Postrach gór/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X
W KTÓRYM ZNAJDUJĄ WYTŁUMACZENIE OBAWY MAJORA

O świcie Jerzy pożegnał ojca, markotnego Bartka i dlaczegoś bardzo bladą tego ranka Rozalkę. Wyprowadziwszy osiodłanego ogierka za bramę grażdy, wskoczył na Karka i pojechał, ręką macając kolbę swego przystrzelanego karabina i wiszące na łęku wypchane torby. Nie oglądał się na ojcowską dziedzinę, by sobie serca żalem za domem nie zatruwać, i jechał wąskim, porosłym trawą płajem.
Nikt by go dziś nie poznał. Miał na sobie bure portki huculskie, płócienną koszulę, skromnie haftem na kołnierzu, piersi i rękawach ozdobioną, serdak mocno zakopcony przy watrach pasterskich, starą kresanię na głowie i tylko na nogach nie noszone bodaj nigdy przez Hucułów dobre buty z cholewami. Zresztą miał wygląd najprawdziwszego górala z Czarnohory czy z Beskidu, gdyby nie karabin lufą połyskujący na słońcu, no i nie te ogromnie „mocne“ papiery w zanadrzu, a wśród nich — list majora Rzęckiego do nadleśnictwa jawornickiego.
Jerzy jechał szybko popod lasem, wspinającym się po zboczach góry, i patrzał przed siebie, wprost na wschód. A tam działy się rzeczy przedziwne! Po prawdzie — były to całkiem zwykłe rzeczy, lecz strzelec Brzeziński dawno już ich nie oglądał, więc wydawały mu się przedziwne, piękne nad wyraz, cudowne niemal. W wyrwie między lesistą Tymczanką i najeżoną szczeciną świerków Kiczerą Łopatą rozpalał się wielki płomień. Ogarniał on całe niebo szkarłatem i złotem oblewać już poczynał wierzchołki i łapy świerków, wspaniałe korony buków rozłożystych i widniejące na szczycie Łopaty małe kujawy, co pozostały po leśnych pożarach. Spoza przełęczy pokazał się wkrótce czerwono­‑ognisty skraj tarczy słonecznej, jak gdyby z radosnym dźwiękiem pomknęły na wszystkie strony złote i czerwone promienie, rozjarzyły miliony kropel rosy na trawach i krzakach leśnego podszycia, zalśniły na wzburzonej wstędze potoku, pędzącego z wierzchu Glinnika, i obudziły cały świat.
Z krakaniem zerwała się gdzieś z noclegu czarna chmara wron i częstotliwie wymachując skrzydłami poleciała na żerowisko; krzyknął drozd na buczynie, stuknął dziobem dzięcioł czerwonogłowy, kując pień suchej jodły; wyskoczył na płaik płowy kozioł i czmychnął do haszczy olszowych; przeleciała ze świergotem czereda drobnych ptasząt i niby kula bzyknęła nad głową Jerzego odlatująca na miodobranie pszczoła z dzikiej barci, ukrytej w ostępie ciemnym.
Brzeziński uśmiechał się do tego pięknego obrazu, czuł zachwyt i rzewność. To nie przeszkadzało mu jednak uważnie spoglądać na płaj, aż w pewnym miejscu, gdzie się zbiegały dwie drogi, przytrzymał Karka i uważnie przyjrzał się śladom.
— Aha! — mruknął. — Choć pijany był wczoraj Wasylko Dawidczuk, a przecież pojechał do Skalnicy. Patrzcie no go! Przede mną wyruszył...
Uśmiechnął się radośnie i popędził ogierka.
Droga poczęła piąć się w górę i wkrótce znikła w haszczach.
Jerzy puścił cugle i hucułek sam już wynajdywał dogodne przejścia, chrapiąc i potrząsając łbem.
Zjechawszy z góry Brzeziński ujrzał rozległą łąkę, a na niej aż hen — u samych spychów górskich — rozrzucone chaty wioski Skalnicy. Nad brzegiem szerokiego potoku, skaczącego po skalnych progach, stało czterech jeźdźców. Jerzy poznał barczystą postać Wasyla i trzech chłopaków — druhów z wioski.
Ujrzawszy nadjeżdżającego przyjaciela poczęli hukać na niego. Puścił ogierka w skok i podjechał ku potokowi.
