Posiadacz/Część I/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
FORSYTOWSKA PARA MAŁŻEŃSKA

Podobnie do tysięcy uświadomionych przedstawicieli tej samej warstwy społecznej i tego samego pokolenia, którzy zaludniają olbrzymi Londyn i którzy dawno już zerwali z upodobaniami do mebli krytych czerwonym pluszem i wiedzą, że grupy z włoskiego marmuru są „vieux jeu“, zamieszkiwał Soames dom, prezentujący się możliwie dobrze. Frontowa jego fasada zaopatrzona była w miedzianą kołatkę do drzwi swoistego rysunku, w okna otwierające się nazewnątrz i balkony obwieszone skrzynkami do kwiatów z pstrzącemi się bukietami fuksyj; od tylu domu (wielki zbytek) mały dziedzińczyk wyłożony był jasnozielonemi płytkami i okolony krzewami różowych oleandrów, rosnących w pawiowo-błękitnych konwiach. Tutaj, pod osłoną wielkiego japońskiego parasola barwy pergaminu, mogli mieszkańcy domu czy goście, ukryci pod jego osłoną przed wzrokiem ciekawych, popijać herbatę, podziwiając równocześnie świeżo nabyte przez Soamesa srebrne szkatułki.
Wewnętrzna dekoracja była w stylu Pierwszego Cesarstwa i Williama Morrisa. Rozmiar domu czynił go wygodnym; pełno w nim było zakątków, podobnych do ptasich gniazdek, a drobne, zdobiące je przedmioty ze srebra sprawiały wrażenie złożonych w nich jajeczek.
Na tle ogólnej tej harmonji raziły bardziej jeszcze dwie walczące z sobą wzajem sprzeczności. Dom ten zamieszkiwała pani jego, która potrafiłaby zachować wytworność na samotnej wyspie i pan jego, którego pojęcie wytworności polegało na zdobieniu swojej siedziby i siebie samego z myślą o zwycięskiem współzawodnictwie. Ta współzawodnicząca pogoń za wytwornością skłoniła Soamesa w czasach jego studenckich do wprowadzenia mody noszenia białych kamizelek w lecie i aksamitnych prążkowanych w zimie, nie pozwalała mu ukazywać się publicznie z krawatem wyłażącym z ponad kołnierzyka i zniewalała go do okurzania wyjętym z bocznej kieszeni kawałkiem zamszu lakierowanych swoich półbucików wobec wielkiego tłumu, zebranego w dniu popisu celem wysłuchania deklamowanej przez niego sceny z Moliera.
Nieposzlakowana nieskazitelność cechowała powierzchowność Soamesa, jak wielu współczesnych mu Londyńczyków. Niepodobna było wyobrazić sobie go z jednym bodaj włoskiem nie na miejscu, w krawacie, zbaczającym na jedną ósmą cala od geometrycznie doskonałej linji środka, w kołnierzyku, który nie lśniłby jak słońce! Soames Forsyte nie wyszedłby za żadne skarby świata z domu, nie wziąwszy kąpieli — codzienne kąpanie się było nakazem mody. — Z jak bezbrzeżną też pogardą traktował ludzi, którzy tego nie czynili!
Irenę, natomiast, można było doskonale wyobrazić sobie, kąpiącą się, jak nimfa, w zacisznym, ukrytym przed okiem ludzkiem strumieniu jedynie dla rozkoszowania się oświeżającym chłodem wody i upajającem pięknem własnego ciała.
W tym domowym konflikcie dwu sprzecznych usposobień zwycięzcą okazał się mężczyzna. Tak samo jak w toczącej się w narodzie walce pomiędzy żywiołem saksońskim i celtyckim zmuszony był temperament wrażliwszy i subtelniejszy ulec i podporządkować się narzuconej mu bardziej konwencjonalnej nadbudowie.
W ten sposób upodobnił się dom Soamesa Forsyta ściśle setkom innych domów, posiadających takie same wysokie aspiracje i stał się owym „czarującym domkiem państwa Soamesostwa Forsytów — tak bardzo indywidualnym, prawda, droga pani? — prawdziwie wytwornym!“
Zamiast państwa Soamesostwa Forsytów czytajcie — państwa Jamesostwa Peabodych, czy Tomaszostwa Atkinsów lub Emanuelostwa Spagnolettich, wstawcie bądź jakie wreszcie nazwisko ludzi, należących do zamożnego mieszczaństwa londyńskiego z wyższemi aspiracjami na punkcie indywidualnego dobrego smaku. Dekoracja może być odmienna, określenie natomiast ściśle zgodne.
