Postrach gór/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Postrach gór
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Tygodnika „Wiarus”
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE

Skończyły się wyprawy do parku Łazienkowskiego i westchnienia do ojczystej Wierchowiny, gdzie w Witlicy tęskniła za Jurem Marinoczka Hłyszczanka... Te westchnienia Jerzego, co prawda, to coraz częściej się... rozdwajały. Jedna ich część mknęła ku mostkowi nad potoczkiem, gdzie tak gorąco całowała go dziewucha; druga — błądziła alejami w Łazienkach, szukając zgrabnej sylwetki panny Stefanii Szemańskiej...
Ale co tu o tym długo mówić? Skończyło się wszystko, prysnęło, wsiąkło w dni i noce, wypełnione pracą, przemarszami, patrolami, wartami, strzelaniem, kopaniem szańców i innymi ćwiczeniami na manewrach.
Ani chwili wolnego czasu nie miał Jerzy Brzeziński na rozmyślanie o własnych sprawach, na jakieś tam marzenia i westchnienia. Kapral Jańczyk, sierżant Bielski, młodsi oficerowie i sam kapitan Dereń-Grzmotnicki robili wraz z kompanią największy wysiłek, by cały pułk mógł się wykazać jak najlepszymi wynikami. Nie istniało dla nich nic niemożliwego. Kompania wykonywała po nocach długie przemarsze, w bród i wpław forsowała rzeki itd.
Co prawda, to kapitan miał szczęście, gdyż do swojej kompanii dostał takich turów, że mógł, zda się, z nimi z miejsca na miejsce góry nawet przesuwać. Ludzie się zżyli z dowództwem i pomiędzy sobą; nie wynikało tu żadnych sporów pomiędzy żołnierzami. Każdy szeregowiec przejął się ambicją swego pułku i dla jego honoru nie cofnąłby się przed żadną pracą i wysiłkiem. Wiedząc, jak nie szczędzą swych sił żołnierze, jak sumiennie wykonywają wszystkie najtrudniejsze i najzawilsze rozkazy, kapitan Grzmotnicki zacierał tylko ręce i uśmiechał się radośnie.
— Z takimi zuchami czego by się nie dokonało na wojnie! — myślał nieraz bojowy oficer.
Z szczególnym zadowoleniem przyglądał się dowódca Jerzemu Brzezińskiemu.
Chłopak schudł, sczerniał, lecz wyglądał znakomicie. Zdawało się, że mięśnie ma splecione z mocnych rzemieni — twardych jak stal i giętkich.
Jerzy nie miał nigdy znużonego wyglądu. Robił wszystko z niebywałą łatwością, jak gdyby to nic go nie kosztowało, a przykładem swoim i zapałem porywał całą kompanię.
„Wychowani“ przez niego Podhalanie i Poleszucy, wpatrzeni w Jerzego jak w tęczę, nie ustępowali mu w niczym, na pierwsze skinienie gotowi iść za nim.
Kapral, spostrzegłszy to, powiedział pewnego razu do sierżanta:
— Mir ma nasz Jurek u chłopców. Dość mu powiedzieć, że trzeba zrobić to czy tamto, a w mig zrobi wszystko, bo mu cała kompania pomoże...
— Udał się nam ten chłopak, nie ma co! — zgodził się sierżant.
O zaletach żołnierskich Brzezińskiego wiedzieli dokładnie oficerowie, a dowódca kompanii obszernie o tym meldował majorowi Rzęckiemu, który, słysząc to, uśmiechał się i mruczał:
— Widzę, że pierwszorzędny z niego żołnierz, ale ja go jeszcze nie rozgryzłem... co do jego przeszłości! Wydaje mi się...
I dowódca batalionu zaczynał wypowiadać kapitanowi swoje obawy. Jak wynikało ze słów majora, nie wyzbył się on podejrzenia, że Jerzy Brzeziński w górach swoich trudnił się kłusownictwem. Myśl ta gnębiła majora, bo, jako oficer, obywatel i myśliwy, uważał kłusownictwo za poważną zbrodnię.
