Postrach Londynu (Lord Lister)/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Postrach Londynu
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 8.11.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lord Lister przeciwko Scotland Yardowi

Nazajutrz około godziny dziesiątej rano przedstawiciel Towarzystwa Ubezpieczeń zgłosił się do Komisarza Policji celem zasięgnięcia informacji o włamaniu, którego ofiarą padł lord Lister.
— To niesłychane! — oświadczył komisarz — Raffles kpi sobie wyraźnie ze mnie i z wszystkich innych. W moich oczach dokonał kradzieży, mogę na to przysiąc.
— Nie do wiary! — odparł wysłannik Towarzystwa. — Trudnoby naprawdę przyjąć możliwość tego faktu, gdyby się nie słyszało potwierdzenia z ust pańskich. Czy widział pan skradzione papiery?
— Tak, — zapewnił komisarz. — Przekonałem się naocznie o istnieniu pieniędzy.
— Zechce pan łaskawie podpisać deklarację dla mojego Towarzystwa.
To mówiąc agent wyjął z teczki formularz, stwierdzający, że wysokość sumy skradzionej u lorda Listera wynosiła 20.000 funtów sterlingów. Nie wahając się ani przez chwilę, Baxter podpisał deklarację. Przedstawiciel zabrał ją i wyszedł.
Po jego wyjściu komisarz policji wydał nakaz sprowadzenia bankiera Gordona i jego wspólników.
Więźniowie otoczeni agentami policji zjawili się wkrótce w gabinecie szefa. Na dźwięk swego nazwiska James Gordon stanął przed komisarzem. Zdawał sobie sprawę, że żadne wykręcanie ani chytre sztuczki nie mogą go wydostać z więzienia i postanowił, nie ukrywając prawdy, pociągnąć za sobą tego, który był przyczyną jego nieszczęścia. Zaczął opowiadać w jaki sposób postanowił dokonać włamania u lorda Listera i dlaczego poprzedniego dnia nie chciał wyjawić policji szczegółów dokonanej u niego kradzieży. Na dowód że mówi prawdę złożył list, który poprzednio odczytał przyjacielowi swemu, Governowi.
Zeznanie to zrobiło olbrzymie wrażenie na obecnych. Zrozumieli wreszcie, że tajemniczy nieznajomy, genialny Raffles został zdemaskowany i że wystarczy wyciągnąć rękę, aby schwytać najwspanialszą zdobycz, jaką dotąd Scotland Yard zdołał upolować.
— Dlaczego nie powiedział pan tego wcześniej? — krzyknął z wściekłością Baxter. — Wie pan przecież, że wyznaczono 1000 funtów sterlingów nagrody za schwytanie Rafflesa?
— Mówiłem to już na wszystkie sposoby, ale nie chcieliście mi wierzyć — odparł James Gordon.
— Można stracić głowę z rozpaczy! — mruczał komisarz, przemierzając wielkimi krokami swój gabinet. Nagle odzyskując panowanie nad sobą, zakomenderował krótko:
— Naprzód chłopcy, tym razem nam nie umknie! Okrążymy go w jego własnej jamie. Jeszcze przed wieczorem wpadnie w nasze ręce!
Przy bramie Scotland Yardu Marholm zwrócił się do komisarza Baxtera.
— Uważa mnie pan za złego detektywa... Temniemniej jednak uważam za swój obowiązek zwrócić panu uwagę na rzecz, która pana specjalnie winna interesować. Wiem, że godzinę temu reprezentant Towarzystwa Asekuracyjnego złożył panu wizytę. Należałoby, zdaniem moim, zawiadomić przede wszystkim Towarzystwo, aby nie czyniło żadnych wypłat lordowi Listerowi, alias Johnowi Raffles aż do momentu otrzymania nowego rozkazu w tym względzie.
— Do pioruna! — zawołał Baxter — biegnąc z powrotem. — Ma pan rację — zapomniałem o tym zupełnie. Biegnę do telefonu. Chodź pan razem ze mną! Jakkolwiek połączenie otrzymał prawie natychmiast, Baxter doznał nowego niemiłego rozczarowania. Dowiedział się, że Raffles ubiegł go znowu i że Towarzystwo zdążyło mu już wypłacić premię ubezpieczeniową. Zły i zdenerwowany, komisarz wrócił do grupy agentów, oczekujących nań i auto ruszyło pełnym gazem w stronę Regent’s Parku.
