłość inaczéj wygląda! Miłość to próżniacza, książęca, kapryśna, dziś milion płacąca za to, co jutro za grosz ma sprzedać... Gdybym miał w sobie to wielkie i piękne uczucie, którém ten człowiek goreje, użyłbym go na co innego.
— Oko anioła, a pierś kamienna! odezwała się Sara z wymówką i westchnieniem, nie zdając się już zważać na Szarskiego.
— Może mnie Ktoś sprawiedliwy użył za narzędzie zemsty... za niego!
Na te słowa błysnęło tylko jakimś przelotnym płomykiem oko Sary, ale tłumiąc uczucie, zamilkła ścinając usta. Książę spoglądał na Szarskiego i z wolna przechadzał się po salonie. Ten jak padł tak siedział nieprzytomny, a łzy mu ciekły po twarzy... upajał się widokiem Sary.
Aktorka rzuciła nań niekiedy czarną źrenicą, ale to już nie było owe głębokie, silne, porywające spojrzenie dziewczęcia; był to wzrok wyuczonéj zalotnicy, więcéj obiecującéj, niż dotrzymać może.
Po chwili książę R*, nie mogąc wytrzymać widoku tego męczeństwa, chmurny wyszedł do drugiego pokoju.
— Słuchaj Stanisławie — rzekła budząc go dotknięciem ręki Sara, sucho, zimno, chłodno — opamiętaj się, przyjdź do siebie, proszę... miéj rozum! Tyś zawsze jeszcze dziecko... o! mój Boże!
— Tak, dziecko! wielkie dziecko! odpowiedział Szarski powoli.
— Ależ czas wyrosnąć z tego, dodała Izraelitka. O mój Boże! widzisz jak mnie to męczy... dosyć mam dramatów na teatrze! Mówmy chłodno, mówmy rozumnie.... możesz mi zaszkodzić swojém szaleństwem! Słuchaj! — dodała z niecierpliwością prawie: Sara nie jest tém czém była... zapomnij o dawnéj Sarze. Wiek i życie odmienia, nowe się coraz budzą żądze, nowe pragnienia i potrzeby. Kapłanka poezyi i piękności nie może znieść nędzy i niedostatku... Ja potrzebuję zbytku, pieniędzy, złota... i swobody, która się za nie kupuje. Ja kocham wszystko co piękne i co mnie piękną czyni... potrzebuję darów i dani całego świata na moje rozkazy... Ja muszę żyć w tych złotych ramach, bez których nie pojmuję życia... muszę być panią, i sypać złotem dokoła. Życie w nędzy, w wyrobnictwie, w trosce o jutro, nie dla mnie... Musiałam skosztować bogactwa i mam je nareszcie... Sprzedałam się... wszyscy się sprzedają!
— Nie wszyscy! zawołał wstając Stanisław: nie wszyscy! Ani ja, ani nikt z tych, co w sobie nie zabili serca, nie dadzą się kupić za marzenie zbytku...
I chciał skończyć przeklęctwem, ale wzrok Sary, przenikający, ognisty, przybił go, przykuł do miejsca i zamknął mu usta.
— Ja się gniewać na ciebie nie mogę — odpowiedziała, — powolnie przyjmę co powiesz, zaboleję może, ale zniosę wszystko... Jestem zaprzedana, jestem kupna kochanka tego człowieka... prawda! Ale tę sprzedaż podłą uszlachetnia coś Stanisławie... na jego widok serce mi bije! Ja go kocham! ja go kocham!
Nie wiem z pewnością, czy wymawiając te słowa, aktorka miała na myśli, że książę podsłuchywać ją może pode drzwiami, ale to pewna, że uczucie swe prawdziwe czy odegrane — wyrażała z zapałem przejmującym.
Stanisław chwycił się za piersi, chciał coś odpowiedzieć; Sara spojrzała nań nakazując milczenie, i tak mówiła daléj:
— Wiem, że on mnie nie kocha i kochać nie może; ja się tém dręczę, że jestem dla niego zabawką; ale to tak dobrze, tak miło, choć omamieniem kupić sobie szczęścia chwilę! Ja się łudzę, uwodzę, ale na niego patrzę, ale go trzymam przy sobie. Chciałżebyś przez zemstę, przez to uczucie zwierzęcia i dzikiego barbarzyńcy, popsuć mi jasne dni moje?
— A! dni jasne za tobą! rzekł odzyskując myśl i głos Szarski. Szukaj ich w twojéj młodości, wówczas gdyś dzbanek, w który może łza spadła, niosła na strych biednemu sierocie... to były jasne dni twoje!
— Piękne to dni były — cicho szepnęła Izraelitka, — ale nam ich nie powrócić... Każdy wiek ma swoją szczęścia godzinę, a każdy inną: tamto było szczęściem dziewczęcia, to pragnieniem kobiety.
— Ale biada temu — przerwał Szarski, — biada temu zaślepiona! co dziecinném szczęściem wyżyć nie umie, sięgając po coraz inne... Zajdzie tak aż do kałuży.
— I napije się w niéj... z ponurym uśmiechem dodała Sara.
Zamilkli oboje... Książę wszedł świszcząc na salę z ogromnym psem duńskim, który swawoląc wesoło podskakiwał do wzniesionéj jego ręki; bawił się z nim najspokojniéj i śmiał głośno, nie rzuciwszy nawet okiem na Sarę.
— Widzisz go, odezwała się aktorka: jak z tym psem bawi się ze mną, nic więcéj... i kocha mnie tyle co swego duńczyka... Miałżebyś mi téj odrobiny szczęścia zazdrościć?
— Cóż mi każesz robić? spytał Szarski. Odejść, nie pokazywać się?
— Po co? dla czego? przerwał książę przystępując z wesołą twarzą. A cóż my sobie szkodzić i przeszkadzać możemy? Pan jesteś przeszłością Sary, o któréj wiedzieć musiałem... Co innego gdybyś przyszłością mi groził; ale przeszłość nigdy nie wraca... Kochana Smaragdino, nadto już znasz mnie mało, i zbyt się obawiasz...
Stanisław rzucił się ku niemu z wdzięcznością w oku i bijącém sercem.
— Więc mi pozwalasz patrzeć na nią, i nie wypędzisz mnie?
— Ale mój drogi panie! odparł książę ruszając ramionami: nie przypisujże mi pan dziwnéj jakiéjś zazdrości, któraby mnie śmiesznym tylko czyniła... Któż zazdrosnym być może?...
Tylko co nie dodał:
— O aktorkę, któréj płaci!