— Bywajcie, Wasylko, Miko, Ołeksa i Mitro! — mówił, potrząsając im ręce. — Jedźmy, chłopcy, bo już wielki czas! W południe musimy być na Szybenym... Chcę czym prędzej się rozejrzeć, a wy mi w tym dopomożecie, chłopaki, a i zarobicie coś niecoś od panów oficerów i mego majora.
— Och, dobrze to byłoby, bo w domu — bieda! — westchnęli młodzi Huculi.
— Tedy jedźcie sobie przodem, a śpieszcie się! Gdy dojedziecie do Szybenego, stańcie u gajowego Onysyma Świrczyka. Rozglądajcie się po okolicy, a dobrze, czy ktoś tam nie zapadł gdzieś od rumuńskiej strony.
— To ty, Jur, nie jedziesz teraz nad jezioro? — spytali chłopcy.
— W godzinę po was będę w gajówce Świrczyka — uśmiechnął się Brzeziński. — Mam ja tu po drodze interes.
— Jaki interes? Do kogo?
— Nie pytajcie, ino powiedzcie, czy Iwan Gamara chodzi wolno? — zadał pytanie Jerzy.
— Cha-cha-cha! — zaśmiali się przyjaciele. — Miesiąc już chyba minął, jak wypuszczono Iwana z ula z Kołomyi.
— Ta-a-ak! — przeciągnął Brzeziński. — Tedy jedźcie już, brachy, bo śpieszno mi...
Rozstali się. Chłopcy ruszyli drogą przez łąki ku widniejącej w oddali grani, Jerzy zaś zawrócił konia i wjechawszy do puszczy, odnalazł kamieniste łożysko małego potoku. Korytem jego wspinał się na zbocze górskie, zarośnięte młodą świerczyną ze sterczącymi nad nią opalonymi pniami większych drzew.
Jechał już dobrą godzinę, gdy posłyszał basowe szczekanie psa. Niebawem puszcza poczęła rzednąć i Karek wyniósł jeźdźca na niedużą haliznę. W samym końcu jej stała uboga, zakopcona koliba, obok niej stos kloców i korzeni świerkowych, do połowy okrytych świeżymi płatami darniny.
— Mielesz stawia smolarz... Węgiel wypala — pomyślał Brzeziński, przyglądając się dużemu, białemu kundlowi, który skakał i rwał się z łańcucha.
Z koliby nikt się nie pokazywał.
Jerzy zeskoczył z konia i puściwszy go wolno, szybko wszedł do sieni i zajrzał do wnętrza.
W kącie, wciśnięty za beczkę, stał mały, chudy człeczyna, o rozwichrzonych kudłach i szarych, rozbieganych oczach.
— Jak się miewasz, Gabara?! — uśmiechnął się do niego Brzeziński. — Cóżeś nie poznał mnie, czy co, żeś aż tak się nastrachał?
Chłop milczał i spode łba przyglądał się nieoczekiwanemu gościowi. Ten zaś zaśmiał się cicho i usiadł na ławie.
— Widzi mi się, Iwanie, że coś znowu przeskrobałeś — mówił Jerzy — ale tymczasem nie chcę nic o tym wiedzieć... Odchrząknął i ciągnął dalej:
— Siadaj-no obok i słuchaj, co będę do ciebie mówił! Za co i na ile miesięcy wsadzono ciebie do ula?
Chłop nie patrząc na gościa zamruczał:
— Jeleń się podwinął... tego... tego... no, to... trzy miesiące dał sędzia...
— To znaczy, że za drugiego jelenia dostaniesz już cały rok, bracie — powiedział Brzeziński. — Teraz, słysz, wzięli się leśniczowie za kłusowników... A ileż ty zarabiasz na zabitym byku?
Smolarz pokiwał głową smutnie i szepnął:
— E-e, Żydy psia ich mać — dziesięć złotych za wszystko dadzą i — tyle... Im — nic, a ty, człowieku, siedź potem...
Brzeziński zamyślił się. Kombinował coś. Na czole poruszały mu się zmarszczki. Wreszcie podniósł głowę i wpatrując się w chudą, zbiedzoną twarz kłusownika zamruczał:
— Zgnębi ciebie leśniczy więzieniem. Zmarniejesz!... Ale inaczej nie można. Państwowe dobro niszczysz... za 10 żydowskich srebrników... Czy to warto? A co byś powiedział, gdybyś mógł, Iwanie, uczciwie setkę zarobić?
— Setkę?! To nie dla takiego jak ja biedaka — westchnął i szurgnął nosem Gabara. — Po co o tym bajać po próżnicy?