W tym samym czasie lord Lister obojętny na czyhające niebezpieczeństwo — w gabinecie swym kończył pakowanie walizek. Lokaj miał właśnie włożyć bieliznę do sporego kufra, gdy wszedł Charles Brand. Sekretarz zdjął palto i kapelusz. Lord Lister spoglądając na otwarty kufer zdawał się zastanawiać przez chwilę.
— Nie, zdecydowałem się nie zabierać z sobą tego kufra, — rzekł półgłosem — byłoby to z mej strony wielkim błędem.
— Przyda się w podróży niewątpliwie, — zauważył Brand — Nie zechcesz przecież obywać się bez najpotrzebniejszych rzeczy?
— Czemu nie? — odparł lord Lister. — Ten kufer stanowiłby dla mnie tylko kulę u nóg. Trzeba się nieustannie troszczyć o swój bagaż. Traci się cenny czas, który można rozsądniej zużytkować. Mając pieniądze, dostanę wszędzie to, czego mi potrzeba. Nie chcę dźwigać martwego ciężaru...
Instynkt mówi mi, — rzekł następnie do Branda — nie powinienem opuszczać Anglii, a w każdym razie chwilowo teraz. Mam tu jeszcze wiele do roboty. Uważam Londyn za miasto dające najwięcej możliwości ze wszystkich miast świata.
A następnie dodał:
— Słuchaj przyjacielu. Pojedziesz na Victoria Station i poczekasz na mnie przed kioskiem z gazetami. Nie zmienię planu: jedziemy pierwszym pociągiem.
— Czemu nie mogę zostać i pojechać z tobą na stację? — zapytał Charly.
Lord Lister spojrzał swemu przyjacielowi prosto w oczy:
— Drogi Charly — rzekł — w ciągu sześciu miesięcy, które spędziłeś przy mnie — nauczyłem się cenić ciebie, jako najlepszego i najwierniejszego towarzysza. Nie chcę więc mieć przed tobą żadnych sekretów.
Zaciągnął się dymem papierosa:
— Widzisz Charly — ciągnął dalej — pieniądze, które wydaję na przyjemności i na życie na szerokiej stopie, jak to przystoi gentlemanowi mego stanu, sumy łożone na pomoc niesioną nieszczęśliwym i wydziedziczonym — wszystko to płynie z jednego niewyczerpanego źródła: źródłem tym jest moja własna głowa!
Lord Lister zamilkł i zapalił nowego papierosa. Charles Brand spoglądał na niego z oczekiwaniem, pełnym niespokojnej ciekawości.
— Nie rozumiem, Edwardzie? — rzekł wreszcie. — Mówisz że źródłem twej fortuny jest twoja głowa, twój mózg. Mimo to nie widziałem jeszcze nigdy, abyś uprawiał jakieś zajęcie zarobkowe. Może mi zechcesz wytłómaczyć, w jaki sposób można nic nie robiąc dojść do bogactwa?
— Oczywista, że ci na to odpowiem — odparł, strącając popiół z papierosa i zbliżając się do swego przyjaciela:
Raffles i ja to jedno!
Młody człowiek otworzył szeroko oczy, jakgdyby nagle ujrzał ducha.
— Żartujesz, Edwardzie? — rzekł z niedowierzaniem.
— O nie. Jestem tym, który przeszło od roku usiłuje pod pseudonimem Rafflesa przywrócić zachwianą równowagę pomiędzy klasą posiadaczy, a ludźmi umierającymi z głodu.
— Czy to może być prawdą? — spytał Charles. Twarz jego wyrażała powątpiewanie.
— Daję ci słowo honoru — oświadczył lord Lister — że ja jestem Rafflesem.
— Więc jakżeś mógł... Nie jestem w stanie pojąć... Wydaje mi się to bajką z Tysiąca i Jednej Nocy... Jak żeś do tego doszedł?