Ale wychowanie i grzeczność, do któréj przywykł, nie dozwoliły mu dokończyć myśli obraźliwéj dla niéj i dołożył powolnie:
— Któż zazdrosnym być może... o dzień wczorajszy!
Sara westchnęła.
Szarski ścisnął rękę śmiejącego się księcia R* z wdzięcznością, która w nim politowanie wzbudziła... Trząsł się cały, łzy jeszcze biegły mu z oczu, pobiegł do kątka, siadł osłoniony mrokiem, i ztamtąd w ciszy począł patrzeć znowu na wcielone wspomnienie lat szczęśliwszych...
Sara leżała wciąż, ale chmurna i podrażniona; niekiedy na księcia, co się z psem swoim bawił, to na Stasia rzucała wzrokiem, jakby porównywając ich z sobą, i Bóg jeden wie, jakie tam myśli krążyły po téj głowie, tak pięknemi patrzącéj oczyma. Wieczór nadszedł, a Szarski z miejsca się nie ruszał. Podano herbatę, na którą ze szczególną grzecznością, musem prawie i siłą, książę wyprowadził Szarskiego z ciemnego zakątka. Sara się jakoś rozweseliła, ale czy przez złą rachubę, czy żeby do reszty zrazić Stanisława, przedmiotem jéj szyderskiéj rozmowy była ciągle przeszłość, którą wyciągała na plac, by ją policzkować ironią i śmiechem. Wszystko! wszystko! aż do czystego dzbanka wody, roztłukła przed oczyma Stanisława, depcząc, gniotąc, walając z zajadłością rozpaczy.
Szarski wybiegł nareszcie od niéj zrozpaczony, rzucił się na ubogie łóżko swoje, i poprzysiągł, że więcéj jéj nie zobaczy, że do niéj już nie wróci!
Piękna jest krew, gdy z rany płynie wstęgą purpurową... piękna gdy wytryska brocząc ziemię swą barwą ognia i żywota... ale z nią ubiega życie, ale aby ją widzieć, potrzeba rozedrzeć żyły i utoczyć ze źródła siły... Tak piękna, jak ta krwi struga, była pieśń rozpaczy, którą wyśpiewał poeta po powrocie do domu, zamknięty w swéj cichéj celi, zaledwie wiedząc co czyni; ale gdy w głowie jego i piersi gorączkowemi łzy szarpanéj, brzękła téj pieśni nóta ostatnia... z nią całe lata przebrzmiały i wyczerpało się życie.
Tymczasem na drugim końcu miasta, Marya, powróciwszy z matką do domu, biegała klaskając w dłonie i ciesząc się jak dziecię, że tak żywym, tak zdrowym, tak innym widziała Stanisława. Na matce ta jéj radość przykre robiła wrażenie; dla niéj coś strasznego było w tém nagłém zmartwychwstaniu trupa, była pewna katastrofy, zawodu, boleści nowéj i niespodziewanéj. Ale pragnąca dusza tak łatwo chwyta się lada jakiego pozoru! Marya marzyła uzdrowienie, szczęście, pokój niezmącony!
— Mamo droga, mówiła: ty wszystko widzisz zbyt czarno i straszno... On wyzdrowieje, to było chorobą tylko, dźwignie go młodość wszechmocna, serce uderzy znowu... Widziałaś jak mu oczy jaśniały, jak się do mnie uśmiechnął przy rozstaniu?
— Ale byłże on przytomny?
— A! tak był piękny! odparła Marya naiwnie; takie z niego pałało natchnienie!
Wdowa spuściła głowę i umilkła.
Jakby naumyślnie los przyniósł tam doktora Branta, a Marylka pierwsza pośpieszyła do niego z wesołą nowiną.
— Wiesz, kochany doktorze? zaszczebiotała wesoło: nasz drogi chory jest już na drodze uzdrowienia. Widziałyśmy go tak ożywionego, tak niemal wesołego jak nigdy, idącego tak szybkim krokiem, z wyjaśnionemi oczyma, z uśmiechem na ustach.
— A! nie pochlebiaj sobie pani napróżno, odparł stary ponuro: to, coś widziała, zabić go tylko może!
Marya stanęła słupem i ręce jéj opadły.
— Doktorze, na Boga! zawołała matka: bądź ostrożny...
— Tak! lepiéj może, powoli i po trosze ją męczyć, kłóć szpilkami! ofuknął się stary lekarz niemal gniewnie. Tu nie ma co taić i malować. Widziałyście go panie wesołym, a jakże nim być nie miał! Tylkom co spotkał professora Hipolita, który mu pierwszy doniósł o przyjeździe dawnéj jego kochanki Sary, dziś aktorki... Chłopiec po prostu oszalał i wyleciał do niéj jak szalony!
Marya pobladła trochę, i usiadła osuwając się na krzesło, ale nie rzekła słowa. Usta jéj ścięły się jakimś niezrozumiałym uśmiechem, który nakazała dziewicza skromność i wstyd niewieści; ale źle biedna kłamała! Chciała udać obojętność; nikt przecię na téj źle i łzawo odegranéj nie oszukał się komedyi.
Doktor spojrzał i pożałował, że przed chwilą nie miał litości, ale już było za późno; matka zadrżała, nie chcąc okazać, że się zlękła; a dziecko dla niéj podwajając siły, wstało na pozór uspokojone.
— Nie macie tu państwo co robić, odezwał się w końcu Brant. Jedźcie już sobie lepiéj na wieś. Powietrze tutejsze wam nie służy; życie to miejskie nie dla was.
Takiemi radami zamknął krótkie odwiedziny swoje, i nazajutrz pani Brzeźniakowa poczęła się istotnie wybierać w drogę, ale Marya tak była zdrętwiała, tak zgnębiona, tak widocznie przywiedziona do nieméj i groźnéj rozpaczy, że matka zalawszy się łzami, musiała mimo jéj posłuszeństwa i milczenia myśl swoją rzucić i znowu wyjazd odłożyć.
Tegoż dnia Marya wieczorem przyszła przymilając się do niéj, pierwszy raz żądając rozrywki. Zachciało się jéj teatru, a matka biedna zapomniawszy o Sarze, chwyciła się z radością jéj życzenia jako oznaki szczęśliwéj.
Pojechały więc na teatr, a pani Brzeźniakowa pomimo swéj przenikliwości macierzyńskiéj, nie postrzegła, że Marya na tę zabawę wlokła się wcale do niéj nieusposobiona, z gorączkową tylko niecierpliwością jakąś śpiesząc do teatru.
