Postrach gór/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV
W GÓRACH NIE UMILKŁY ROGI

Brzeziński dobrze przepowiedział.
W ciągu dwóch dni polowań każdy z myśliwych zdobył po byku, a niektórzy po dwa nawet, generał zaś węgierski aż trzy, bo Jerzy podprowadził go na wyżarze nad potokiem do ryczącego dwunastaka, którego generał zwalił celnym strzałem.
Dowódca pułku z oficerem francuskim zapędzili się z Birą aż hen — na Siwaszową połoninę i codziennie upolowali po byku. Pułkownik zastrzelił jednego osiemnastaka w chwili, gdy jeleń deptał powalonego przeciwnika i bódł pastwiąc się nad leżącym rywalem.
Major na małej Jaksowej połoninie doszedł do wytropionego przez kłusownika dwudziestaka i zdobył go, a nazajutrz ubił jeszcze jednego, który w pełnym już słońcu wyszedł na rykowisko.
Wszyscy byli zadowoleni i radości było co niemiara.
Myśliwi dziękowali majorowi i Brzezińskiemu i odjeżdżali uwożąc na pamiątkę łowów piękne rogi jeleni górskich.
Na pagórku, gdzie stała gajówka i biała szopa pozostał Jerzy ze swymi ludźmi. Miał urlop trzytygodniowy i zamierzał dobrze go zużytkować.
Rozliczywszy się z Dawidczukiem i chłopami odesłał ich do domu, prosząc, by powiedzieli staremu panu Brzezińskiemu, że przyjedzie za parę dni do grażdy. Osadziwszy Iwana Gabarę w gajówce razem ze Świrczykiem, sam zaś z Bajbałą i Birą wyruszył do Kosowa.
Pozostawiwszy Karka u znajomego kupca, autobusem pojechali do Kołomyi i stawili się u prokuratora.
Okazało się, że sąd znał już całą sprawę, bo prokurator wysłuchał obu Hucułów spokojnie i zapytawszy Brzezińskiego, czy ręczy za chłopów, iż stawią się na rozprawę, puścił ich wolno.
Dopiero przy samym końcu urlopu Jerzy dowiedział się, że sąd przeprowadziwszy śledztwo uznał obu chłopów niewinnymi morderstwa, gdyż zabili Jakowenkę działając w obronie własnego życia.
— Upiekło się Bajbale i Spiridonowi! — uśmiechał się radośnie Jerzy. — Żeby tak jeszcze ten Aleksy wydostał się z węgierskiego ula i do Swalnicy powrócił.
Powróciwszy do swojej cichej Mygli zajął się gospodarstwem, gdyż chciał pomóc ojcu.
Jerzy naprawił dachy i ogrodzenie, nad potokiem zbudował mostek, żeby nie trzeba było brodem przechodzić po śliskich kamieniach.
Wieczorami widywał się z Dawidczukiem pokryjomu i naradzał się z nim, a wtedy imię Wasyla Szaburaka padało często.
Do Witlicy Jerzy nie zaglądał, aż pewnego dnia musiał wszakże tam pójść na pocztę.
Napisał właśnie długi list do panny Stefanii Szemańskiej.
Opowiedział w nim wszystko, co zaszło podczas łowów, i donosił, że za dwa tygodnie będzie już w Warszawie i stanie się pilnym uczniem obu panienek.
W Witlicy mignęła mu Marynoczka Hłyszczanka, gdy wychodził z poczty, lecz nie podeszła do niego i nie szukała spotkania się z nim na osobności, chociaż był pewny, że tak właśnie uczyni.
Przy ostatnich zabudowaniach wioski czekał na niego Dawidczuk.
— Szaburaka nigdzie nie ma. Przepadł jak kamień w wodzie — oznajmił szeptem. — Szukaliśmy go wszędzie i — nic! Ukrywa się zapewne...
— Szkoda! — westchnął Jerzy. — Ja bym go na całe życie nauczył żołnierzy szanować. No, trudno! Przecież kiedyś się spotkamy jeszcze. Co się odwlecze, to nie uciecze! Nauka przydałaby mu się teraz, ale przyda się i po roku! Przecież pouczę go wcześniej czy później...
Już nie szukał więcej Wasyla Szaburaka.
Rozumiał, że do jego odjazdu z Mygli chłopak nie pokaże się w okolicy.