— Bardzo zwyczajnie. Mój ojciec i matka zostali ograbieni z całego ich majątku przez jakiegoś łotra, spekulującego na giełdzie londyńskiej. Młodość moją spędziłem w najokrutniejszej nędzy. Zrozpaczony ojciec popełnił samobójstwo, gdy tymczasem ów nędznik zaprzęgał poczwórne konie do karety, rozjeżdżając po naszych parkach i włościach. Wyzuł nas również z posiadania starego zamku w Szkocji. Majątek swój zrobił na nędzy nieszczęśliwych i na oszustwach. Niestety, prawo nie potrafiło obronić ojca mego przed tego rodzaju zbrodniarzem. Dowiedziałem się wówczas, że istnieje cała horda bandytów i łotrów, którzy dzięki podstępnym spekulacjom pozbawiają mienia tłumy nieszczęśliwych. Dowiedziałem się, że biedni prowadzą żywot nędzny i ciężki, podczas gdy te pijawki pławią się w bogactwie i pozwalają sobie na wyszukane przyjemności. Postanowiłem wówczas sam jeden i bez niczyjej pomocy sprzeciwić się temu stanowi rzeczy i zwrócić szczodrą ręką wydziedziczonym ich zagrabiony majątek. A teraz Charly, chcę ci zadać jedno pytanie: Czy chcesz pomóc mi w tej walce? Czy czujesz się na siłach?.. Mów śmiało... Wiesz, że cenię szczerość.
Nie wahając się młody człowiek ścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń i oświadczył pewnym głosem:
— Nic mnie nie zwróci z raz obranej drogi. Cokolwiekby się stało, zawsze zostaję przy tobie i to co ty czynić będziesz, uważać będę za dobre i słuszne.
— Zgoda — rzekł młody lord, skinąwszy głową. — Byłem tego pewien, słuchaj więc dalej: Po drodze na Victoria Station wstąpisz do siedziby Armii Zbawienia, zostawisz tej szlachetnej instytucji anonimowo 5000 funtów. Dalsze 5000 zaofiarujesz w Centrali domów sierot i żłobków dla podrzutków. Resztę zachowasz dla mnie. Nigdzie nie podawaj mego nazwiska i nie żądaj pokwitowań. A teraz idź już, mój drogi, i oczekuj mnie w umówionym miejscu.
Charly sprawdził, czy włożył portfel z banknotami do właściwej kieszeni. Obydwaj mężczyźni jeszcze raz wymienili gorący uścisk dłoni i nowy adiutant Tajemniczego Nieznajomego ruszył w dalszą drogę.
Lord Lister odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, poczem zadzwonił na lokaja.
— Słuchaj, Fred — rzekł spokojnym tonem — mam zamiar wyruszyć w dość długą podróż. Powierzam ci cały mój dom. Będziesz go strzegł aż do nowych rozkazów.
— Tak jest — odparł wierny Fred z ukłonem. — Czy mam zapakować walizy?
— Nie, dziękuję — nie zabieram z sobą bagaży.
Nagle rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi frontowych.
— Czy pan zechce jeszcze przyjąć? — zapytał.
— Oczywiście — odparł lord Lister.
Fred pośpieszył do drzwi.
Po chwili do pokoju weszła miss Walton z dużym bukietem kwiatów w ręce.
Lord Lister zdawał się być zdziwiony i jednocześnie oczarowany jej widokiem.
— Proszę wybaczyć, milordzie, mą powtórną wizytę — rzekła melodyjnym głosem. Pozwoliłam sobie przynieść panu trochę kwiatów z powodu wyjazdu... Niechaj one świadczą o serdecznej wdzięczności, jaką żywimy dla pana wraz z matką. Z ślicznym uśmiechem wyciągnęła ku niemu naprawdę wspaniały bukiet.
Lord Lister wzruszony z kurtuazją wskazał jej miejsce no fotelu obok kominka.
— Nie będę pana długo zatrzymywała — rzekła dziewczyna z wahaniem — Widzę, że jest pan zajęty pakowaniem; nie chciałabym panu przeszkadzać. Jak to miło być musi wyjechać w daleką podróż. Od dzieciństwa marzę o zwiedzeniu dalekich krajów, o zobaczeniu południa i Włoch!
— Czy pani nigdy nie opuszczała dotąd Londynu? — zapytał lord Lister starając się podtrzymać rozmowę.
— Nie, nigdy. Muszę wyznać ze wstydem, że choć jestem Angielką, nigdy dotąd nie widziałam morza. Nie możemy sobie na to pozwolić, milordzie, jesteśmy zbyt ubogie.