Trudno już było dostać biletu do loży, tak na tych nadzwyczajnych przedstawieniach ścisk był wielki; a dnia tego podwójnie się jeszcze zebrali ciekawi, bo sławna Smaragdina występować miała w polskiéj sztuce po raz pierwszy. Teatr był cały zapchany i przy największém staraniu, wdowa ledwie sobie i córce miejsce w łoży państwa Ciemięgów uprosić mogła.
Marya usiadła tak, żeby nie była widziana, ale oko jéj wprost pobiegło na scenę, i zdawało się wcześnie przebijać kortynę, sięgać po za nią, wywołując tę, która ją obchodziła jak życie Stanisława. Chciała odkryć tajemnicę, którą ta kobieta usidliła go, przekonać się sama o wielkości niebezpieczeństwa, i liczyła chwile niespokojna, z bijącém sercem, z pałającą twarzą. Matka dopiero teraz spostrzegła to zaprzątnienie, ale go jeszcze zrozumieć nie mogła, prawie się niém radując.
Rozpoczęto jakąś farsą, Smaragdina nierychło ukazać się miała na scenie, Marya siedziała jak przykuta, wyglądając, prędko-li się ukaże ta, co jéj życie zabrała?
Nie spostrzegła nawet w dole za orkiestrą siedzącego Stanisława, którego cały teatr palcami sobie wskazując, wziął za cel śmiechu i urągowiska. Szarski nie wiedział o tém i o niczém co się w koło niego działo; on także wyglądał, czekał tylko ukazania się Smaragdiny.
W rozrzuconéj sukni, z włosem w nieładzie, z obliczem napiętnowaném namiętnością, która opanowała wszystkie myśli jego, siedział poeta biedny wsparty na łokciu, w postawie, która na pierwszy rzut oka zdawać się mogła wymuszoną, przesadną, tak była nienaturalnie swobodną.
Ludzkie oczy, gwar, mowa, wszystko, co go otaczało, w oczach jego nie liczyło się za nic, żył w sobie i czekał Sary.
Marya i on gorąco zwrócili oczy, gdy się kortyna podniosła, ale Sara nie wystąpiła w pierwszéj sztuce, i po dość długim wstępie, po dłuższym antrakcie, zasłona znowu do góry dźwignięta, odkryła czarodziejkę w całym blasku uroczéj piękności, podniesionéj sztuką.
Sara tego wieczoru miała jedną z tych ról pospolitych teatralnych kochanek, którą tylko prawdziwie wielka artystka dźwignąć może grą umiejętną, nadając jéj życie nowe. Było to zadanie trudne, niepodobne prawie, bo typ ten, wystereotypowany we wszystkich sztukach, tak jest oklepany, powszedni, tak starty, że jak ze starego łachmana nic już zeń zrobić nie można. Ale ta kobieta od pierwszego kroku, od pierwszego ust otwarcia, tyle wlała w swą niewdzięczną rolę życia, ognia, siły, oryginalności, że widzowie w uniesieniu autora i sztuki poznać nie mogli; rzecz stała się nową przez świeże jéj pojęcie, nową, przez potężne wcielenie. Charakter roli namiętny, czuły, pełny poświęcenia i najwznioślejszych uczuć, byłby się wydawał przesadzonym, gdyby umiejętność artystki nie uczyniła go naturalnym. Widziała Sara, że co w ustach jednego jest przesadą, w drugich będzie żywą naturą; obliczem więc swojém, postawą, ruchem, dźwiękiem głosu i stopniowaniem niezrównaném tak rolę swą prawdziwą uczyniła, iż w niéj wydała się cudną!
Biedna Marya, jednocząc w myśli swéj aktorkę i kobietę, dziwną omyłką naiwności nie mogła ich rozdzielić, i pokochała tę, która tylko wzięła na się chwilową maskę ideału, tak się jéj zdała piękną i wielką.
— A! nie dziwię się, że ją kocha, mówiła w duszy: to ideał! Któż przy niéj wydać mu się może godnym wejrzenia? Myśmy tak zimne, tak nudne, tak nieznośne istoty!
I łzy kręciły się w jéj oku, zwijały się nie mogąc spłynąć po twarzy, wracały do ściśniętego serca.
Serce to biło przekonaniem, że Szarski na wieki pozostać musi w więzach Sary... i rozdzierało się cichą rozpaczą. Szczęściem dla niéj, wrażenie, jakie widocznie robiła Sara na Maryi, przypisywano saméj sztuce, grze, teatrowi, i nikt się nie domyślił obok dramatu zmyślonego, łez niekłamanych, gorzkich łez pokrywanego cierpienia. Matka jeszcze się cieszyła rozrywką!
O kilka kroków od téj loży, w któréj boleśniejszy niż na scenie odegrywał się dramat, siedział książę R* sam jeden, lornetując swoją Sarę i powtarzając w duchu:
— A! gdyby ona tą była, którą tak doskonale kłamie!
Poniżéj znowu Szarski patrzał na aktorkę, i w téj roli widząc jakby przypomnienie dawnéj swéj miłości, dawnego jéj uczucia, poił się nią i zatruwał. Sara tak była wielką artystką, tak prawdziwą i przejętą, że i on oddzielić już nie umiał aktorki od kobiety; wczorajsza zdawała mu się fałszywą, a dzisiejsza jedyną żywą i istotną...
— To być nie może — powtarzał — żeby się ona tak zmieniła straszliwie!... Ona udaje, ona jest aniołem! Natura ludzka nie potrafiłaby uledz takiemu przeistoczeniu... gdzież podziałoby się serce? gdzie pamięć? To była próba! to było udanie!
Nareszcie zasłona zapadła na scenę ostatnią, odegraną z podwojeniem talentu i rozdzierającą uczuciem gorącém. Oklaski jak grzmot zahuczały tysiączne, wywołano Sarę... A Szarski odurzony, nic w tém wszystkiém nie widząc prócz swego losu, wybiegł uprzedzając powrot aktorki, prosto do jéj mieszkania. W drodze minął go powóz unoszący zesłabłą i na wpół omdlałą Maryę, a w bramie zajazdu, o mało nie rozbiła landara księcia, który ze swą Smaragdiną powracał do domu.
U stopni wschodów, jak żebrak, stał pokornie czekając na nich Szarski. Ujrzawszy go Sara, krzyknęła zdziwiona i zniecierpliwiona; książę się tylko uśmiechnął.
— Nie prawda — rzekł — że cudną była w dzisiejszéj swéj roli?
— Bo była sobą, odparł Szarski; taką, jaką w głębi jest jéj dusza!