Wieczorem 8 sierpnia, w tydzień po wyprawie do Robin Hill, w jadalni swojego domu — „tak bardzo indywidualnego, prawda, moja droga? prawdziwie eleganckiego!“ — Soames i Irena siedzieli przy obiedzie. Gorący obiad w niedzielę był jedną z drobnych cech, znamionujących wykwint domu tego jak i wielu innych jemu podobnych. W początkach małżeńskiego swojego pożycia ustalił Soames zasadę, że „służba musi podawać nam gorący obiad w niedzielę — nie ma przecież nic lepszego do roboty“.
Wprowadzenie tego zwyczaju nie wywołało rewolucji. Bowiem — zły znak dla Soamesa — służba była prawdziwie oddana Irenie, która, wbrew ustalonej tradycji, zdawała się uznawać jej prawo do podlegania ogólnoludzkim słabostkom.
Szczęśliwa para siedziała, nie jedno naprzeciwko drugiego, ale pod prostym kątem przy pięknym stole z różanego drzewa; jedli nie na obrusie — szczyt elegancji! — i jak dotychczas nie przemówili do siebie ani słowa.
Soames lubił mówić przy obiedzie o interesach albo o najnowszych swoich akwizycjach, dopóki też prowadził tego rodzaju monolog, nie raziło go milczenie Ireny. Dzisiejszego wieczora jednak nie był w stanie mówić. Postanowienie budowania zaprzątało w ciągu całego tygodnia jego myśl, zdecydował się też wreszcie wyjawić żonie wielką nowinę.
Trema, jaką odczuwał przed tem wywnętrzeniem się, drażniła go niepomiernie. Nie mógł zrozumieć, skąd ona pochodzi; wszakże mąż i żona — to jedna właściwie osoba! Od chwili, kiedy zasiedli do stołu, nie podniosła ani razu oczu na niego; ciekaw był, o czem może myśleć przez cały ten czas. Jakiem okrucieństwem jest jej zachowanie się względem człowieka, który pracuje tak jak on, aby zdobyć pieniądze dla niej i który cierpi w głębi duszy na widok jej, siedzącej tutaj z taką miną, jakgdyby... jakgdyby zapaść się nad nią miały mury domu. Sam wyraz jej twarzy wystarcza, aby wstać od stołu i wyjść z pokoju.
Ciepłe światło lampy, przyćmionej różowym abażurem, padało na obnażoną jej szyję i ramiona — Soames lubił, aby Irena wkładała do wieczornego obiadu dekoltowane suknie. Dawało mu to niewypowiedziane poczucie wyższości nad ogółem znajomych, których żonom wystarczało przebieranie się do obiadu, spożywanego w domu, w najlepsze suknie wizytowe, albo nawet noszenie lepszych sukien domowych. W tej różowej łunie jej jasna cera i włosy barwy bursztynu dziwny stanowiły kontrast z ciemno-brunatnemi jej oczami.
Czy może ktoś posiadać ładniejszy stół jadalny, aniżeli ten, z jego soczystem, ciepłem zabarwieniem, z jego dekoracją kwiatową z jedwabisto-płatkowych róż, z rubinowemi kryształami kieliszków i oryginalną srebrną zastawą? Czy może mężczyzna nazwać „swoją“ piękniejszą kobietę aniżeli ta, która siedzi przy tym stole? Wdzięczność nie należała do cnót Forsytów, którzy w wiecznej swojej pogoni za współzawodnictwem nie mieli sposobności do uprawiania jej. Soames doświadczał też jedynie uczucia gniewu, dochodzącego w napięciu swojem do bólu, że nie posiada pięknej tej kobiety w tym stopniu, w jakim ma prawo do posiadania jej, że nie może, wyciągnąwszy rękę po tę różę, zerwać jej i wy wąchać z niej najgłębszych tajemnic jej serca.
Inne, będące w jego posiadaniu rzeczy, wszystkie zgromadzone przez niego przedmioty, jego srebra, obrazy, domy, lokaty, dawały mu tajemne, głębokie poczucie własności; posiadanie Ireny nie dawało mu tego uczucia.
W tym jego domu wypisane było groźne memento na każdej ze ścian; kupiecka trzeźwość Soamesa protestowała jednak przeciwko tajemnemu głosowi ostrzeżenia, że Irena nie jest stworzona dla niego.
Poślubił tę kobietę, zdobył ją, uczynił z niej swoją własność, wydawało mu się też zaprzeczeniem najbardziej zasadniczego ze wszystkich praw, prawa własności, że posiadł ciało jej jedynie i nic więcej — o ile zresztą posiadał i to nawet, o czem zaczynał wątpić. Gdyby ktokolwiek zapytał go, czy pragnie posiąść także i jej duszę, wydałoby mu się pytanie takie śmiesznem i sentymentalnem. W gruncie rzeczy jednak pragnął tego, a groźne memento mówiło mu, że to się nigdy nie stanie.