Jednak obawy majora znikły wkrótce. Stało się to zupełnie przypadkowo, ale za to raz na zawsze rozproszyło wszystkie wątpliwości dowódcy batalionu.
Dywizja, do której należał nasz pułk, dostała dwa dni odpoczynku, gdyż zakończono właśnie pierwszą część manewrów.
Do pułku, rozkwaterowanego w namiotach w pobliżu miasteczka, przyjechali goście — oficerowie z dowódcą sąsiedniego pułku.
Podczas wspólnej kolacji w zaimprowizowanym kasynie nawiązała się rozmowa o projektowanym polowaniu reprezentacyjnym z udziałem oficerów cudzoziemskich.
— Trudno będzie panu majorowi zorganizować takie polowanie w ciężkim terenie górskim — zauważył jeden z gości, zwracając się do majora Rzęckiego. — Znam tamte okolice dobrze, gdyż w cywilu jestem nadleśniczym w sąsiedztwie z jeziorem Szybene... Miejscowi gajowi nie znają się na polowaniu.
— Pan porucznik mówi zapewne o Onysymie Świerczyku i Hryciu Bajbale? — spytał major Rzęcki.
— To pan major słyszał już o nich? — zdziwił się porucznik.
I wtedy to Rzęcki opowiedział o Brzezińskim, którego zamierzał wziąć sobie do pomocy, lecz miał jedno poważne zastrzeżenie, dotyczące uprawianego zda się przez niego kłusownictwa...
— Przepraszam pana majora — przerwał mu porucznik — czy to nie Jerzy Brzeziński z Berezowa, co to przed kilku laty przeniósł się z ojcem do Mygli?
Major kiwnął głową i z zaciekawieniem oczekiwał dalszych wyjaśnień porucznika.
A ten aż zerwał się z krzesła i począł się śmiać na cały głos.
— Jerzy Brzeziński — kłusownik! A to pyszne! Przecież, panie majorze, ten chłopak uważany jest w górach jako najstraszniejszy dla kłusowników i nieubłagany wróg!
— Co pan powiada! — ucieszył się Rzęcki. — No, dobrze, lecz w takim razie, w jaki sposób Brzeziński, jak zresztą sam to mówił, tak dużo polował w górach i doskonale zna się na łowach?
Porucznik usiadł i częstując majora papierosem zaczął opowiadać:
— W rewirze jawornickim zachorował najlepszy gajowy — Polak spod Kosowa, Kalicki Roman — że musiał to być uczciwy stróż dobra państwowego niech o tym świadczy to, że w czasie wojny służył jako sierżant w żelaznej brygadzie karpackiej...
— Co się tam mówi o karpackiej brygadzie? — zainteresował się nagle dowódca sąsiedniego pułku, dawny oficer brygady.
— Mówimy właśnie o byłym sierżancie Romanie Kalickim, panie pułkowniku — odpowiedział porucznik.
— O Kalickim! — zawołał pułkownik. — Ja go znam doskonale! W bitwie pod Rafajłową i Zeleną odznaczył się i dostał „krzyż walecznych“. Co się z nim dzieje? Tęgi żołnierz i rozumny!
— Pełni obowiązki gajowego w leśnictwie jawornickim, ale przed trzema laty zachorował na gruźlicę — opowiadał porucznik. — Długo o tym nie wiedziano, aż pewnego rana przyszedł do nadleśniczego młody góral i zameldował, że podczas wojny koło Pantyru ów chory gajowy znalazł go zamarzniętego i wyratował, więc teraz on pragnie mu się odwdzięczyć. Kalickiemu pozostawało do emerytury tylko dwa i pół lata, więc chłopiec prosił o pozwolenie, by mógł gajowego zastąpić bez poborów... Po długich naradach dyrekcja lasów dała zezwolenie i od tego czasu gajowego zastępował Brzeziński.