— Dziwne widzę, poeto, masz pojęcie o sile mojéj, przerwała aktorka. Byłożby sztuką pokazać tylko co we mnie? O! jam właśnie warta była oklasków, bo szyderstwo śmiało się w mojém łonie, gdy odegrywałam rozpacz...
— Nie masz litości! rzekł Szarski; ale ja tego nie słucham, ale ja temu nie wierzę!
— Zawsze dziecko! szepnęła Izraelitka, wchodząc do sali i rzucając się na sofę zmęczona.
A postrzegłszy, że Szarski usiadł zaraz naprzeciw niéj, nieukontentowana ruszyła ramionami.
— Oszalał! powiedziała tak, żeby ją mógł posłyszeć.
Książę tymczasem chodził po salonie, gospodarując z krwią zimną, — i była długa, długa chwila milczenia. Nareszcie, korzystając z oddalenia się protektora, Sara powstała i żywo zbliżyła się do Stanisława.
— Co pan tu robisz znowu? zawołała gorąco i niespokojnie. Muszęż ci jeszcze raz powtórzyć, że wszystko się skończyło? że potrzeba się rozstać i zapomnieć na zawsze? Idź! idź! nie zatruwaj sobie życia! jam ciebie nie warta!... ty mi przeszkadzasz, dodała zatrzymując się.
— A! zlituj się! zlituj! składając ręce przed nią wyjąknął nieszczęśliwy — chcesz chyba, żebym umarł na ulicy patrząc w okna twoje... Nic wypędzaj mnie! nie wypędzaj! ja nic mówić nie będę, ja ci w niczém nie przeszkodzę!
— Ale książę...
— Książę tak dobry... on nie jest zazdrosny.
— On lubi swobodę...
Czy Smaragdina znów grała rolę jaką, czy była tylko sobą i najszczerszym swéj myśli wyrazem?... Nie wiem, ale coś w jéj oku przelatywało jakby uczucie, coś w ustach jakby żal drgało. Zdawało się, że odpychała go umyślnie, jak gdyby czuła, że uścisk jéj skalany jest i zatruty, że się nie godzi zapłacić nim za szczerą, za poczciwą miłość poety.
— Ha, pójdę więc, pójdę — rzekł Szarski — muszę...
I chciał odchodzić, i wahał się, spoglądał, szedł i powracał, tak rzucić mu ją było ciężko. Wtém nadbiegł książę.
— A cóż to? pan odchodzić myślisz? rzekł żywo do niego. Tyś bo nielitościwa Smaragdino! odezwał się zwracając ku niéj z wymówką. Dajże mi się pocieszyć widokiem jedynego szczerego, stałego, choć nieszczęśliwego przywiązania, które mnie może ze światem pogodzić...
Ale Sara wciąż niecierpliwie powtarzała Stanisławowi znaki, aby odszedł, i posłuszny niewolnik, choć go tu jéj oczy przykuły, pomimo prośb i nalegań księcia, musiał wysunąć się biedny...
Jakiś czas stał jeszcze naprzeciw kamienicy, patrząc w jéj oświecone okna; myślał, że go kto zawoła, że będzie mógł powrócić, że cud jakiś stanie się dla jego męczarni... Ale wkrótce światła poczęły gasnąć w oknach, lampka tylko zaświeciła daleko gdzieś w otatniém, cisza nocy ogarnęła miasto... Szarski poleciał do domu.


Nazajutrz, doktor Brant zastał go z rana ubranego jak był w teatrze, siedzącego w krześle od wczora, ale z silną jakąś gorączką, którą wrażenie i przeziębienie nocne wywołały.
— Co ci jest? spytał wchodząc. Bazylewicze dali mi znać, że jesteś chory.
— Ja chory? zdziwiony odparł Stanisław, pokaszlując. Ale nie! zdrów jestem, nic mnie nie boli, głowa tylko ciężka, bom nie spał...
— Daj-no puls, bo w pulsie odzywa się i mówi wszystko, czasem nawet dusza; świadkiem owa historya, którą dla medyków sztychują, wiesz?
To mówiąc wziął jego rękę i pokiwał głową.
— Masz trochę głupiéj jakiéjś gorączki, rzekł. Połóż-no się w łóżko i uspokój.
Stanisław rozśmiał się.
— Kochany doktorze, począł z cicha: sam to wiesz najlepiéj, że duszy wykurować niepodobna; nie dasz już rady ze mną. Choroba moja nie ze krwi pochodzi, nie z chłodu, nie z jadła, nie z powietrza, ale z cierpienia... Powoli wrzątek rozgotował naczynie, i garnek rozsypać się musi.
— Mógłbyś silniejszą wolą ten war ochłodzić — rzekł Brant — i sam się uleczyć.
— Nie, to darmo: próbowałem i nie mogłem... a w téj chwili życie mi się już taką wydaje lichotą, że nie chciałbym schylić się po nie, gdyby sto lat leżało zgubionych na ziemi.
— I ty to mówisz! zawołał lekarz — ty! coś tak zdrowo pojmował obowiązki człowieka! I nie wstydże ci tego?
— Siły się wyczerpały, odwagi braknie, niemoc duszy mnie zabija. Cóż ci to szkodzi, że sobie umrę po cichu? dodał błagająco prawie. — Czy wolałbyś widzieć mnie żyjącym długo i cierpiącym męczarnie, pasującym się z życiem tylko?... Na co ci to, doktorze?
— Bom pewien, że ochłonąwszy z resztek młodości, pojąłbyś życie inaczéj i przestał jęczeć. Do łóżka mi zaraz! do łóżka!
— Ciało... ale duszy nie położysz doktorze! rzekł Szarski wzdychając.
— Kto to wie! odparł Brant zażywając tabaki; kto to wie!
Szarskiego tak już zmogła choroba, tak był bezwładny, że doktora usłuchał i padł na łoże machinalnie, powodując się jego rozkazem.
Gorączka coraz się wzmagała; Brant poczynał być niespokojniejszym co chwila... milczał i zamyślał się.
W chwili jednak, kiedy zdawało się, że choroba powinna była wybuchnąć najsilniéj, opadła, a lekarz widząc go usypiającego, powziął jakąś nadzieję, choć zrozumieć nie mógł, jak się to i dla czego stało. Powodem może było, że od dawna nie widując Stanisława, nie badał z blizka jego stanu, nie wiedział, że to nie był właściwie choroby początek, ale koniec jéj może, wybuch, który rozwinięcie jéj przyśpieszył. W chwili więc, kiedy lekarz oczekiwał silnéj słabości, chory na pozór zaczął się mieć lepiéj, i nazajutrz wstał do pracy.