Pracował tedy w domu i zabawiał ojca, Bartka i Rozalkę opowiadaniami, śmieszył ich i dokazywał.
Pewnego dnia późno w nocy do grażdy Brzezińskich przyszedł Iwan Gabara.
— Panoczku — szeptał niespokojnie — jak tak dalej będzie, to nam żaden jeleń nie utrzyma się w terenie.
— Co się stało? — spytał strzelec.
— Rysie, panie, dwa stare rysie zarżnęły dwie łanie i młodego byka — spiczaka — mówił Iwan. — Stawiał ja na nie stępice i potrzaski, ale nie dały się złowić!
Brzeziński zamyślił się.
— Czekaj-no chłopie — mruknął po chwili — pojadę ja poradzić się z nadleśniczym w Jaworniku, to coś przecież obmyślimy.
Nazajutrz rano wyruszyli razem z Gabarą i opowiedzieli o wszystkim nadleśniczemu.
— Trzeba zastrzelić rysie — nie ma innej rady, bo te drapieżniki w żelaza nie pójdą i trucizny nie tkną. Trzeba zastrzelić!
— Panie inżynierze, czy nie można by zatelefonować do pułku? Dobrze byłoby, gdyby pan major skoczył tu do nas, bo to przecież znakomita zwierzyna... W górach już śnieg leży... Po śladach w mig wytropimy rysie i może ustrzelimy.
Nadleśniczy zatelefonował do Warszawy i rozmówił się z majorem Rzęckim.
Kładąc słuchawkę, powiedział:
— Pan major dziś jeszcze wyjedzie nocnym pociągiem.
— Chwała Bogu! Tedy wszystko będzie dobrze! — ucieszył się Jerzy. — Tak myślę, że my w Świrczykowej gajówce czekać będziemy na pana majora?
— Dobra! Ja wam jutro majora na Szybene przywiozę, chłopcy! Zapolujemy razem! — powiedział nadleśniczy i zwracając się do Iwana, dodał: — Poczekajcie, gajowy Gabara, każę osiodłać dla was szkapę, tedy prędzej dojedziecie, a ja wracając z Szybenego konia zabiorę.
— Pokornie dziękuję! — ucieszył się Iwan.
Brzeziński z Gabarą odjechali.
Iwan człapiąc na starej szkapie mruczał coś sobie pod nosem będąc przekonany, że te zgoła niedźwiedzie pomruki mają oznaczać śpiew i przy tym śpiew wesoły, gdyż od czasu, jak nowego gajowego udekorowano mosiężną blachą oficerskiego kółka myśliwskiego i osiedlono w chacie Świrczyka, dobry humor nie opuszczał byłego kłusownika.
Brzeziński jechał milczący i zamyślony.
Przykro mu było, że nie mógł spełnić swojej obietnicy i ukarać Szaburaka, a jeszcze przykrzej się czuł uświadamiając sobie, że nie tylko nie ma gniewu przeciwko temu zrozpaczonemu chłopakowi, ale nawet jak gdyby wstyd i wyrzuty sumienia.
Rozmyślał nad tym i przyszedł do przekonania, że sam bardzo zawinił i swoim postępowaniem zmusił Szaburaka do wystąpienia przeciwko sobie i napadu we trzech na jednego. Jedynie to, że napad był brzydki i tchórzliwy, sprawiało ulgę Jerzemu. Reszta składała się przeciwko niemu.
— Źle to wszystko wypadło — robił sobie wyrzuty. — Nawinęła się młoda, fajna dziewucha i zaraz trza było do całowania się brać a potem — o miłości i żeniaczce puste słowa z gorączki, co wonczas w sercu się zapaliła, gadać bez namysłu?!
Jerzy westchnął i dalej snuł swoją myśl:
— Dziewucha uwierzyła i do serca moje głupie słowa wzięła. Na tym znów ucierpiał ów Wasyl Szaburak. Kochał się w Marince i swego dopiąłby zapewne, do cerkwi ją zaprowadziwszy, na ślubny kobierzec. A teraz co? Marinka słyszeć o Wasylu nie chce, czeka na innego, a ten inny (to niby ja) ani w sercu, ani w głowie jej nie ma...
Przed oczami Brzezińskiego wyrosły nagle wysokie, stare lipy łazienkowskie i smukła sylwetka panny Stefy, idącej ze swymi „szkrabami“.