— Czym był pani ojciec, jeśli wolno mi zadać niedyskretne pytanie?
— Był oficerem marynarki... Zginął w katastrofie morskiej. Nie możemy nawet pomodlić się na jego grobie. Ciało jego pochłonął ocean. Matka moja otrzymuje niewielką pensyjkę, którą podczas jej długotrwałej, bo od lat się ciągnącej choroby, musiałyśmy całkowicie zastawić. W ten sposób nie dostajemy z niej ani grosza.
— A ten wasz krewny, komisarz policji Baxter, czy nie pomaga wam w waszych strapieniach?
— To on właśnie zajął nam naszą pensję...
— Dobry krewniak! — rzekł lord Lister śmiejąc się nerwowo. — Jaki was łączy stopień pokrewieństwa?
— To siostrzeniec mojej matki... Mówiłam już panu, że ma twarde serce.
— Nie jest on ani gorszy, ani lepszy od innych egoistów. Może uda mi się odpłacić mu za to, jak postąpił względem was.
W tej chwili rozległo się lekkie pukanie do drzwi i na progu zjawił się lokaj.
— Bardzo przepraszam milordzie... Ci agenci, którzy byli tu dziś wieczorem, zjawili się powtórnie.
Lord Lister zastanowił się przez krótką chwilę, zapalił nowego papierosa i odparł z uśmiechem:
— Mam wrażenie, że panowie ci zapomnieli tu czegoś.
— Zapomnieli czego? — powtórzył Fred — rozglądając się ze zdziwieniem po pokoju.
— Oczywista, mój przyjacielu. Zapomnieli zabrać z sobą złodzieja, którego poszukiwali.
— Jakto? Przecież go tutaj nie ma?
Fred osłupiałym wzrokiem i z odcieniem strachu rozglądał się po gabinecie. Lord Edward wybuchnął śmiechem i klepiąc go przyjaźnie po ramieniu rzekł:
— On
jeszcze jest tutaj, Fredzie. Nie sądzę jednak, aby zdołali go schwycić.
Zbliżył się do okna i rozejrzał się po ulicy. Usłyszał lekki odgłos gwizdka: tuzin policjantów otaczał dom.
— Osaczyli lisa — szepnął do siebie. — Dalejże — popróbujemy szczęścia. Zwrócił się do swego służącego:
— Słuchaj uważnie tego co ci powiem, Fred. Ta pani jest moją sekretarką. Jeśliby ktokolwiek o to cię zapytał, — odpowiesz w ten sposób. Dałem jej w prezencie kufer, ponieważ wyjeżdża w długą podróż. Wychodząc stąd zabierze go z sobą. Masz więc zawołać dorożkę, która zawiezie miss Walton i jej bagaże na stację. Teraz zaś powiesz tym panom, że odbywam małą konferencję ze swą sekretarką i poprosisz o chwilkę cierpliwości.
— Tak jest, milordzie — odparł stary służący i z głębokim ukłonem opuścił pokój. Zaledwie zdążył zamknąć za sobą drzwi, gdy lord Lister zbliżył się do miss Walton i ujął jej obie ręce w swoje dłonie:
— Nadszedł moment, droga panno Heleno — rzekł bardzo cicho, — gdy może mi pani oddać dużą przysługę. Wczoraj wieczorem odebrałem staremu lichwiarzowi Jamesowi Gordonowi wszelkie jego skrypty dłużne i oddałem je nieszczęsnym jego ofiarom. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ten człowiek zdradził mnie przed policją. Otrzymał on odemnie całkiem zasłużoną nauczkę... Cieszę się prawdziwie, że udało mi się wyświadczyć przysługę wielu nieszczęśliwym, których wydarłem z szponów tego wampira.
— Ma pan naprawdę szlachetne serce — lordzie Listerze. Mnie i matce mojej wyświadczył pan przysługę, której nigdy nie zapomnę. Jestem szczęśliwa, że mogę panu być w czemkolwiek pomocną.
— Musi pani zdobyć się na panowanie nad sobą, miss Heleno — dodał lord Lister. Najmniejsze wahanie z pani strony może pociągnąć za sobą moją zgubę.