— Po to, że chcę, żebyś zarobił sto złotych...
— Tedy ja, gazdo, „krisa“[1] do rąk nie wezmę... nigdy już, a kiedy byka spotkam — oczy zamknę, by nie widzieć... — szeptał niemal przerażony możliwością zarobku kłusownik.
— No, temu to ja nie uwierzę co prawda! — zaśmiał się Brzeziński. — Ale też myślę, że ty już kłusownikiem nie będziesz...
— No, jakżeż to? — zdumiał się, zapomniawszy o swoim przyrzeczeniu Iwan.
— Pomożesz mi wybrać miejsce na rykowiska i dobre do nich podchody, a ja będę się starał, by ciebie gajowym łowieckim mój pan major mianował...
— Gajowym!
— Nie nadleśniczym przecież, tylko gajowym... Będziesz dostawał deputat mąki, soli, herbaty, cukru, tytoniu... i 30 bodaj złotych na miesiąc. Ale za to, jeśli ci ktoś choć sikorę ustrzeli w naszych lasach, ja się, Iwanie, o tę sikorkę u ciebie upomnę, a ty mnie znasz chyba, że rękę mam ciężką?
— Gazdo... gazdo! — rzucił się do Jerzego Iwan. — Taż ja nie tylko sikorę, ja chrabąszcza każdego, jak źrenicę oka... panie...
— No, tedy dobra! — kiwnął głową Jerzy. — Tedy dobra, a teraz w mig zbieraj się do drogi i przez Sołotwinny Wierch skocz na przełaj na Szybene i pytaj o mnie w gajówce Świrczyka.
— Duchem przybiegnę, gazdo, przed południem będę! — zawołał Iwan.
— Nie zdążysz, bo słońce już wysoko stoi — powątpiewał Brzeziński.
— Będę, gazdo, bo ja przez Czermakową gruń pobiegnę... Stamtąd ręką podać do Szybenego — mówił urywanym ze wzruszenia głosem smolarz. — Je ze sobą „Wowczka“ wezmę. Czujny on i tropny...[2].
— Nie boisz się, że wypłoszy jelenie?
— Co wy mówicie, panie?! Taż „Wowczok“ przy nodze idzie, jak odwinięta onucza!
— Jak chcecie — to bierzcie psa! — zgodził się przekonany już Jerzy. — Oby tylko wszystko było jak najlepiej i na czas!
— Toż ja, panie, ze skóry wyskoczę, byle wam dogodzić... byle wy...
— Dobra! — kiwnął głową Jerzy. — Bądźcie zdrowi, jadę już... Może jeszcze Wasylka Dawidczuka z towarzyszami skalnickimi dogonię!
— Jeżeli od Chybkiego potoku przez Kiczerę Małą skoczycie — to koło Jawornickiej polany dogonicie...
Mówiąc to Iwan Gabara kłaniał się raz po raz, patrząc w ślad za odjeżdżającym Brzezińskim i szeptał do ujadającego psa:
— Cichaj, Wowczok, taż cichaj, sobaka! A kysz... a kysz, ścierwo!
Jerzy jechał tak, jak doradził mu kłusownik, i istotnie — wyjechawszy na polanę, przeciętą Czeremoszem, ujrzał w oddali swoich przyjaciół. Karek zamaszystym kłusem szybko ich dogonił. Jechali razem, rozmawiając wesoło i żartując.
Od czasu do czasu, gdy spotykali płynące tratwy, przekomarzali się z kiermanyczami i śmieli się tak głośno, że echo biegło aż po same szczyty gór i pokrzykiwało po borach.
Koło południa minęli klauzę[3] na Szybenym i pogawędziwszy z dozorcą, w godzinę potem podjeżdżali już do gajówki, stojącej pod wysokim urwiskiem, porośniętym krzakami maliny, co nęciło niedźwiedzie, które często tu zaglądały.
Jakież było zdziwienie Jerzego, gdy z chaty razem z Świrczykiem wyszedł kudłaty Iwan Gabara, a do jego nóg przyciskał się kosmaty, biały „Wowczok“ z podwiniętym ogonem i złodziejskimi żółtymi ślepiami.
— No, to jesteśmy już w komplecie! — zaśmiał się strzelec. — Zacną mam kompanię.
Po czym zwracając się do gajowego dodał:
— Onysym, skoczcie zaraz po Bajbałę, niech razem z wami przychodzi.