Westchnął Jerzy raz jeszcze i szepnął:
— Ani w sercu, ani w myślach nie mam kraśnej Hłyszczanki! Co mi po takiej żonie? Muszę się uczyć, stać się inteligentem i w wojsku pozostać, bo dla mnie chyba tylko w wojsku najprawdziwsze życie... Jakżeż teraz będzie z Szaburakiem? Że go napadł i chciał zbiedzonemu sercu pofolgować — to w porządku i o to on — Brzeziński, który tak samo by zrobił, nie gniewa się na Wasyla... Że kupą napadł, za to, gdy go spotkam, powiem tak: „Nie bójcie się mnie, ja wam Marinoczki nie zabiorę. Daję wam na to moje żołnierskie, honorowe słowo! Ale nie gniewajcie się na mnie Wasylu, że wam dwa razy po gębie dam: raz za to, że nieuczciwie, z zasadzki i kupą chcieliście załatwić ze mną porachunek, drugi raz za to, że podziurawiliście żołnierską skórę“. Potem spytam Wasyla, czy chce puścić wszystko w zapomnienie, sam zaś przysięgnę, że Marinki unikać będę jak diabeł wody święconej!
Wydała mu się cała ta sprawa niezwykle prosta i nietrudna do załatwienia, więc poweselał i począł wygwizdywać skoczną kołomyjkę, uśmiechając się oczyma do Iwana, który z uciechy aż podskakiwał na siodle.
Gdy strzelec urwał swoje gwizdanie, Gabara podjechał bliżej i powiedział:
— Panie, ja tych rysi tylko na was napędzę! Pójdą jak na sznurku tam, gdzie was postawię. Ja znam takie słowa... stare, od dziadów słyszane...
— Ani mi się waż, drabie jeden! — oburzył się Jerzy. — Na głowie stań, lecz wypchnij koty na pana majora i tego byczego nadleśniczego, bo to mocno fajny chłop i w naszym pułku na przeszkoleniu był... Rozumiesz?
— I-i, ja bym nie zrozumiał! — mruknął Iwan, chytrymi ślepiami spoglądając z ukosa na Brzezińskiego.
Przybywszy do gajówki Iwan ze Świrczykiem poprowadzili Jerzego do puszczy, by pokazać mu szkody, poczynione przez rysie.
Niedaleko od Malchowej połoniny, gdzie niegdyś stała spalona teraz Bajbałowa chata, Gabara pokazał strzelcowi wyraźne ślady dwóch rysi odciśnięte na płatach śnieżnych.
— O-o-o — zdumiał się Jerzy — bardzo duże, stare koty!
— Ryś i rysica — poprawił go Iwan — i takie ścierwo — polują we dwójkę! Ot, zaraz pokażemy wam, panie, tę zarżniętą przez rysie sztukę.

Rzeczywiście o pół kilometra dalej, pod starym, łapiastym świerkiem leżała łania.

Pod starym, łapiastym świerkiem leżała łania.

Widocznie ryś z drzewa wpadł jej na grzbiet, bo miała poszarpany kark i przegryzioną tętnicę.
Ślady obu rysiów widniały na śniegu, poplamione krwią.
O kilometr dalej znaleźli młodego byka.
Po głębokich śladach od racic i zadraśnięciach na korze drzew znać było, że jeleń bronił się przed atakującymi go kotami i długo się nie dawał. Wzięły go jednak sprytne rysie. Któreś z nich musiało wdrapać się na świerk i stamtąd spadło byczkowi na grzbiet, wbijając kły w gardło i urywając mu ucho.
Gajowi i Brzeziński nie mówili do siebie ani słowa obawiając się spłoszyć znajdującą się gdzieś w pobliżu rysią parę.
Dopiero w powrotnej drodze, gdy minęli bród na potoku Bystrym, Jerzy spytał Świrczyka o Bajbałę.
— Siedzi jeszcze w Kołomyi razem ze Spiridonem, bo czekają na świadków — odpowiedział Onysym.
— Na świadków? — powtórzył Brzeziński. — Przecież żadnych świadków nie mieli!
Świrczyk zaśmiał się chytrze.
— Oni, panie, urządzili w Kołomyi na umówionej kwaterze zasadzkę na tych spoza kordonu, co to przez zieloną granicę szwarcują bibułę z Sowietów. Strasznie są na nich zawzięci! Powiadają, że wszystkich wyłapią i w ręce policji oddadzą...
