Posiadacz/Część II/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
SOAMES SIEDZI NA SCHODACH

Soames poszedł tego wieczora na górę do sypialni, czując, że posunął się za daleko. Gotów był przeprosić żonę za swoje słowa.
Zakręcił gaz, który palił się jeszcze na korytarzu, prowadzącym do ich pokoju, i biorąc za klamkę, aby otworzyć drzwi, myślał, w jaką formę ujmie te przeprosiny, nie chciał bowiem, aby widziała, jaki jest wzburzony.
Drzwi nie otworzyły się jednak, pomimo że szarpnął je powtórnie. Musiała zamknąć je z jakiegoś powodu i zapomniała otworzyć znów.
Wszedłszy do swojej gotowalni, gdzie również palił się jeszcze przykręcony nieco płomień gazowy, zbliżył się szybko do drzwi, łączących je z sypialnią. I te jednak były zamknięte. Równocześnie też zauważył, że połowę łóżko, z którego korzystał czasem, było rozstawione i jego nocna pyjama ułożona na niem w porządku. Dotknął ręką czoła i odjął ją wilgotną. Zrozumiał, że jest odtrącony.
Zbliżył się ponownie do pierwszych drzwi i, łomocąc gwałtownie klamką, zawołał:
— Otwórz drzwi! Czy słyszysz?! Otwórz drzwi!
Usłyszał przyciszony szelest, ale drzwi ani drgnęły.
— Otwórz! Słyszysz! Wpuść mnie natychmiast! Żądam, abyś mi otworzyła!
Słyszał wyraźnie przez dziurkę od klucza przyśpieszony jej oddech, oddech istoty, zagrożonej niebezpieczeństwem.
Było coś przerażającego w nieubłaganem tem milczeniu, w fizycznej tej niemożliwości dostania się do Ireny. Soames powrócił do gotowalni i, napierając z całych sił na wiodące z niej drzwi do sypialni, próbował je wysadzić. Ale drzwi były nowe; on sam kazał obsadzić nowe, aby urządzić wszystko jak należy na powrót ich z podróży poślubnej. Doprowadzony do wściekłości, podniósł nogę, aby walnąć nią z rozmachu w futrynę, powstrzymała go jednak myśl o służbie. Poczuł, że jest zwyciężony.
Rzuciwszy się na fotel w gotowalni, wziął książkę do czytania.
Zamiast liter jednak widział przed sobą żonę — jej złote włosy, opadające kaskadą po obnażonych plecach i jej wielkie ciemne oczy — widział ją, stojącą jak spłoszony zwierz na czatach. Myślała naprawdę, że grozi jej niebezpieczeństwo!
Nie był w stanie usiedzieć spokojnie i podszedł znów ku drzwiom. Słyszał, że nie śpi jeszcze, zawołał więc:
— Ireno! Ireno!
Nie chciał nadać swojemu głosowi tonu błagalnego. Słabe odgłosy zamilkły w złowróżbnej odpowiedzi. Stał z zaciśniętemi dłońmi, pogrążony w zadumę.
Wreszcie przekradł się na palcach i, rzuciwszy się nagle na drugie drzwi, spróbował całym wysiłkiem woli wyważyć je. Drzwi trzasnęły, ale nie otworzyły się. Wobec daremności swoich usiłowań usiadł na stopniu schodów i ukrył twarz w dłoniach.
Długo siedział tak pociemku, a księżyc, przedarłszy się przez szklany dach nad jego głową, rzucał bladą smugę światła, wydłużającą się powoli ku niemu poprzez próżnię klatki schodowej. Próbował filozofować:
Skoro zamknęła przed nim drzwi, nie ma już do niego praw żony, będzie się więc pocieszał z innemi kobietami!
Upiornie jednak tylko zamajaczyły mu przed oczami wyobraźni podobne rozkosze — nie ciągnęło go do nich nic zupełnie. Nigdy ich nie szukał, a teraz utracił drogę do nich. Czuł, że nigdy jej nie odzyska. Głód jego nasycić mogła jedynie żona jego, nieubłagana i wystraszona poza zamkniętemi temi drzwiami. Nie zastąpi mu jej żadna inna kobieta!