Gajowy nie zwlekając ruszył po kolegę z sąsiedniego rewiru.
Brzeziński kazał chłopcom przyrządzić kaszę, dawszy im na okrasę kawał wędzonki, woreczek soli i blaszankę herbaty. Wszystko to wydobywał ze swoich torb, zawieszonych przy siodle. Zdawało się, że końca nie będzie zapasom, przywiezionym przez Jerzego. Dobrze bowiem zaopatrzył go major Rzęcki, a stary Brzeziński i Rozalka od siebie dodali przeróżnych prowiantów.
— Toż tego na dwie niedziele starczy! — cieszył się zawsze głodny Miko.

— Bo też ze dwa tygodnie siedzieć tu będziemy — odpowiedział Jerzy idąc ku potokowi, szumiącemu na dnie wąwozu.

...Przekomarzali się z kiermanyczami...

Długo chodził po brzegu rozglądając się dokoła, aż wreszcie znalazł to, czego szukał. Zobaczył w stromym urwisku białe pasmo ziemi, osypującej się przy dotknięciu na drobny jak puder proszek. Była to warstwa wyschłej na powietrzu białej gliny. Powróciwszy do gajówki, skinął na Ołeksę i powrócił do wąwozu. Pokazując towarzyszowi białe pasmo, powiedział:
— Po posiłku pojedziesz do dozorcy na klauzie i poprosisz go o dwa rydle i siekiery...
— Siekiery mamy — wtrącił Hucuł i słuchał dalej Brzezińskiego, który pouczał go, jak mają rąbać krzaki, budować przestronną szopę, oplatać ją gałęziami i oblepiać gliną.
— Będą tam mieszkać podczas rykowiska panowie oficerowie i goście.
— To i prycze trzeba porobić — przypomniał Ołeksa — bo gdzież spać będą?
— Nie! Panowie oficerowie przywiozą łóżka polowe. Wy zrobicie tylko półki przy ścianie, równo ubijecie ziemię, żwirem z potoku okryjecie, a z góry narzucacie łap świerkowych.
W pół godziny po tej rozmowie wszyscy wraz ze Świrczykiem i Bajbałą siedzieli przy stole w gajówce i w milczeniu posilali się tłustą, smakowicie pachnącą kaszą, zagryzając razowcem ze słoniną. Chleb dał gajowy, płacheć słoniny wydobyto z „czarownych“ torb strzelca. Popijając herbatę, Brzeziński mówił do zebranych:
— Podzielimy teraz pracę, bo mamy jej sporo! Niech tedy tak będzie: Miko, Ołeksa, Świrczyk i Bajbała mają całą parą budować szopę dla myśliwych. Wasylko z Mitrem obejdą cały teren łowiecki, a patrzcie i słuchajcie chłopcy, co się w puszczy dzieje, zajrzyjcie aż do grani i z Zielonki rzućcie okiem dokoła, po całej okolicy, czy nie unoszą się gdzieś dymy i czy kogokolwiek nie widać po lasach czy nad rzeką. My zaś z Gabarą na podsłuchy pójdziemy, by wiedzieć, gdzie na rykowisko wychodzą jelenie...
— One, panie, nad Kluczykiem poczynają już ryczeć — zauważył Bajbała, lecz Jerzy nie dowierzając gajowemu, ręką skinął i mruknął:
— Zajrzymy i na Kluczyk, chociaż on od dużego płaju za blizko leży...
— Hi-hi-hi! — nie wytrzymał Gabara — żeby byki ryczały nad Kluczykiem, no-no-no! Toż to, chłopie, albo ci się przysłyszało, albo jakaś zbłąkana krowa z Sygacza ryczała, hi-hi-hi!
Huculi parsknęli głośnym śmiechem, Jerzy zachowywał powagę i spokój, od czasu do czasu pogardliwie spoglądając na gajowego, który o zwierzynie i łowach nie miał najmniejszego pojęcia, o czym w swoim czasie strzelec uprzedzał majora Rzęckiego.
— No, to i już! Zaczynajmy robić! — powiedział wstając od stołu. — Iwanie, zaraz idziemy, tylko buty ściągnę i kierpce włożę...
Za kwadrans szedł już za kłusownikiem i z radością mu się przyglądał. Iwan skradał się przez puszczę, prześlizgiwał się jak wąż skroś najgęstsze haszcze, przystawał, nasłuchiwał i węszył, a tuż przy jego nodze, przywarłszy do ziemi, czołgał się biały kundel i strzygł sterczącymi uszami.