— Daj Boże, żeby im się powiodło! — zawołał Jerzy.
— A jeszcze, panie, jest nowina dla Hrycia szczęśliwa — dodał Świrczyk.
— Mów że, chłopie, bo mi to na sercu leży!
— Bajbała pismo otrzymał od Aleksego, to znaczy — od swego syna... Pisał Aleksy, że jego sprawę sąd na nowo rozpatruje... i że, słysz, mają go z więzienia węgierskiego wypuścić... — opowiadał gajowy. — Uradował się Hryć, bo chłopaka mocno lubi!
Nazajutrz do leśniczówki jak burza wpadł major Rzęcki i prawie nie witając nikogo zawołał:
— Jazda do puszczy, chłopy, bo wyrwałem się na dwa dni jakoże dziś i jutro — święto.
— Czołem, panie majorze! — odpowiedział Jerzy. — A czy pan nadleśniczy nie przyjedzie?
— Klął jak dorożkarz, ale wezwano go do Stanisławowa, więc wyjechał przed moim przyjazdem. Pozostawił mi list i wózek. No, chodźmy już!
— Przepraszam pana majora, ale tak nijak nie można! — wmieszał się do rozmowy Gabara. — Po nocy pójdziemy na stanowiska, a skoro świt — my ze Świrczykiem wygonimy rysie... Teraz nie można, bo rozpędzilibyśmy tylko koty i nic dobrego nie zrobiwszy jeno nogi pobilibyśmy na kamienistych trapaszach!
— Przecież jutro muszę odjechać, by w poniedziałek od rana już być w pułku — rozpaczał major.
— Tak jest, panie majorze, przed południem pan major odjedzie moim Karkiem do Kut, a stamtąd — pociągiem. Zdąży pan major na czas!
— Cóż ja z twoim Karkiem zrobię?
— Zostawi pan major konia restauratorowi ormiańskiemu i powie, że to mój ogierek. On mi go do Mygli odstawi... Znajomek to nasz i mego ojca przyjaciel dawny!
Brzeziński zakrzątnął się koło posiłku.
W chacie oprócz mąki kukurydzanej, odrobiny oleju słonecznikowego i bochna chleba nic nie było.
— Czym tu częstować dowódcę batalionu?!
Rozpacz ogarnęła strzelca, ale nie na długo.
Mrugnął na Iwana i razem szybko wyszli z gajówki.
— Słysz, Gabara, czy nie ma gdzieś blisko kozła? — spytał.
— Tak one teraz beczą po bukowych haszczach, panie! Tu, ręką podać, może kilometr od gajówki, może — mniej — odpowiedział Iwan.
— Tedy wszystko w porządku! — uśmiechnął się strzelec i powrócił do izby.
— Melduję posłusznie — powiedział stając przed majorem — póki my obiad przyrządzimy, może pan major koziołka zechce ustrzelić.
— Czy jest jaki niedaleko? — podniósł głowę zapalony myśliwy.
— Iwan pana majora podprowadzi — odparł Jerzy porozumiewawczo patrząc na Świrczyka i Gabarę.
Wydobyto strzelbę z futerału i major pogwizdując radośnie wyszedł z gajówki.
Ledwie zamknęły się za nim drzwi, Brzeziński skoczył do Świrczyka.
— Czuj duch, — syknął groźnie — żeby mi za dziesięć minut pstrągi były — słyszysz!
Gajowy kopnął się po wędkę i schwyciwszy ją całym pędem jął zbiegać ku potokowi Szybene.
— Popytaj u dozorcy na klauzie, może ma trochę masła, szczyptę herbaty, parę kawałków cukru i świeżego chleba dobrą pajdę. Tedy zabieraj, jutro za wszystko zapłacę, a piorunem, piorunem, bisurmani synu! — krzyczał w ślad za nim strzelec.
Po chwili rozpalał ogień w piecu i stawiał kociołek z wodą.
Świrczyk nie zawiódł nadziei Brzezińskiego. Nie minęło godziny, gdy już był z powrotem. Niósł osiem sporych pstrągów — srebrzystych, czerwono nakrapianych, nanizanych na gałązce wiklinowej, bochenek świeżego razowca, miseczkę masła i zawinięte w starą gazetę herbatę i cukier.