— Przecież ja i Brzezińskiego znam! — zawołał znów pułkownik. — Chociaż — nie... Tamten poległ pod Pniewem....
— A właśnie — wmieszał się do rozmowy porucznik Walczak, — nasz Brzeziński był spokrewniony z tamtym zabitym....
— Czekajcie no, czekajcie! — uderzył się w czoło pułkownik. — Czy to nie Jurek? Pętał się z nami taki chłopaczyna i wielkie nam oddał przysługi! Straciłem go z oczu, gdyż po wojnie byłem dłuższy czas za granicą, a chciałbym dla tego chłopaka wystarać się o „virtuti militari“, bo nieraz swoimi wywiadami w ciężkich i niebezpiecznych ratował nas tarapatach.
Pułkownik ożywił się na wspomnienie o karpackiej kampanii i szczerze się ucieszył dowiedziawszy się, że „pętający“ się przy pułku Jurek odnalazł się i to jako doskonały żołnierz warszawskiego pułku.
Major posłał natychmiast ordynansa po niego.
W tym samym czasie Jerzy siedział przed namiotem i coś wygrywał na swojej fujarce. Żołnierze słuchając jego gry rozsiedli się dokoła przyszywając sprzączki i guziki do bluz i spodni, naprawiając buty i pasy. Kapral Jańczyk zsunąwszy czapkę na tył głowy ćmił fajeczkę i przeglądał kupioną w miasteczku świeżą gazetę.
I nagle jak burza wpadł ordynans i krzyknął na całe gardło:
— Szeregowiec pierwszej kompanii, Brzeziński, do dowódcy batalionu! Piorunem!


Jerzy coś wygrywał na swojej fujarce...
Jerzy grając głowił się nad tym, dla kogo właściwie gra, a raczej czego by pragnął więcej: czy żeby go słyszała Marinoczka, która tę fujarkę w diabelskim moczyła jeziorku, czy też panna Stefania — taka zawsze poważna i dobra dla niego?

— Brzeziński, biegnijcie do pana majora! — powtórzył rozkaz kapral i podszedł do chłopca, aby obejrzeć, czy wszystko ma w porządku.
— Ruszajcie! — powiedział niespokojnym głosem, usiłując domyśleć się, po co właściwie dowódca wzywa Jurka.
Gdy Jerzy stanął przed oficerami, wyprężony jak struna, zbliżył się do niego pułkownik, który chciał go widzieć. Brzeziński poznał go od razu i zapominając na chwilę, gdzie się znajduje i do kogo mówi, zawołał wzruszonym głosem:
— Pan kapitan Żuk! Mój kapitan!
Opamiętał się wszakże w jednej chwili i znowu się wyprężył spostrzegłszy oznaki pułkownikowskie na ramionach „swego kapitana“, lecz trwało to jedną tylko chwilę, bo pułkownik przygarnął żołnierza do piersi i powiedział wzruszonym głosem:
— Jur, szkrabie jeden, mikrusie zatracony, ależeś, chłopie, urósł i zmężniał! Pamiętasz, jakeśmy się wkopali pod Doboszanką i choć „siadłszy płacz“ ani kroku dalej postąpić nie mogliśmy.
— Bo to zaspy były wtedy okrutne i dujawica, panie pułkowniku! — wtrącił Jerzy.
— Ale ty wszakże przebrnąłeś — dodał pułkownik.
— Taż ja, panie pułkowniku, deski sobie porobiłem ze świerku — objaśnił Brzeziński — to się i przeszło przez zaspy, a potem to już granią biegłem aż hen, do Rafajłowej na zwiady i podsłuchy.
— Pamiętam o tym, pamiętam — kiwał głową pułkownik — potem to już nie spotykaliśmy się, bo ja poszedłem na dowództwo pułku... Długo pamiętałem o tym, żeby przedstawić ciebie do „virtuti militari“, bo wszak bez ciebie nie wyszlibyśmy wonczas z wąskiej dolinki Piennego, a ty wtedy coś tam od Moskali oberwałeś.