Była stałe milcząca, bierna, wabnie odporna, jakgdyby w ciągłej obawie, aby słowem, poruszeniem czy gestem nie pozwolić mu przypuścić, że go lubi. Biedny Soames zadawał też sobie samemu pytanie: Czy pozostać ma już tak między niemi zawsze?
Jak to się dzieje z większością, lubiących czytywanie powieści, ludzi jego pokolenia (a Soames był wielkim miłośnikiem takiej lektury), nadawała beletrystyka odpowiednie zabarwienie jego światopoglądowi, zawdzięczał jej też wiarę, że ten stan rzeczy jest jedynie kwestją czasu. Wkońcu zdobywa mąż zawsze miłość swojej żony. Nawet w wypadkach tragicznego zakończenia — Soames nie lubił zresztą tego rodzaju książek — żona umiera zazwyczaj z wyrazami gorącej skruchy na ustach, o ile zaś umierającym jest mąż — myśl zupełnie nieprzyjemna — rzuca się z rozdzierającem łkaniem, w przystępie spóźnionego żalu, na martwe jego ciało.
Chodził często z Ireną do teatru, wybierając instynktownie sztuki współczesne, poruszające nowoczesne zagadnienia małżeńskie, tak szczęśliwie niepodobne do małżeńskich problematów rzeczywistego życia. Okazywało się, że i te sztuki teatralne kończyły się zawsze w taki sam sposób, nawet o ile w całą sprawę wmieszany był jeszcze „ten trzeci“. Śledząc rozwijającą się na scenie akcję, współczuwał często Soames z kochankiem, zanim jednak jeszcze zdążył powrócić do domu, nabierał, jadąc z Ireną dorożką, przekonania, że nie ma racji, rad więc był, że sztuka kończyła się odmiennem od jego pierwszego impulsu rozwiązaniem. W modę zaczynał właśnie wchodzić jeden szczególny typ mężczyzny — męża — człowiek silny, nieco pierwotny, ale z gruntu zdrowy, który zawsze wkońcu sztuki odnosi bezwzględny tryumf. Soames nie lubił właściwie tego rodzaju typów i gdyby nie wzgląd na własną sytuację, byłby wypowiedział otwarcie swoją odrazę do nich. Zbyt jasno wszelako zdawał sobie sprawę, że jedynym dla niego ratunkiem byłoby okazanie się takim zwyciężającym „silnym“ mężem, aby ujawnić miał kiedykolwiek tę niechęć, której źródła szukać może należało w tajemnem podłożu tkwiącej w jego własnej naturze brutalności.
Milczenie Ireny tego wieczora było wyjątkowe. Nigdy jeszcze dotychczas nie spostrzegał podobnego wyrazu na jej twarzy. Że zaś zawsze najbardziej przerażają rzeczy niezwykłe, był Soames prawdziwie przerażony. Zjadł deser i przynaglił do pośpiechu pokojówkę, zmiatającą srebrną szczoteczką okruszyny. Po wyjściu dziewczyny nalał sobie kieliszek wina i zapytał:
— Był kto dzisiaj po południu?
— Juna.
— Czego ona znów chciała?
Ustalonym było oddawna u Forsytów aksjomatem, że odwiedziny są zawsze wynikiem jakiegoś interesu.
— Przyszła pewnie pogadać o swoim narzeczonym? — dodał.
Irena nie odpowiadała.
— Coś mi się wydaje — rzucił Soames złośliwie — że bardziej ona się ubiega o niego niż on o nią. Nie odstępuje go ani na krok.
Pod wpływem spojrzenia Ireny poczuł się nieswojo.
— Nie powinieneś mówić takich rzeczy! — zawołała.
— Dlaczego nie? Każdemu rzuca się to w oczy.
— Nie sądzę. A gdyby tak było, należałoby umieć zachować choć trochę przyzwoitości i nie mówić o tem.
— Uprzejma z ciebie żona, niema co! — burknął, dziwiąc się w duszy żarowi jej odpowiedzi. Niepodobne to było do niej. — Zaślepiona jesteś w tej Junie! Muszę ci jednak powiedzieć, że teraz, kiedy uczepiła się tego swojego „pirata“, nie dba już zupełnie o ciebie; rychło się o tem przekonasz. I tak jednak nie będziesz się już tak często z nią widywała; zamieszkamy na wsi.
Rad był, że oznajmił jej tę nowinę pod pozorem nagłego wybuchu irytacji. Spodziewał się odruchu oburzenia; milczenie, jakiem Irena przyjęła oznajmioną nowinę, stropiło go.
— Nie zdaje się to interesować ciebie? — dodał.
— Wiedziałam już o tem.
Spojrzał na nią wnikliwie.