— Byczo! — ucieszył się strzelec. — Wypatroszyć ryby i wyszorować patelnię! Jednym duchem, jak w bitwie!
Za chwilę w kociołku perkała już mamałyga, syczał olej na patelni i skwirczały podsmażane pstrągi, z lekka posolone.
Na stole leżał pokrajany chleb i na czerwonych liściach bukowych osełka masła. Na piecu gotowała się woda w imbryku.
— Żeby tylko mój major daleko się nie zapędził z tym wariatem, z tym „czuryłą“[1] Gabarą, chciwcem niesytym! — troskał się Jerzy w obawie, że mu pstrągi wyschną na amen i masło się rozpuści, bo w izbie gorąco się zrobiło od huczącego w piecu płomienia.
W tej właśnie chwili dobiegł huk strzału.
— No, jest! — ucieszył się Brzeziński. — Zaraz będą z kozłem! Słuchaj no, Onysym, skocz za chatę i rozpal małe ognisko. Jak tylko major wejdzie do izby, wytniesz z kozła comber i na patyk nadziawszy upieczesz na węglach, tylko posolić nie zapomnij, bo bym ci głowę urwał, brachu, za takie głupie kucharzenie!
Gajowy ze śmiechem wybiegł z chaty, a w kilka minut potem drzwi szeroko się rozwarły i wszedł rozpromieniony major wołając od progu:
— Uczciwego koziołka łupnąłem sobie, Brzeziński! Parostki pięknie uperlone. Skoczcie no na dwór, obejrzyjcie go!
Major zmęczony usiadł na ławie, Jerzy zaś wybiegł z gajówki i rzuciwszy okiem na zwierzynę mruknął do Świrczyka:
— Wytniesz comber, na węglach położysz i będziesz przewracał i przewracał, ale o soli nie zapomnij!... Jak się upiecze, zaraz dawaj!
Biegiem powrócił do gajówki.
— Stary kozioł, panie majorze! — zameldował i podszedłszy do pieca wsypał do imbryka dużą szczyptę herbaty, po czym spytał:
— Czy pan major mamałygi huculskiej nie skosztuje?
— Ależ z przyjemnością! — zawołał Rzęcki zrzucając kurtkę myśliwską. — Bardzo nawet lubię waszą „kuleszę“. Jeżeli nie macie dość okrasy, tedy poszukajcie, Brzeziński, w mojej torbie. Widziałem, że mi żona coś tam na drogę włożyła.
Jerzy zajrzał do torby. Pani majorowa, jak się okazało, dobrze zaopatrzyła męża w prowianty. Znalazły się tam kiełbasy, wędzony boczek, kilka puszek konserw mięsnych i rybnych i dwie aluminiowe flaszki z wódką i koniakiem.
— Jest tam coś? — pytał przeciągając się leniwie major.
— Taż tym dziesięcioro chłopa co najgłodniejszego nakarmić można! — odpowiedział strzelec śmiejąc się wesoło. — Pani majorowa pana majora jakby na miesiąc wyprawiła!
— Świetnie! Dawajcie więc, to posilimy się porządnie, bo z wieczora nic nie jadłem na wózku się wytrząsłem do reszty, a wasz Iwan dał mi szkołę po haszczach kołując! — mówił major! — Wódy też po miarce kropniemy...
— A może pan major wprzódy naszego obiadu puszczańskiego spróbuje? — znowu zapytał Jerzy robiąc tajemniczą minę.
— E-e, widzę, że coś tam machlujecie, chłopcze! — zaśmiał się Rzęcki. — Cóż tam oprócz kuleszy macie?
— Pstrągi pieczone, panie majorze, i comber sarni, panie majorze, po myśliwsku z węgli, czyli, jak się to u nas, na Wierchowinie mówi — „z żaru“. Jest świeży razowiec, masło i herbata — wyliczał Brzeziński.
— Dawaj że prędzej, chłopie, bo tyleś już naobiecywał, że mi aż ślina leci, ale o gajowych nie zapomnij i oddaj im te blaszanki z grochówką na słoninie — wołał wesoło Rzęcki i komenderował. — Onysym, ciągnij nóż do otwierania puszek! Iwanie, odetkaj gardziel flaszce, by głośno bulgotała.
Za chwilę w izbie zapanowało milczenie.