— E-e, bagatelka, trochę mnie kula za łydkę capnęła, panie pułkowniku — zaśmiał się Brzeziński.
— Trochę, czy nie trochę, ale zasłużyłeś się rzetelnie... Dobrze, że odnalazłem ciebie, to może, choć późno, da się jakoś naprawić! — mówił pułkownik z zadowoleniem wpatrując się w dziarską, żołnierską postać Jerzego.
— To taki oto ten wasz kłusownik? — zażartował dowódca pułku chytrze patrząc na majora Rzęckiego.
Major jednak nie dawał jeszcze za wygranę i począł znowu wypytywać porucznika, który w cywilu zajmował stanowisko nadleśniczego.
Ten ciągnął przerwane opowiadanie:
— Powiadam panu, że chłopak najlepiej od wszystkich gajowych znał służbę, a co do pomysłów, śmiałości i przebiegłości — drugiego takiego nie znaleźć na całej Huculszczyźnie! Widocznie przebudziła się w nim krew dawnych wojskowych osadników na Podkarpaciu, gdzie ich królowie w różnych czasach rozrzucali dla obrony granic od węgierskiej strony i od tatarskich zagonów. Myśmy nazywali go „rysiem“, bo, panie majorze, Brzeziński jak ten ryś skradać się umiał do każdej zwierzyny, wszystko wypatrzył i przeliczył niby bydło w oborze czy drób w kurniku...
Porucznik zaśmiał się nagle i szepnął:
— Na Czarnohorze i w górach Hryniawskich Huculi inne wszakże mu nadali przezwisko. Inaczej tam nie mówiono o nim, jak „Postrach gór“, bo też i był postrachem dla kłusowników i szkodników wyrąbujących i podpalających puszczę. Nie robił on z nimi żadnych ceregieli i w mig odzwyczaił drabów od wypraw złodziejskich! Ileż to razy robiono na niego zasadzki, ale miał niucha jak ryś i zawsze wywijał się szczęśliwie!
— To ciekawe, to bardzo ciekawe! — mruczał major.
— Pan zdziwi się jeszcze więcej, panie majorze, kiedy panu opowiem, co zrobił Brzeziński, kiedy do naszej puszczy zakradać się poczęli Huculi i gajowi spoza Białego Czeremoszu, z rumuńskiego brzegu.
— Proszę opowiedzieć, panie poruczniku! — prosił major.
— Nie wiem jak to było, ale tych zagranicznych kłusowników któryś z gazdów ukrywał u siebie, a może nawet wspólnie z nimi był w zmowie z pewnym kupcem leśnym, którego koniec końców wpakowano do ula. Jakby tam nie było, wybijali nam kłusownicy co najtęższe jelenie, a w zimie zakłuli dwie szczenne niedźwiedzice po barłogach. Niedomagał już wonczas stary Kalicki i nie miał sił robić dalekich obchodów. Za to gdy począł zastępować go Brzeziński, te wyprawy zakordonowe jak nożem uciął. A wie pan, panie majorze, jak? Zwąchał się z trzema chłopakami, takimi jak sam chwatami, i począł kłusaczyć w lasach towarzystwa łowieckiego, do którego należała sama arystokracja rumuńska. Straszne porobił tam spustoszenia, a gdy skargi doszły do naszych władz, Brzeziński oświadczył, że wszystko będzie cicho i spokojnie, jeżeli rumuńscy kłusownicy nie będą przechodzić na polski brzeg. W przeciwnym razie zagroził, że wystrzela wszystkie kozice i sprowadzone z Kanady jelenie-wapiti w rezerwacie na Kalenskulu. No, i uciszyło się wszystko!
— Ale i w naszych górach polował Brzeziński, bo sam mi o tym wspominał — zauważył major.
— Prawda — polował! Nawet i w moim nadleśnictwie też strzelał stare jelenie, rysie i niedźwiedzia-samotnika zabił, co na bydło i juhasów napadał, bo odstrzelić te sztuki kazała dyrekcja lasów — tłumaczył majorowi porucznik.