W kilku miejscach, gdy przecinali dawne poręby, Iwan oczami wskazywał Brzezińskiemu świeże zadraśnięcia na korze pni i pączki płowej sierści na suchych gałęziach krzaków.
Jerzy rozumiał, że były to ślady jeleni, szukających tu miejsc dla bitw z rywalami i miłosnych spotkań z łaniami.
Do wieczora obeszli dużą połać należącej do łowiska puszczy i wszystko sobie zanotowali. W głowie Brzezińskiego wyraźnie już kształtował się plan przyszłych łowów i utrwalało się przekonanie, że wyniki ich mogą być piękne.
Powróciwszy o zmierzchu do gajówki nie zastali tam Wasylka. Nadszedł jednak wkrótce z Mitrem. Chłopcy donieśli Jerzemu, że nad potokiem Bystrym stoi w krzakach namiot i jacyś ludzie chodzą po puszczy. Widzieli ich z daleka, a nie wiedząc, jak mają postąpić z nimi, powrócili, by się naradzić.
Jerzy, skinąwszy na gajowych, ruszył natychmiast na wskazane miejsce.
Podeszli bez hałasu do namiotu i nagle stanęli przy siedzących przed ogniskiem ludziach. Było ich tam trzech: Hucuł, pochylony nad kociołkiem i dwóch młodych panów o smagłych twarzach i czarnych włosach.
Jakież było zdziwienie Jerzego, gdy przekonał się, że obaj nie mówią po polsku i huculsku.
— Rumuny! — mignęła mu myśl i zażądał okazania papierów.
Nowe zdumienie! Cudzoziemcy pokazali papiery, wydane przez wojewodę i przez Krakowską Akademię Umiejętności. W papierach tych stało, że władze polecają opiece wszystkich obywateli dwóch uczonych rumuńskich, którzy poszukują jakichś chrabąszczy w puszczy.
— Zapewne ktoś doniósł o nich majorowi i stąd to jego troski! — domyślił się Brzeziński.
Przy pomocy Hucuła, mówiącego po rumuńsku, Jerzy wdał się z uczonymi w rozmowę, wyrażając obawę, czy nie będą oni płoszyli jeleni. Uspokoił się jednak posłyszawszy, że Rumuni w głąb lasów nie zapuszczają się, broni palnej nie używają, a, co najważniejsze — pojutrze już opuszczają Polskę.
Jerzy pożegnał cudzoziemców bardzo uprzejmie i powrócił do gajówki. Czekano tam na niego z wieczerzą.
Obejrzawszy roboty przy szopie pochwalił Hucułów i gajowych, że szybko i dobrze budują i udał się na spoczynek.
Był to zasłużony spoczynek po ciężkim i pracowitym dniu.
To też spał jak zabity i obudził się, gdy słońce stało już wysoko.
Huculi krzątali się koło stawianej szopy.
Dawidczuk z Ołeksą poszli już do lasu, by rozejrzeć się w innej stronie puszczy. Gabara ze swoim kundlem, zabrawszy kawał chleba, przed świtem jeszcze dał nura do lasu, gdyż miał zwiedzić ustąpione kółku myśliwskiemu rewiry prywatnych właścicieli. Z wieczora jeszcze szepnął do Brzezińskiego, że znalazłszy rudel[4] jeleni, potrafi zapędzić go na teren łowów i tu zatrzymać do przyjazdu myśliwych, by nie potrzeba było robić dalekich podchodów.
— Pozwólcie mi, panie, wziąć ze dwie garście soli, to ja dla byków lizawicę zrobię i od tego miejsca ani jeden daleko nie odejdzie.
Na tym stanęło i — dlatego właśnie przebiegły i sprytny kłusownik po nocy jeszcze niemal opuścił gajówkę i zniknął w puszczy. Znał ją i jej mieszkańców lepiej, niż strzelec swoje torby, w których Huculi wynajdywali coraz to nowe zapasy.
Napiwszy się raz jeszcze herbaty Jerzy osiodłał Karka i pojechał do Jawornika, gdzie mieści się poczta. Wyprawiwszy raport do majora wstąpił do nadleśnictwa, zameldował o przygotowywanych łowach Oficerskiego Kółka Myśliwskiego i pojechał do gajówki Bajbały.





  1. Kris — strzelba.
  2. Umiejący tropić.
  3. Tamę.
  4. Rudel — stado.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.