— O nie, — odparła z zapałem. — Może mi pan zaufać w zupełności. Musi mi pan tylko dokładnie powiedzieć, co mam robić. Proszę mi wierzyć, że kobiety są dobrymi sojuszniczkami....
W tej chwili zapukano do drzwi... Jakiś głos gruby i zachrypnięty, w którym lord Lister poznał odrazu Baxtera, zawołał:
— Lordzie Edwardzie Lister! W imieniu prawa, proszę otworzyć!
— W tej chwili — odparł Lister... Pochylając się do ucha młodej dziewczyny, szepnął:
— Ta waliza jest dostatecznie wielka, żebym się mógł w niej zmieścić... Zamknie ją pani na kluczyk, zawiezie na Victoria Station i zażąda osobnej garderoby... Tam dopiero mnie pani wypuści... Pieniędzy ma pani dosyć na opłacenie wszystkich kosztów... Jeśli policja panią zapyta, proszę powiedzieć, że rusza pani w podróż i że walizka ta stanowi pani własność. Czy pani mnie zrozumiała?
— Tak — odparła miss Walton zdecydowanym tonem...
Wzruszenie pozbawiło młodą dziewczynę rumieńców, które zwykle kwitły na jej twarzy... Była blada jak ściana i drżała ze zdenerwowania...
— Niech pani będzie mocną! — rzekł...
— Jestem nią — odparła opanowując wzruszenie.
Nie zdążyła wymówić tych słów, gdy lord podbiegł do walizy. W tej samej chwili otwarły się drzwi i do pokoju weszli komisarz Baxter, wywiadowca Tyler i Marholm wraz z dwoma policjantami...
Złoczyńca znalazł się w potrzasku. Z doskonałym spokojem wyszedł na spotkanie detektywów... Mimo beznadziejnej sytuacji z twarzy jego nie można było wyczytać strachu.
Z najpogodniejszą na świecie miną zażartował:
— Dzień dobry panom... Wolno mi zapytać, czemu zawdzięczam waszą wizytę? Skąd ten pośpiech? Czy Raffles nie zamierza po raz wtóry okraść mego mieszkania?
— Nie, — odparł Baxter — Raffles nie popełni więcej żadnej kradzieży w swym życiu, ponieważ aresztuję pana!
— Nie ma nic łatwiejszego — odparł król przestępców — niż zaaresztować Rafflesa przed jego schwytaniem.
— Myśmy go już schwytali — odparł Baxter.
— Bardzo szczęśliwie się złożyło — rzekł lord Lister. — Serdecznie wam winszuję zakończenia waszej gonitwy...
— Jak sam pan powiedział, jest to wypadek dla nas bardzo pomyślny... Lordzie Listerze, inaczej Johnie Rafflesie, aresztuję pana w imieniu prawa!
Lord Lister utkwił w komisarzu policji zimne spojrzenie swych czarnych oczu:
— Doskonały żart, — rzekł po dłuższej pauzie. Jeśli posiada pan więcej takich w swoim repertuarze, radziłbym panu wydawać tygodnik humorystyczny!
— Do diabła! — zaklął komisarz, nie posiadając się z gniewu, na widok ironicznie uśmiechniętego Marholma. — Już zbyt długo kpi pan z nas w żywe oczy...
Teraz kolej przyszła na nas... Po raz ostatni wzywam pana do poddania się!
Lord Lister opierał się nonszalancko o kominek... Po twarzy jego przebiegł lekki uśmiech... Spokojnie palił swego papierosa, przyglądając się kłębom dymu, unoszącym się w powietrzu:
— Żal mi pana, panie komisarzu Baxter...
— Dla czego?
— Ponieważ pańskim udziałem stało się zajmowanie moją skromną osobą...
— O, to nie potrwa długo, — odparł Baxter.
Doprowadzony do ostateczności spokojem lorda, zwrócił się z wściekłością do policjantów:
— Na co czekacie? Brać go!
— Proszę się zatrzymać... Przede wszystkiem proszę, pozwolić wyjść swobodnie tej pani, która jest moją sekretarką i wyrusza w podróż... Walizka stojąca w mym gabinecie stanowi jej własność...
Komisarz Baxter spojrzał z zakłopotaniem na młodą dziewczynę; w zamieszaniu nie zwrócił początkowo na nią uwagi.