Do pracy! tak! to było jego jedyne lekarstwo!
Wybladły, drżący, zesłabły, ujął znów ręką bezsilną księgi porzucone przed kilku dniami, dziś znowu potrzebne, dziś znowu ostatnie z przyjaciół. Brakło mu oddechu, władzy w nogach i chęci do życia nawet, ale miał jeszcze siłę ducha, którą próbował przemódz cierpienie serca. Napróżno! utrapiona myśl, że Sara jest blizko, że widzieć ją może, że z jéj oczu pićby mógł jeszcze słodką truciznę, kręciła się dokoła jak uparta osa, któréj odpędzić nie można. Wstrzymywał się, ale panować nad sobą nie potrafił. Mrokiem, gdy nikt go widzieć nie mógł, ciągnął znów pod okna tego nieszczęsnego domu, i wpatrując się w świecące szyby, marł powoli dumając o Sarze, któréj cień niekiedy przemknął mu się na zasłonach.


Potrzebujeż powieść ta prosta epilogu?
A! wolałbym, żeby ją słuchacz w swéj duszy dośpiewał... Każdyby tu zapewne dorobił zakończenie usposobieniu swemu odpowiednie, i radby był kompozycyi własnéj, gdy niestety! pewien jestem, że epilog mój nikogo nie zaspokoi, a nielitościwy krytyk powie, żem znużony powieścią, uciął jéj głowę jednym zamachem, żeby się pozbyć z przed siebie.
Trudno to wszakże na końcu długiéj wspólnéj przechadzki, porzucić tak, choćby tylko jednego sympatycznego czytelnika, który wytrwał do kresu; trzeba go zaspokoić i zakończyć według wszelkich prawideł.
Położenie, któreśmy skreślili w ostatnich rozdziałach powieści, trwało jeszcze dosyć długo; nic się w niém prawie nie zmieniło. Sara była zawsze niepojętą istotą, w któréj słowach chłód, to głębokie jakieś odzywało się naprzemian uczucie. Na nieszczęście Stanisława, zatrzymała się w Wilnie na długo, a nareszcie zamówiona do truppy miejscowéj na kilka dalszych miesięcy, niewiadomemi nam wstrzymana tu powodami, nie myślała już wyjeżdżać do Berlina, dokąd ją powoływano. Książę R* pozostał wierny urokowi, jaki na nim wywierała; a Stanisław odpychany zimnemi słowy, włóczył się za nią, gonił ją z daleka, żebrząc spojrzenia, nasycając się kradzionym czarodziejki widokiem. Ostatni grosz jego zabierał teatr, z którego nie wychodził, ostatnie chwile pożerała ulica, w któréj musiał szukać przemykającéj się Sary. A namiętność ta dziwna, przeistaczając się niemal w chorobę, niszczyć go nie przestawała z szybkością, z jaką słabość każda pożera młode istoty.
Starszy cierpi dłużéj i powolniéj; wiek wiosenny chwyta, połyka i kończy wszystko prędzéj; śmiertelna boleść długo mu nie dolega, bo go zabija do razu. Wkrótce więc i praca, którą Stanisław się leczył, i miłość, która zabijała, uczyniła zeń widmo, ledwie iskrę życia w sobie mające. Brant chciał go od obojga oderwać, ale napróżno wysilał się na środki; sposobu nie było. Stanisław dogorywał, sechł, kaszlał i wypalał się jak ostatek lampy, któréj rozdwojony knot resztę oleju wysysa kopcącym płomieniem.
A Marya? Marya nie miała także siły oddalić się, usunąć, wyleczyć, i matka nie zdobyła się na odwagę, by ją gwałtem odciągnąć. Tak smutnemi łzy płacząc, patrzały obie na niknące nadzieje, na zbliżanie się chwili, co je na zawsze pochłonąć miała. Coraz rzadziéj widać było Stanisława, a stan jego wzbudzał litość obcych nawet, tak się w nim malowała rozpacz, już w osłupienie jakieś przeszła, i zupełna dla życia obojętność.
Przychodził on jeszcze czasami do pani Brzeźniakowéj, którą chłodno rozpytywał o Krasnobród, o matkę, o krewnych; do Maryi, z którą na chwilkę ożywiał się w rozmowie niekiedy, ale każde takie wzruszenie było dla niego chorobą, wzmagało kaszel, budziło gorączkę, wywoływało uczucia przyśpieszające bieg krwi, któréj żar go wypalał. Brant patrzał i łamał ręce w milczeniu. Chciano wywieźć Szarskiego na wieś w rodzinne strony, ale pokiwał głową i sucho rzekł:
— Nie potrzeba.
Chciano go namówić na leki, uśmiechnął się i odparł:
— Wiem co myślicie; dajcie mi pokój! z tego nic nie będzie.
Ledwie jakoś przyjaciel domu, ze zbliżającą się wiosną, widząc powiększające się dla chorego niebezpieczeństwo w powietrzu i wyziewach miasta, a chcąc go razem może od Sary oddalić, z rodzajem spisku i z tysiącznemi podstępy wymógł na Stanisławie, żeby się wyniósł do wiejskiego domku, położonego niedaleko tak zwanego Betleemu, w gaju i miłéj, jak wszystkie okolice Wilna, ustroni. Domek ten, a raczéj skromna chatka, staraniem przyjaciół najęta i narzucona Szarskiemu, składała się ze trzech izdebek i sionki, a stała na piaszczystym wzgórku u podnóża okolonym drzewami, z którego przez ich wierzchołki widać było część wielkiego pejzażu, zakończonego murami starego grodu. Dworek ten, najmowany zwykle dla chorych, lub na czas jakiś chcących się usunąć od zgiełku, był jednym z pięciu czy sześciu podobnych, należących do jakiegoś spekulanta, rachującego na villegiaturę urzędników i professorów. Obok niego różnych rozmiarów był drugi, trzeci i czwarty podobny; w jednym z nich, w najbliższym, umieściła się pani Brzeźniakowa, na gwałtowne Maryi nalegania przystając po długiém wahaniu.
— Co ludzie pomyślą! co ludzie powiedzą! wołała biedna matka, ulegając żądaniu córki.
— Że go kocham, że chcę być przy nim i pielęgnować go, odparła odważnie Marya. Mniejsza o złośliwość ludzką!...
I tak prosiła, i tak płakała, że matki obawy przemogła.