Przeświadczenie to olśniło go z brutalną oczywistością, kiedy tak siedział pociemku na stopniu schodów.
Filozof ja zawiodła go; miejsce jej zajął głuchy gniew. Zachowanie Ireny jest niemoralne, nie do wybaczenia, zasługujące na najsurowszą karę, jaka jest w jego mocy. Nie pragnie nikogo innego prócz niej, a ona odtrąciła go!
Musi go więc prawdziwie nienawidzić! Nigdy dotychczas nie powstała w myśli jego możliwość podobnego przypuszczenia. I teraz jeszcze nie wierzy w nie. Wydaje mu się ono niepodobnem do prawdy, nie do pomyślenia. Czy nie zatracił sam raczej zdolności logicznego wnioskowania? Skoro ona, taka uległa i łagodna, za jaką miał ją zawsze, mogła ważyć się na równie decydujący krok. — Bóg wie, co jeszcze może nastąpić!
Potem zkolei zaczął rozważać, czy istotnie mogła zawiązać bliższy stosunek z Bosinney’em. I w to również nie wierzył; nie mógł wyobrazić sobie, ażeby w tem tkwiła przyczyna jej postępowania — nie był w stanie zdobyć się na podobne podejrzenie.
Nie do zniesienia byłaby myśl o konieczności uczynienia małżeńskich jego praw dobrem publicznem. Nie uwierzy, o ile nie będzie miał najzupełniej namacalnych dowodów, nie widzi potrzeby zadawania sobie tego rodzaju katuszy. Rozumując w ten sposób, wierzył jednali w głębi duszy.
Światło księżyca oblało szarawem światłem jego postać, wtuloną pomiędzy stopień a ścianę klatki schodowej.
Bosinney kocha się w niej! Nienawidzi tego chłopaka, nie myśli też oszczędzać go. Ma prawo — i wykorzysta je — odmówienia zapłaty jednego grosza chociażby ponad dwanaście tysięcy pięćdziesiąt funtów, jako ponad ostateczny, ustalony w ich korespondencji limit. A raczej, zapłaci; tak — zapłaci i wystąpi sądownie o odszkodowanie. Odda sprawę w ręce Joblinga i Boultera. Zrujnuje tego żebraka, nieposiadającego własnego grosza! I nagle — drogą jakich skojarzeń?! — niema wszak żadnej łączności pomiędzy dwiema temi myślami! — przyszło mu do głowy, że i Irena także nie posiada pieniędzy. Oboje są żebrakami. Dziwną satysfakcję sprawiła mu ta myśl.
Ciszę przerwał odgłos słabego skrzypnięcia poza ścianą. Kładzie się więc nareszcie do łóżka! O!... Radosnych, rozkosznych marzeń!... Gdyby otworzyła teraz szeroko drzwi, nie wszedłby już do niej!
Ale wargi jego, skrzywione w gorzkim uśmiechu, drgnęły; zasłonił oczy rękami...
Nazajutrz o późnej godzinie popołudniowej stał Soames we wnęce okiennej jadalnego pokoju, ponuro wpatrzony w drzewa skweru.
Słońce ozłacało jeszcze wierzchołki platanów, których wielkie, jasne liście lśniły i kołysały się, poruszane lekkim wietrzykiem w takt muzyki wędrownej katarynki, ustawionej na rogu. Grano na niej walca, starego, dawno wyszłego z mody walca, niegdyś tak upajającego swoją melodją, a dzisiaj poruszającego liście jedynie do rytmicznego kołysania się w takt jego melodji.
Kobieta, kręcąca korbę, nie miała zbyt wesołego wyglądu, bardzo już bowiem była zmęczona. Z okien wysokich domów dokoła skweru żadna nie wychyliła się dłoń litościwa, aby rzucić jej miedzianą drobną monetę. Przeniosła więc nieco dalej swoją katarynkę, ustawiła ją i zaczęła na nowo kręcić korbą.