Wszyscy łapczywie zaspakajali głód, a major raz po raz wychwalał kuleszę, gdyż naprawdę — obficie okraszona wędzonym boczkiem — smakowała znakomicie.
Po wspólnej uczcie i herbacie z cytryną, która też znalazła się w torbie, Rzęcki wyszedł z izby, żeby, jak się należy, wyprawić rogi kozła wraz z czaszką.
Gdy się ściemniać zaczęło, Iwan powiedział:
— Nu, panie majorze, czas już przespać się trochę, bo tuż po północy ruszymy... Droga nie bardzo daleka, ale na stanowisku trza będzie poczekać. Zanim my z Onysymem obejdziemy uroczysko i zruszymy rysi z leża, już brzeszczeć pocznie...
— Czy daleko zapadły rysie? — spytał major.
— Bo ja wiem, gdzie one dziś zbójniczyć będą? — wzruszył ramionami kłusownik. — Tak mi się jeno widzi, że za tym rudlem, który sobie upatrzyły, i dziś włóczyć się będą...
— A wy, Iwanie, nie wiecie, gdzie jest ten rudel?
— Ja? Taż ja go codzień widzę i chodzę koło niego, jak te rysie! — ożywił się nowy gajowy. — Z oka ja go nie spuszczam, bo ochota mnie wzięła aż strach, żeby te koty ubić!
Jeszcze raz napiwszy się herbaty, gajowi i myśliwi pokładli się na ławach i wprost na podłodze przy piecu, gdzie dobrze jeszcze grzało.
Major już drzemał, gdy nagle odezwał się Gabara:
— Panie majorze, nie pogniewajcie się, że ja „wowczka“ swego zabiorę na tropienie, bo on na to pies i rysiego tropu za nic nie opuści...
Rzęcki tylko burknął coś przez sen.
Zdawało mu się, że wcale nie spał, gdy już obudził go Brzeziński.
W izbie kopciła maleńka lampka naftowa, ale za to z paleniska buchał snop czerwonego światła. To Świrczyk naprędce przyrządzał herbatę i popędzał Iwana, który krajał chleb i kiełbasę.
Szybko posiliwszy się poszli, poprzedzani przez obu gajowych i „wowczka“ białymi kudłami majaczącego w mroku czarnej nocy jesiennej.
Posuwali się w milczeniu. Dął zimny wiatr od zaśnieżonych wierchów i wysokich połonin. Dreszczyki biegły po grzbietach, wygrzanych w ciepłej gajówce. Pod nogami zgrzytały kamienie, szeleściły liście, tu i ówdzie skrzypiał śnieg.
Puszcza jak gdyby zaczajona milczała, pełna tajemnic, ukrytych w jej kniei, w nieznanych ostępach, gdzie wdzierały się chyba tylko rysie śmigłe i większy od nich drapieżca, a teraz obrońca zwierza wszelakiego — Iwan Gabara.
Doszli wreszcie do Malchowej Połoniny, przecięli ją i stanęli nad skrajem zaczynającego się tuż pod nią boru świerkowego.
Iwan poszeptawszy coś z kolegą, posłał go w jemu tylko wiadomym kierunku, sam zaś podszedł do myśliwych i szepnął:
— Chodźmy... pokażę stanowisko wierne[2]... Rysie nie wyszły z tego rewiru. Wowczok dwa razy już warczał. Zapadły, widać, gdzieś w bliskości...
Zanurzyli się w gąszczu młodych świerczków, odrastających po pożarze, który szalał tam przed pięciu laty; wreszcie ogarnęła ich ślepa, nieprzenikniona ciemność. Weszli do puszczy.
Iwan swymi wilczymi ślepiami w sposób niepojęty odnajdywał jakieś przesmyki, obchodził zwaliska wywrotów, osypiska i wyrwy, odnajdywał kamienie w łożyskach potoków zbiegających z Lidowej i prowadził myśliwych w głąb puszczy.
Wreszcie dotarli do niewielkiej polanki, przeciętej szumiącym potoczkiem. Iwan rozejrzał się i spostrzegłszy zwalony świerk postawił przy nim majora szepnąwszy do niego:
— Patrzcie, panie majorze, wprost przed siebie. Brzegiem strugi pójdą rysie.
Major pozostał na stanowisku. Gabara prowadził Brzezińskiego dalej.