Brant musiał się, nie bez wielkich trudności zająć przeniesieniem Szarskiego, którego książki i papiery przetransportowano na nowe mieszkanie, rozrzucając je w tym samym porządku, w jakim leżały w kamienicy, którą wprzód zajmował. Dano mu służącego staruszka, wybranego przez doktora, powolnego a roztropnego człowieka, który już niejednemu choremu zamknął oczy i zwykle do słabych był brany; urządzono mile dla oka izdebki, a stół najęto niby w jednéj z bliższych traktyerni, ale w istocie noszono jedzenie od pani Brzeźniakowéj. To nowe pomieszkanie, na pół wiejskie, ciche, od gwaru dalekie, a wesołe widokiem, który się z okien roztaczał, doskonale wybrane było. Stanisław zdawał się w niém zapominać o Sarze, o mieście, i oddychał świeższém powietrzem zieleni z jakąś rozkoszą i odzyskanym spokojem. Odrywał się nawet od pracy w początku, by wyjrzeć na świat, na drzewa i kwiaty, na niebo, i pochodzić z myślami swemi po uliczce, która była jego własnością. Składała się ona z sosen, leszczyny i kilku świerków i brzozek, wśród wykarczowanego zostawionych lasu. Obok, tylko przez płotek lekki, zarzucony z poprzybijanych łat sosnowych, był drugi ogródek podobny, należący do Maryi, podobna jéj uliczka, i drzewa, z pod których cienia poglądać mogła na swego chorego... Ale widok ten zakrwawiał jéj duszę.
Codzień powolniéj przechadzał się młody poeta, codzień głowa jego spuszczała się na pierś bezsilniéj, a oczy codzień mniéj na świat patrzały. Z uliczki Maryi, widać było aż w okna i wnętrze izdebki, w któréj pracował Stanisław, i często godziny całe poglądała nań Marya, jak z księgą na kolanach lub piórem w ręku przedumał nieporuszony... nieobrachowane wieki.
Ciągnęło się to przez maj, przez część czerwca, aż w końcu tego miesiąca już Stanisław przestał wychodzić w uliczkę i ledwie mógł z krzesła wywlec się do okna, by pociągnąć trochę powietrza balsamiczną wonią drzew przejętego. Poczciwy Brant przyjeżdżał codzień, ale utraciwszy już nadzieję ocalenia go, napisał tylko do Płachy do Jasieniec, aby ostrożnie rodzinie Szarskiego oznajmił, że zbliża się ostatnia biednego męczennika godzina.
Taż sama to choroba, na którą umierającego widział Karolka, miała porwać ze świata młodzieńca; suchoty już się w nim były rozwinęły i doszły do tego stopnia, w którym płomienia ich już sztuka ugasić nie umie. Wpadły mu oczy, pierś wklęsła, spaliły się usta rumiane, wycięte plamy ceglaste wystąpiły na policzki, a krótkiéj mowie często brakło oddechu. W tym stanie praca dobijała go jeszcze, a rzucić jéj nie umiał, nie mógł. Zdawało się, że gorączka ciała wpływała tylko na podniesienie gorączki myśli, i Stanisław w ostatnich chwilach nakreślił jeszcze dramat, pełny niesłychanego ognia i siły, konając już prawie. Począł potém poemat fantastyczny z tych wieków mistycznych, w których ludzie pierwotnymi byli istotnie olbrzymami uczuć, ale na ten śpiew już mu tchu zabrakło; struny lutni pękały po jednéj, jęcząc boleśnie.
Wieczorami jeszcze, gdy go opanowała gorączka trawiąca, marzył, że dośpiewa pieśni, że drugą jeszcze zasnuje nićmi złotemi, że oddając się pracy, boleść serca uczyni płodną dzieły wielkiemi... Ale rano, po nocnych marzeniach, już pióra utrzymać nie mógł, już dyktując po cichu, kaszlał, krwią brocząc chustkę, i odetchnąć nie potrafił bez żywych boleści.
Z Krasnobrodu, mimo wezwania, nikt nie przybywał. Tam zajęci byli weselem Mani, zasiewem wiosennym, a Wilno tak się im zdawało daleko, a choroba tak przesadzona, a śmierć tak niepodobna! Stanisław więc osamotniony, rzucony na łup boleści, cierpiał, nie mając nikogo nawet, coby nań spojrzał z litości. Stary Brant płakał po cichu, ale mu nie chciał zatruwać godzin politowaniem i odwracał myśl od cierpienia niezręczną czasem rubasznością. Rzadko pani Brzeźniakowa, rzadziéj jeszcze Marya przychodziły go nawiedzić; ale gdy stan jego pogorszać się zaczął, Marylka wytrzymać nie mogła, nie wiedząc co się z nim dzieje, i na nic już nie zważając, poczęła godziny całe przepędzać w jego domku, pomimo łez i przestróg matki.
Czytywała mu dla rozrywki, bawiła go łagodną rozmową, wesołemi półsłówkami nawet; bo heroizm podnosił się aż do ofiary własnego smutku, aż do udawania wesela, choć każdy uśmiech gorzko opłakała w kątku.
Czy się Stanisław nie poznał na tém sercu, z takiém poświęceniem bijącem dla niego, czy tego co czuł okazywać nie chciał — nie wiem; ale łza nieraz ukradkiem wymknęła mu się z pod powieki, i począł spozierać na Maryę z wdzięcznością i zajęciem, a jak dziecię do piastunki, przywykłszy do jéj starań, tęsknił po niéj niespokojny, gdy w godzinie umówionéj szelestu jéj sukienki nie słyszał. Ona go tak dobrze rozumiała! jéj serce tak zgodnie biło z sercem jego! Ale na miłość, na miłość — już było za późno, bo śmierć się zbliżała.
Na smutek czy na pociechę nieszczęśliwéj Maryi, u zachodu życia prawie, zmieniać się tak począł Stanisław, z nieczułego stając się coraz rzewniéj przywiązanym, coraz serdeczniejszym dla niéj. Zdawało się, że całkiem zapomniał o Sarze, że ją pokochał jak siostrę i więcéj może niż siostrę.
Pani Brzeźniakowa łamała ręce.
— A! czyż wszystko za wcześnie lub za późno przychodzić musi na świecie? wołała z cicha; czyż nie ma środka ratunku?
A Brant kiwając z wolna głową, odpowiadał:
— Nie ma ratunku! cudu na to potrzeba...
Sara tymczasem bawiła w Wilnie i zbierała obfite oklasków żniwo. Stanisław zniknął jéj z oczu, i nie zdawała się z razu zwracać na to uwagi; ale któż pojmie serce? kto zrozumie taką niewiastę jak ona?.. Niepokój chwytał ją czasem gwałtowny, i raz pobiegła jak Stanisław obejrzeć tę izdebkę na strychu, gdzie się ich miłość zrodziła, klęczała na progu jéj spłakana, bo pustka tego zimnego poddasza była jakby przepowiednią pustki przyszłego jéj życia!