Był to ten sam walc, którego grano na wieczorze w domu Rogera i którego Irena tańczyła z Bosinney’em. Nagle owionął Soamesa zapach gardenij, noszonych przez nią owego wieczora. Przypłynął znać falą na skrzydłach zdradliwej muzyki, tak samo jak wówczas, kiedy on i ona otarli się o niego w wirze tanecznym, kiedy musnęły go połyskliwe włosy Ireny i błysnął mu przelotnie promienny wzrok rozmodlonych jej oczu, kiedy mignęła mu na chwilę wiotka jej postać, unoszona przez Bosinney’a wgłąb niekończącej się sali balowej.
Kataryniarka kręciła wolno korbą — grała tę samą melodję przez cały dzień — grała ją na Sloan Street tuż obok, grała ją może pod oknami samego Bosinney’a także.
Soames odwrócił się, wyjął papierosa z rzeźbionej szkatułki i podszedł znów do okna. Melodja zahypnotyzowała go. Słuchał jej, gdy nagle w polu jego widzenia ukazała się Irena, śpiesząca ze złożoną parasolką przez skwer w kierunku domu, w blado-różowej bluzce z opadającemi rękawami, której nie widział na niej dotychczas. Zatrzymała się przed katarynką, wyjęła portmonetkę i wręczyła kobiecie pieniądz.
Soames cofnął się wgłąb wnęki i stanął tak, aby widzieć żonę, wchodzącą do hallu.
Weszła, otworzywszy sobie drzwi własnym kluczem, odstawiła parasolkę i stanęła przed lustrem, aby przejrzeć się w niem. Policzki jej były zarumienione, jakgdyby spalone na słońcu; wargi jej rozchylał uśmiech. Nagłym ruchem wyciągnęła przed siebie ramiona, jakgdyby chcąc objąć w uścisku samą siebie, przyczem z ust jej zerwał się krótki śmiech, uderzająco podobny do szlochu.
Soames postąpił parę kroków naprzód.
— Bardzo ładnie! — rzekł.
Drgnęła i, jak rażona strzałą, zwarła się w sobie, chcąc przejść mimo niego na schody. Zastąpił jej drogę.
— Dlaczego taki pośpiech? — zapytał i oczy jego przywarły żądnie do pasma jej włosów, które wysunęło się i zwisło nad uchem.
Prawie że nie poznawał jej. Wydawała się rozognioną, tak mocnym rumieńcem płonęły jej policzki, tak błyszczały jej oczy, takim żarem tchnęły jej wargi, tak ciepły ton miała barwa nieznanej mu dotychczas jej bluzki.
Podniosła rękę i odgarnęła spadający lok złocistych włosów. Oddychała często i głęboko, jakgdyby po pośpiesznym biegu i z każdym oddechem fala aromatu promieniować się zdawała z jej włosów, z całego jej ciała, niby zapach rozwierającego się kwiatu.
— Nie podoba mi się ta bluzka — wycedził zwolna — zbyt luźna, bez żadnej linji!
Podniósł rękę w kierunku jej piersi, ale ona szybkim ruchem odsunęła jego dłoń.
— Nie dotykaj mnie! — zawołała.
Schwycił ją za napięstek; wyrwała mu się.
— Gdzie raczyłaś być? — zapytał.
— W raju — poza twoim domem! — Rzuciwszy mu te słowa, popędziła lotem strzały po schodach.
Na skwerze — w podzięce za otrzymaną monetę — przy samych drzwiach katarynka grała walca.
Soames stał nieporuszony. Dlaczego nie pośpieszył za Ireną?
Czy dlatego, że tak wiernie widzącemi oczami wyobraźni ujrzał Bosinney’a, wypatrującego z wysokiego swojego okna na Sloane Street, czy nie ujrzy w przelocie jeszcze znikającej na zakręcie ulicy postaci kochanki, chłodzącego rozognioną swoją twarz i pieszczącego w rozmarzonem wspomnieniu chwilę, w której rzuciła mu się w objęcia? W powietrzu dokoła unosił się jeszcze zapach jej włosów i jej ciała, rozbrzmiewał jeszcze odgłos, tak dziwnie podobnego do szlochu, krótkiego, urwanego jej śmiechu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.