— Co robisz w tej jaskini zbrodni? — zawołał, rozpoznając w niej swą siostrzenicę.
— Zarabiam na chleb dla siebie i dla mej matki — odparła miss Walton dumnie.
— Świetny sposób zarabiania na chleb dla przyzwoitej panny! — wrzasnął komisarz. — Wyobrażam sobie, że twoja przystojna buzia odegrała tu główną rolę... Wpadłaś w oko temu zbrodniarzowi!
— Kanalio! — zagrzmiał głos Listera. — Zapłacisz mi za tę zniewagę! Prawą ręką sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął małe złote pudełeczko:
— Czy widzi pan to pudełko, panie komisarzu? — zapytał. — Otrzymałem je od swych przyjaciół, anarchistów rosyjskich... Miało mi oddać przysługę w ostatecznym momencie mego życia... Jest to kieszonkowa bomba dynamitowa, gotowa do wybuchu... Za chwilę wszyscy razem wyruszymy w podróż, z której się nie wraca... Nie można schwytać żywcem lorda Listera... Najwyżej lord Lister może was zabrać z sobą na tamten świat.
Nie zdążył dokonać tego, gdy detektywi sparaliżowani początkowo ze strachu, ile sił w nogach rzucili się do ucieczki:
— Ratuj się, kto może! — zawołał Baxter idąc w ich ślady...
Złote pudełko upadło na podłogę: była to zwykła złota papierośnica...
Na ulicy rozbrzmiewały sygnały policyjne... Słychać było tumult uciekających.. Lord Lister zwrócił się do miss Walton i rzekł szybko:
— Teraz miss Heleno, mój los leży w pani rękach... Proszę wykonać dokładnie to, o co panią prosiłem.
Otworzył walizkę, wskoczył do wnętrza i zamknął przykrywę.
Po upływie trzech minut detektyw Marholm zajrzał lękliwie do gabinetu: Ujrzał na dywanie złotą papierośnicę i rozsypane papierosy... Na widok ten wybuchnął szczerym śmiechem. Nachylił się aby zebrać papierosy i zawołał głośno w kierunku schodów.
— Wejdźcie śmiało na górę, chłopcy!... Groźna bomba jest niczem innym jak niewinną papierośnicą... Raffles jeszcze raz zakpił sobie z nas zdrowo! Marholm śmiał się do rozpuku.
Gdy komisarz i wywiadowcy z rewolwerami w ręce wpadli do gabinetu, Marholm rzucił się na fotel, wijąc się poprostu ze śmiechu. Baxter miotał się jak raniony zwierz. Biegał po wszystkich zakamarkach mieszkania i rozkazywał swym agentom przetrząsać po dziesięć razy te same kąty.
— Nie mógł przecież wyfrunąć w powietrze — krzyczał. — Że nie wyszedł stąd drzwiami to pewne! Musiał gdzieś zaszyć się w jakąś przeklętą dziurę! Nie opuszczę tego domu, zanim nie przetrząsnę wszystkich ścian, cegła po cegle...
Pieniąc się ze złości nie przestawał bębnić palcami po wieku walizki. Zwrócił się nagle do miss Walton i zapytał:
— Którędy uciekł?
— Nie wiem. Myślę, że ulotnił się przez tamten pokój — odparła.
Po krótkiej chwili zwróciła się do komisarza:
— Mam zamiar wyjechać z miasta pociągiem odchodzącym o godzinie 12-tej... Nie mogę więc czekać tu dłużej. Ponieważ wyjeżdżam z matką, bardzo was proszę panowie, abyście mnie nie zatrzymywali.
Zawołała lokaja i wraz z nim zniosła ze schodów ciężką walizę.
Detektyw Marholm, widząc, że zarówno dziewczyna jak i stary służący uginają się pod ciężarem zbyt ciężkiej dla nich walizy, zwrócił się do stojących na dole policjantów, aby pomogli kobiecie:
— Pomóżcie znieść tę walizę do dorożki. — rzekł.