Przebrnęli jakieś torfowisko i pasmo puszczy aż znaleźli się na innej znów polance, przywalonej posuszem i leżaniną świerkową.
— Tu pozostańcie, panie! — mruknął Gabara. — Z tamtej kępy pójdą koty... Wpierw rwać pocznie rudel, jelenie i łanie rozsypią się w różne strony, a rysie bokami sunąć będą...
Jerzy zrozumiał, że chytry chłop postawił go na pewniejszym stanowisku. Nie mógł się z tym pogodzić. Kombinował, że do stanowiska majora ma jakieś pięćset kroków.
Pomyślawszy chwilkę ruszył na przełaj, przez puszczę i wkrótce odnalazł Rzęckiego.
— Panie majorze, zamieńmy się miejscami...
— Po co? Tu jest doskonałe miejsce do strzału — zaczął się sprzeciwiać oficer, lecz Brzeziński nalegał proszącym głosem:
— Pan major stanie za tym garbem na polance!
Powtórzył mu potem wszystko, co do niego samego mówił Iwan.
Major odszedł.
Jerzy posłyszał jak cmoknęła bagnista ziemia pod stopami oficera, a wnet potem zaległa cisza.
Długo czekali myśliwi. Już przymrozek począł im szczypać uszy i policzki i dobierać się do kości, gdy w mrok nocny zaczęła wsiąkać niejasna, mętna poświata. Można już było odróżnić samotnie stojące świerki i zwaliska starych pni. Gdzieś zdaleka dobiegło nagle basowe poszczekiwanie Iwanowego kundla, głuche i rzadkie uderzenia kijami po drzewach, a nawet ostrożne, niegłośne hukanie gajowych.
— Wariaci! — myślał, kuląc się z zimna major Rzęcki. — W takiej szczerej puszczy dwóch naganiaczy chce napędzić rysi na dwóch strzelców! Poszalały draby, czy jak?
Nie skończył pan major swoich uwag, gdy z tupotem racic i chrząstem tratowanego posuszu z gęstwiny jęły wypadać łanie, za nimi zaś sadząc olbrzymimi susami cwałował byk szesnastak, w pędzie zarzucając rogi na grzbiet i unosząc na nich urwaną gałąź świerkową.
Oczy rozbiegały się myśliwemu i myśli poczęły latać błyskawicznie:
— Rysie i tak nie wyjdą, a tego byka zwalić by można, wcale porządne byczysko...
Wszystkie myśli urwały się nagle i rozlatane oczy majora utkwiły w jednym punkcie.
W gęstej kępce młodej świerczyny mignęły płowe, centkowane sylwetki. To przypadając do ziemi, to robiąc duże skoki skrajem polany przemykała się para rysi.
Major uspokoił się odrazu.
Jeden po drugim padły dwa strzały.
W burej, suchej trawie miotały się i charczały śmiertelnie ugodzone rysie i po chwili wyciągnęły się bez ruchu.
Rzęcki zbliżył się do nich radując się udanemu dubletowi i to prawdziwie królewskiej zwierzyny.
Pochyliwszy się nad zabitymi rysiami przyglądał się czarnym pędzelkom na uszach, wspaniałym bokobrodom i centkowanym futerkom drapieżników.
Z lasu biegł już Brzeziński i wołał:

— Mignęły mi przez polanę w gąszczu! Szły wprost ku stanowisku pana majora!

...Świrczyk wygrał jakąś pełną triumfu melodię...

Zobaczywszy leżące rysie Brzeziński aż czapkę zerwał z głowy i krzyknął:
— Niech żyje pan major! Wiwat!
W tej samej chwili na polanę wypadł idący tropem Wowczok, a za nim — obaj gajowi.
Iwan wstydliwie łypał okiem na Brzezińskiego i milczał.
Świrczyk zaś zdjął trąbkę wiszącą na sznurku i wygrał jakąś dziwną, ale pełną triumfu melodię.
Major dziękował gajowym i wsunął im do rąk nagrodę pieniężną rozradowany i dumny.
Brzeziński odciągnął Gabarę na stronę i mrużąc oczy powiedział z cichym śmiechem.
— Tyś chytry, ale ja chytrzejszy!
Za chwilę obładowani zdobyczą powracali nad Szybene.





  1. Dziwak.
  2. Pewne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.