Musiała wiedzieć co się z Szarskim działo, bo gdy się coraz gorzéj mieć począł, wpadła raz zakwefiona do Branta, i przestraszyła go wprost biegnąc do jego krzesła i chwytając za rękę.
— Doktorze! zawołała: powiedz mi, co się z nim dzieje? a mów prawdę, nie oszczędzając mnie.
Brant wyrwał rękę i odskoczył od niéj ze wzgardą, któréj nie taił, wskazał na drzwi w milczeniu.
Izraelitka rozśmiała się boleśnie, okropnie, i zasłoniła oczy.
— Słuchaj, zawołała przerywanym głosem: ty jeden przecię wiedzieć musisz, że nie jestem potworną. Widziałeś, co się działo ze mną! jak los miotał i kalał nieszczęśliwą! Chciałżeś, żebym mu się oddała, niegodną się czując téj czystéj miłości? bym złote skarby jego zapłaciła mu miedzią zardzewiałą? Nie! nie! tegom uczynić nie mogła! na to oszukaństwo wzdrygało się serce moje! Ja go kocham! ja szaleję z boleści! jam umyślnie wiozła za sobą kochanka, by go od siebie odstręczyć, by do mnie przystąpić i skalać się nie mógł, by ten stał jak widmo pomiędzy nami!
— Kobieto! aleś ty go zabiła! zakrzyknął doktor.
— Zabiła! powtórzyła ręce łamiąc Sara; jam go zabiła!
— On kona, on umiera z twojéj przyczyny...
— Umiera! tymże dziwnym głosem powtórzyła Izraelitka.
— Umrze! zawołał doktor: dziś, jutro, nie wiem kiedy, ale śmierć wisi nad nim niechybna...
Kobieta spuściła głowę, jak skazany na ścięcie.
— I ja umrę, rzekła po cichu, i ja umrę!
Po chwili podniosła głowę i spytała:
— Ale gdzież on jest? co się z nim dzieje? wywieźliście go na wieś? Kto z nim jest? Jest pewnie ta... ta...
— Jest — szybko przerwał doktor, chcąc niemiłą skończyć rozmowę — i on ją kocha, ale ta miłość prędszy mu dziś tylko grób otworzy...
— On ją kocha? Nie! on jéj nie kocha! przerwała Sara; on kochać nie może...
Brant ruszył ramionami.
— Nie chcę z nim się widzieć, mruknęła Sara; nie chcę mu zatruwać chwil ostatnich, niech mu upłyną tak słodko jak te, których ja wspomnienie w sercu noszę... Ale na Boga! doktorze, raz tylko jeszcze, ukradkiem, gdybym choć spojrzeć nań mogła, choć wzrokiem z dala pożegnać!
Brant rzucił się oburzony.
— A to już ohydne samolubstwo! zakrzyknął: nie dosyć ci ofiary kobieto, chcesz widzieć ją jak kona!
Łzy błysnęły na oczach Sary; zamilkła, zawahała się i wyszła nie mówiąc słowa.
A w dworku na przedmieściu dogorywał już poeta. Konanie jego było całe poezyą i śpiewem. Dziewictwo duszy, z którém umierał, podniesienie ducha, które wyrobiła boleść, czyniły z niego istotę prawie nadziemską. Chwilami był wieszczem natchnionym, a słuchającym słów, które ze spalonych ust jego się wyrywały, dreszcz przelatywał po skórze. Z upadkiem ciała, władze duszy spotęgowały się w nim nad zakresy ludziom zwykłe; widział jak we śnie magnetycznym przyszłość, ludzkość, świat, dzieje — a w człowieku czytał jak w otwartéj księdze. Ten stan pobudzenia trwał przerywany tylko krótkiemi snami, lekkiemi jak obłoczek na niebie i spoczynkiem dumań pełnym. Bazylewicz, księgarze częstymi bywali gośćmi w ubogim domku, chwytając z pod rąk umierającego pieśni jego i słowa, którym ceny dodawała jeszcze może niezwyczajność położenia i rozgłoszona choroba z cierpienia ciężkiego pochodząca. Tak mało ludzi z miłości umiera, a tak wielu z niéj żyje!
Czytano z zajęciem, z ciekawością, co gorączką spieczone wydały usta, co spragniona i spalona pragnieniem wylała dusza; a świat oblegał z dala ten dworek samotny, choć przez okno chcąc zobaczyć tego, co umiał kochać na śmierć i do śmierci! Często z krwawą boleścią musiano od drzwi jego odpychać natrętów, co zatruliby chwile ostatnie, byle powiedzieć mogli, że widzieli to dziwadło — poetę, co umierał z miłosnego żalu. Często względy przyzwoitości nie pozwalały odepchnąć nielitościwych widzów, co sami niewarci będąc, by kto na nich spojrzał, wszystkiemu na zimno przypatrywać się chcieli. Łapano kartki sypiące się z pod jego ręki, a sługę oblegano albumami, by w nich choć datę zapisał poeta.
I aureola sławy ozłociła skroń umierającego, jak słońce zachodu pozłaca szczyty wież i korony obłoków; była to jakby przepowiednia i posłaniec śmierci.
Śmierć zbliżała się wielkim krokiem. Szarski codzień był słabszy, a codzień w marzeniach śmierć od siebie widział daléj.
Nieraz wsparty o poręcz krzesła, z którego ruszyć się nie mógł, marzył z Marylką, patrząc w niebieskie jéj oczy, o cichéj ustroni na Litwie, wśród lasów, co tak słodkim szumem do snów kołyszą, wśród błot tysiącznym ptactwa odzywających się głosem, wśród wiosek, co sznurami chat i zielonemi rzędami drzew suną się po nizinach, wyciągając się jedne ku drugim, — i był w ich marzeniu dworek gdzieś w borach ukryty, ławka pod lipą starą i słowik w leszczynie — tęskne szczęście jakieś kołyszące serca zranione...
A śmierć zbliżała się coraz...
I usta już mówić nie mogły, i oczy sen przymykał, a jeszcze marzyli we dwoje, i coraz bardziéj odpychali godzinę oswobodzenia.