— Rozumiem teraz wszystko! — zawołał wreszcie ucieszony Rzęcki. — Przekonał mnie pan do tego Brzezińskiego.
— Bardzo dzielny chłopak z niego! — powiedział porucznik. — Jemu to zawsze polecaliśmy odstrzały, bo on z całą pewnością kładł zwierzynę, nigdy jej nie zranił, więc nie męczyła się, zdychając powoli...
— Rozumiem, rozumiem! — kiwał głową Rzęcki i obejrzał się, by rzucić okiem na Brzezińskiego, lecz żołnierz już opuścił kasyno.
— Teraz to już jestem spokojny o wszystko i pewny, że my z nim urządzimy takie łowy, jakich dawno nie bywało! — zawołał major wpadając w wyborny humor.
W tym samym czasie Jerzy stał przed sierżantem i kapralem, otoczony tłumem żołnierzy, i opowiadał o tym, co go spotkało w kasynie u panów oficerów.
— To wyście tacy? — zdumionym głosem spytał go sierżant Bielski.
— Bohater?... — dodał kapral.
Jerzy wzruszył ramionami i odpowiedział z cichym śmiechem:
— Ta jakiż tam bohater! Ot taki zwykły szczeniak, co bez rozumu to i owo zrobił dla zabawy czy tam psoty... Ta co ja...
Brać żołnierska na te słowa ryknęła wielkim śmiechem.
Brzeziński usiadł spokojnie na dawnym miejscu i rozpoczął na nowo przerwany koncert.
Wspomnienia jego były jednak w tej chwili daleko od Marinoczki i panny Stefanii. Myśli jego biegły ku przełęczy Pantyrskiej, gdzie młodzi, bohaterscy legioniści postawili wysoki krzyż, a jakiś mały, czerniawy kapral wyrżnął na jego podstawie słowa, które Jerzy zapamiętał na całe życie:

Młodzieży polska, patrz na ten krzyż,
Legiony polskie dźwignęły go wzwyż,
Przechodząc góry, doliny i wały,
Do Ciebie, Polsko, i dla Twej chwały.

Jak na jawie snuły się przed oczyma Jerzego zaśnieżone wierchy, czarne, pełne mroku ostępy puszczańskie, rozbrzmiałe i strwożone setkami głosów ludzkich, łomotem siekier i trzaskiem padających drzew, gdyż brać legionowa waliła świerki budując groble dla armat i taborów; a potem zamajaczyły przed nim obłoczki pękających szrapneli i dymy wybuchających granatów, dobiegło echo trajkotu karabinów maszynowych i wypłynęła z jakiejś mgły postać wąsatego, mrukliwego i spokojnego zawsze sierżanta Kalickiego, a potem — wesoła, jak gdyby beztroska twarz kapitana Żuka, który teraz powrócił do prawdziwego swego nazwiska i dowodzi pułkiem.
— A jednak przypomniał sobie o mnie — takim szkrabie, wieszającym się przy jego kompanii! — pomyślał z wdzięcznością Brzeziński.
W tej chwili wspomnień o zgiełkliwych i burzliwych czasach wojennych nic już innego nie zaprzątało Jerzemu głowy, gdyż wszystko zmalało, zbladło wobec wielkiej, niezapomnianej doby, przeżywanej przez całą Polskę rwącą się do niepodległości, zwycięstwa i sławnej przyszłości.
Nie zauważył nawet Jerzy, że przestał dąć w swoją fujarkę.
— Pohrajcie szcze! — poprosił go Poleszuk Wasiuk dotykając jego ramienia.
— Zagrajcie, zagrajcie, Jurek! — prosili też inni koledzy.
Brzeziński uniósł głowę i błysnął oczyma.
— Dobra! — zawołał. — Kiedy prosicie — to zagram wam!
I zagrał... Mazurka Dąbrowskiego — tę najśmielszą, niepohamowaną, zda się cały świat wyzywającą na bój pieśń bohaterów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.