— Kto ci powiedział?
— Juna.
— Skądże ona o tem wie?
Irena zbyła pytanie to milczeniem. Stropiony i zaniepokojony Soames dodał:
— Świetna to okazja dla Bosinney’a. Stać się może początkiem jego karjery. Mówiła ci pewnie o tem?
— Tak.
Zamilkła. Soames przerwał ponownie milczenie.
— Myślę, że nie masz ochoty przenosić się?
Irena nie odpowiedziała nic.
— Ha, trudno, nie mam możności odgadnięcia, czego właściwie sobie życzysz. Masz zawsze taką niezadowoloną minę. Wszystko ci się niepodoba tutaj, jak się zdaje!
— Czy moje życzenia mają z tem coś wspólnego?
Zabrała wazon z różami i wyszła z pokoju. Soames pozostał przy stole. A więc poto podpisał kontrakt? Poto zamierza wydać około dziesięciu tysięcy funtów? Przypomniały mu się słowa Bosinney’a: — „Kobiety to djabelskie nasienie!“
Powoli jednak uspokoił się. Mogło być gorzej. Mogła zrobić mu scenę. Ostatecznie, dobrze się stało, że Juna przełamała za niego pierwsze lody. Musiała wyciągnąć tajemnicę od Bosinney’a. Powinien się był domyśleć, że tak będzie.
Zapalił papieros. W rezultacie obyło się bez sceny! Da się ugłaskać — taka już jej natura; zimna, ale nie kłótliwa. Pociągając dym z papierosa, i puszczając jego kłęby na środkową dekorację lśniącego stołu, snuł plany urządzenia przyszłego domu. Niema się czem trapić — zaraz pójdzie i naprawi całą rzecz. Irena siedzi teraz pewnie pociemku, pod japońskim parasolem. Piękna, ciepła noc...
Juna przyszła rzeczywiście tego popołudnia z błyszczącemi oczami, wołając już na progu:
— Twój Soames to zacny chłop! Świetnie ułożyło się dla Fila, coś właśnie w jego guście!
Dostrzegłszy brak zrozumienia i zdziwienie na twarzy Ireny, dodała:
— Mówię, rozumie się, o nowym waszym domu w Robin Hill. Jakto?! Nic o tem nie wiesz?!
Irena nic nie wiedziała.
— O, w takim razie nie powinna byłam może ci nic mówić! — opamiętała się zbyt późno i, rzucając niecierpliwe spojrzenie na przyjaciółkę, zawołała:
— Wyglądasz, jakgdyby cię to nic a nic nie obchodziło. Jakto? Nie rozumiesz, że o taką właśnie okazję modliłam się do Boga?!
Tego tylko było Filowi potrzeba. Przekonają się wszyscy, co on potrafi!
Nie krępując się już obowiązkiem dochowania tajemnicy, opowiedziała całą rzecz.
Od chwili własnych swoich zaręczyn zdawała się niezbyt interesować położeniem przyjaciółki; godziny, spędzane z Ireną, poświęcała na własne zwierzenia; czasem nawet, pomimo całego serdecznego jej dla młodej kobiety współczucia, niezdolna była zatrzeć w uśmiechu swoim śladu litościwej pogardy dla istoty, która tak fałszywie pokierowała własnem życiem, która tak niesłychany, tak niedorzeczny popełniła błąd.
— Powierza mu także całą stronę dekoracyjną — pozostawia mu co do tego wolną rękę. To świetnie... Nie dokończyła, wybuchnąwszy gamą wesołego śmiechu, który radośnie wstrząsnął jej drobną figurką; podniosła rękę i strzepnęła muślinową firankę. — Wiesz, zwróciłam się nawet do stryja Jamesa... — Urwała jednak, zdjęta nagłym wstrętem na wspomnienie tego incydentu. Wobec obojętności przyjaciółki nie zatrzymała się u niej dłużej i rychło odeszła. Będąc już na ulicy, odwróciła się i ujrzała Irenę, stojącą jeszcze na progu. W odpowiedzi na pożegnalny jej gest ręką dotknęła Irena dłonią swoją czoła i, zwolna zawróciwszy, zamknęła drzwi...
Soames wszedł do bawialni i wyjrzał przez okno.
Irena siedziała nieporuszona pod japońskim parasolem i tylko koronka, okrywająca białe jej ramiona, falowała zlekka, podnosząc się i opadając w takt spokojnego jej oddechu.
Coś wszelako w milczącej tej postaci, siedzącej tutaj bez ruchu, zdradzało kryjący się pod pozornym tym spokojem żar uczuć, jakgdyby cała jej istota wstrząśnięta była do głębi, zasadniczej ulegając przemianie.
Wysunął się zpowrotem do jadalni, niezauważony.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.