Miss Walton podziękowała mu uroczym uśmiechem. Na widok policjantów dźwigających ciężką walizkę odetchnęła z ulgą. Wydawało jej się, że samo niebo zdjęło z jej serca ciężar stufuntowy. Za nimi rozbrzmiewały przekleństwa i krzyki zdenerwowanego komisarza Baxtera, napróżno szukającego nieuchwytnego złoczyńcy. Starannie opukiwał ściany w nadziei odnalezienia sekretnego przejścia. Kazał sobie nawet dać drabinę i wdrapał się aż na dach.
Tymczasem miss Walton bez przeszkód dobrnęła do Victoria Station. Na dworcu zawołała tragarza i pod pretekstem, że musi coś wyjąć ze swej walizy, kazała ją zanieść do pustej salki. Gdy tylko została sama, otworzyła pokrywę walizy i lord Lister zdrów i wesół wyskoczył na podłogę. Przeciągnął się z rozkoszą, gdyż pobyt w walizce nie należał do najwygodniejszych. Ucałował z wdzięcznością obie ręce dziewczyny:
— Jest pani dzielną kobietą — miss Heleno — rzekł. — Zyskała sobie pani u mnie dozgonną przyjaźń. Mam nadzieję, że powrócę tu niedługo. Proszę mi pozwolić skomunikować się z panią i zasięgnąć wiadomości o zdrowiu jej matki.
Z pośpiechem opuścił salę.
Przed pociągiem idącym do Queenborough spotkał na skwerze Charlesa Branda.
— Najwyższy czas! — krzyknął sekretarz w jego stronę. — Pociąg odchodzi za pięć minut.
— Doskonale, Charly — odparł lord Lister. — Muszę jeszcze jedno słowo przesłać telegraficznie.
Gdy wrócił z kiosku poczty — rzekł do swego przyjaciela:
— Rozmyśliłem się, — zostaję w Londynie. Mam zamiar wynająć na czas pewien mały domek z ogródkiem w okolicy West Endu.
Rozmawiając wesoło obydwaj mężczyźni zginęli w tłumie...
Wtym samym czasie komisarz Baxter przy pomocy specjalnie sprowadzonych robotników zrywał podłogę w gabinecie lorda Listera. Wywiadowca Marholm w dalszym ciągu badał skrupulatnie mury całego mieszkania.
Nagle spostrzegł, że drzwi rozsuwane pomiędzy gabinetem a sypialnią zamykając się, odkrywają w ścianie łazienki otwór, przez który można z łatwością wejść do wnętrza dużego stojącego zegara w gabinecie. Komisarz Baxter zaniepokoił się nagle podejrzanym szumem dochodzącym ze strony zegara. Nastawił uszu. Na twarzy jego pojawił się wyraz błogiego zadowolenia.
— Mysz wpadła do pułapki — szepnął i skinął na agentów.
— Mamy go — szepnął. — Odkryliśmy jego kryjówkę. Jest tam w zegarze!
Starając się czynić najmniej hałasu, agenci ustawili się dokoła. W tej samej chwili detektyw Marholm nie przeczuwając nic złego otworzył od wewnątrz drzwi zegara i wszedł do gabinetu. Natychmiast dwanaście pięści chwyciło go za ramiona i ręce.
— Czyście poszaleli? — krzyknął, otrząsając się jak dzik napadnięty przez psy gończe.
— Trzymać go, trzymać go! — krzyczał Baxter.
W swym zaślepieniu przypuszczał, że zamiast Marholma schwytał Tajemniczego Nieznajomego. Policjanci natomiast poznali swą pomyłkę i puścili kolegę. Marholm rozcierał zbolałe miejsca. Na ramionach i barkach wystąpiły liczne sińce — ślady żelaznych uścisków wywiadowców. Mimo bólu Marholm nie mógł wstrzymać się od śmiechu na widok zawiedzionej miny komisarza Baxtera.
Baxter nie zdążył jeszcze ochłonąć ze swego oszołomienia, gdy do pokoju wszedł lokaj niosąc telegram. Telegram ten zawierał następującą treść:

Komisarz Baxter w miejscu.
Winszuję sukcesu!

John C. Raffles.

Podczas gdy trzech policjantów podbiegło do swego szefa, niosąc mu pierwszą pomoc w ataku apoplektycznym — detektyw Marholm wybiegł do sąsiedniego pokoju aby w samotności wyśmiać się tak, jak nie śmiał się dotąd nigdy w życiu.


Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.