W tych chwilach uroczych, z których każda pożerała lata może, ani postrzegli jak nocą, pod otwartém dla wpuszczenia powietrza choremu okienkiem, stawał ktoś trzeci, patrzał, płakał i bolał... Na piasku nieraz uklękła Sara, pożerając oczyma ofiarę swoją, do któréj zbliżyć się nawet, by przebaczenie wymodlić — nie mogła. I nie płakała już łzami, bo w oczach był ogień szaleństwa i rozpaczy...
A śmierć zbliżała się co godzina, co chwila. I lekarz już ją w myśli z dnia na dzień, z ranka na wieczór odkładał tylko, nie śmiejąc posunąć daléj; i jemu ściskało się serce, przeczuwając koniec dramatu którego w całości prawie był świadkiem.
Stanisław utracił w końcu sił ostatek, i poczuł się tak źle jednéj nocy, że przestraszony sługa pobiegł do dworku pani Brzeźniakowéj, aby co prędzéj po doktora posłano lub księdza. Wdowa z córką nadbiegły zaraz, i zastały chorego w niezwykłym stanie rozdrażnienia i osłabienia razem; dusza zdawała się walczyć z ciałem, które dobijała miotając się w niém, by wydobyć z niego. Oczy jego ogniem gorzały, pot zimny oblewał czoło, usta drżały spalone, co chwila brocząc się krwią spiekłą.
— A! dobrze! dobrze żeście przyszły! — zawoła żywo odwracając się do okna. — Straszne bo, straszne w samotności miałem widzenie... Zbłąkana wyobraźnia przedstawiła mi marę... okno było otwarte... w jego oświeconych ramach zjawiła mi się jakaś postać w bieli... O! znam ją dobrze! to postać umarłéj! istota z przeszłości... stanęła przedemną błagająca, straszna... nieszczęśliwa, drżąca... i wołała, tak! słyszałem wołała: „Przebaczenia!“ Słyszałem głos jéj, widziałem twarz trupią... a! to okropne zjawisko!... Wołała głosem stłumionym: „Przebacz katowi twojemu, jak Bóg twój na krzyżu oprawcom swoim przebaczył.“ — I dreszcz przebiegł mi po skórze, i włos najeżył się na skroni, i krew buchnęła ustami, gdym chciał wymówić słowo przebaczenia... Krwi téj struga wylała się zamiast wyrazu litości... a widzenie znikło!
Dwie kobiety stały zmieszane, drżąc, spoglądając na niego i na siebie, i nie mogąc zrozumieć słów, które się im zdawały marzeniem podbudzonéj wyobraźni, gorączkowém bujaniem myśli jego ostatka...
Stanisław wyciągnął rękę ku Maryi.
— Teraz — rzekł — czuję już, że umrę wprędce! śmierć przychodzi... A! ty mi przebacz także aniele, jam się na tobie nie poznał, jam twoje życie zakrwawił, jam cię za późno pokochał! Byłem ślepy, obłąkany, byłem nieszczęśliwy... Ale życie tak krótkie, a Bóg tak dobry i wielki!
Zdało się, jakby w téj chwili szelest jaki dał się słyszeć za oknem, jakby coś padło, coś jękło, a chory przelękły chciał porwać się z krzesła, gdy Brant wpadł do izdebki.
— Co to jest? co to jest? zapytał.
— Nic... umieram tylko... odpowiedział chory spokojnie, pokazując mu chustkę krwią zbroczoną... Miałem widzenie! o! straszne miałem widzenie!
Ale na opowiadanie już mu głosu zabrakło.
— Chcę spocząć, rzekł po cichu, podając znów rękę i chwytając dłoń Maryi, na któréj, przyciągnąwszy ją powoli ku sobie, złożył gorący pocałunek i łzę gorętszą jeszcze.
Ona upadła na kolana bezsilna, ale rychło dźwignięta poświęceniem, powstała, by usiąść przy nim.
— Uspokój się, rzekła z cicha.
— Usnę — odpowiedział skłaniając głowę, ale nie puszczając jéj ręki, którą trzymał przy ustach — bogdajby na wieki... Tyś mi przebaczyła!
Tak ze schyloną głową w milczeniu usypiać się zdawał... Ale to był już uścisk anioła śmierci, który mu wszystkie cierpienia nędznego żywota w jednéj chwili zgonu nagrodził.
Dusza wolna, szczęśliwa, jasna, białemi skrzydły uleciała ku niebiosom.


A epilog epilogu? A! i ten potrzebny jeszcze... choć słów kilka, które dorzucić mamy, smutniejsze są od sceny, na którą spojrzeliśmy przed chwilą, smutne jak mizerne życie człowieka, jak jego słabości odrażające.
W rok potém, na zielonym grobie poety... jedna tylko klęczała postać, w sam dzień śmierci wieszając na skromnym krzyżu, wznoszącym się na mogile, wieniec nieśmiertelników. Była to Sara, Sara aktorka, Sara cudza kochanka, która zabiła poetę i grób jego wieńczyła ręką drżącą.
W lat dwa, w lat dziesięć jeszcze, taż sama dłoń, w ten sam dzień, przychodziła z danią pogrobową na mogiłę już dzikiemi chwastami pokrytą... i nikt więcéj! i nikt więcéj!
A Marya? spytacie: Marya umarła?
Nie — ona wyjechała na wieś z matką, chorowała, bolała, płakała, odczytywała jego pieśni drżącą nakreślone ręką, słabemi wyśpiewane usty, chciała wstąpić do klasztoru, chciała umrzeć i nie mogła.
Powoli żal jéj się uśmierzył, i choć nie ustał, pokryła go mgła oddalenia... Marya poszła za mąż, i dziś jest najprozaiczniejszą z matek rodziny, najlepszą żoną i gospodynią, choć wieczory wiosennemi, gdy jéj woń rozpuszczonych świeżo brzoz zmarłego przypomni, jeszcze cicha łza po nim płynie.
Taki jest człowiek! duch w nim potężny, ale ciało słabe...
W tydzień po śmierci Szarskiego, Bazylewicz już drukował szumny prospekt na cały zbiór dzieł „świeżo zgasłego a nigdy nieodżałowanego pisarza,“ któremu taki napisał nekrolog, jakby pióro we łzach maczał. Wydanie pozostałości po Stanisławie zrobiło mu kilkanaście tysięcy złotych, a w mniemaniu powszechném uchodził za jedynego powiernika i najserdeczniejszego przyjaciela zmarłego, gdyż mówiąc o nim, zawsze oczy ocierał chustką, a późniéj tak już w swoją dla nieboszczyka miłość i poświęcenie uwierzył, że drugie wydanie z życiorysem i wizerunkiem poety miał przedsiębrać.

Żytomierz. 1853—1854.
Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.