Portrety literackie (Siemieński)/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Siemieński
Tytuł Franciszek Morawski
Pochodzenie Portrety literackie
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1867
Druk N. Kamieński i Spółka
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


III.

W r. 1819 zostawszy jenerałem brygady strzelców pieszych, konsystujących w Lublinie, oddalony od ogniska literackiego Warszawy, utrzymywał korespondencyę niemal ciągłą z radzcą stanu Kajetanem Koźmianem, z którym go bardzo ścisła łączyła przyjaźń, późniéj z jego synem Jędrzejem, któremu również jak ojcu był przyjacielem i doradzcą; także z jenerałem Wincentym Krasińskim, wielkim admiratorem jego dowcipnych listów.
Listy te mniéj więcéj poczynają się od r. 1822 lub 1823, — Morawski bowiem rzadko gdzie kładł datę, — a ciągną się przez lat dwadzieścia kilka. Czytając je, widzisz w nich całą jego duszę, najszlachetniejsze serce, umysł wyższy, żywo interesujący się wszystkiém co dobre i wzniosłe, a niemiłosiernie żartujący z zarozumiałego głupstwa, hipokryzyi, nadętości niektórych figur i płaszczenia się bożyszczom dziennym. Jestto komentarz prawego i rozumnego obywatela do historyi politycznéj, towarzyskiéj i literackiéj onego czasu.
Niewyczerpanym przedmiotem tych listów, wprzód nim się zajęły romantyczne spory, był Jaksa Marcinkowski. Śmieszny ten, pretensyonalny oryginał, ze stosami nakleconych rymów wybrał się z Wołynia, gdzie prowadził żywot pasożyta, do Warszawy, aby tam obszerniejsze znaleźć pole do popisów swojéj Muzy. Gdy zaprezentował stosy poematów, trajedyj, komedyj, ód, elegij, epigramatów, — wprawił w niejaki kłopot naszych klasyków, których sława gruntowała się na kilku odach lub mówkach, a tu tyle wykończonych płodów imponowało tém, że skończone, że tylko czekają nakładcy. Poznano się jednak prędko na płytkiéj głowie, mniéj jak miernym talencie, puszącym olbrzymią zarozumiałością, i zaraz wzięto go na fundusz, co niezawodnie nie byłoby spotkało potulnego metromana. Kajetan Koźmian, biorący rzeczy poważnie, chciał mu otworzyć oczy, obrzydzić niewdzięczny zawód i zachęcić do jakiéj pracy, dającéj kawałek chleba. Marcinkowski przyjął to z oburzeniem, rozgłaszając że wszyscy ci literaci, zazdrośni jego talentu i sławy, chcieliby mu z rąk wytrącić pióro; a najbardziéj w to uderzał, że on przez rok jeden więcéj napisał, niż oni przez całe życie.
Odtąd Jaksa stał się celem dowcipów, epigramatów, nawet poematów, które z rąk do rąk obiegały, pobudzając do śmiechu jego kosztem. Nie znalazłszy on w stolicy takiego powodzenia, o jakiém marzył, przyjechał do Lublina i udał się pod skrzydła Morawskiego, który dał mu u siebie stół i mieszkanie, a nawet karétę na usługi, z czego się bardzo pysznił. Marcinkowski oddawał wizyty, robił się znakomitą figurą, wszędzie proszony i nieproszony czytywał swoje wiersze, i pisał nowe na cześć miejscowych piękności, co mu niejaką wziętość u płci pięknéj jednało. Morawski bawił się nim, a często i nudził, jeżeli go nagabywał swemi wierszydłami i prosił o zdanie lub radę. Wesoły jenerał trzymał się innéj z nim taktyki niż weredyczny Koźmian: potakiwał on właśnie jego największym głupstwom, dodawał nawet do nich konceptu; i tak, kiedy Marcinkowski w wierszu na pochwałę Lublina mówiąc o Leszku Czarnym, z powodu rymu zrobił go Leszkiem wtórym, Morawski zwrócił jego uwagę na ten błąd przeciw historyi i radził użyć epitetu: Leszek bury, kolorem do czarnego zbliżony. Podobnych téż figlów wiele mu napłatał, a mianowicie napisał na niego balladę, którą, on jakoby przez pocztę odebrał z Warszawy i podejrzywał o nią jenerała Wincentego Krasińskiego. Ballada ta w swoim czasie obiegała w licznych kopiach. Żałuję że nie mogę jéj dosłownie przytoczyć; każdy wiersz tryska dowcipem. Treść tylko pamiętam:
Nad Wisłą stoją zwaliska zamku w którego podziemiach ma być jezioro, a na jeziorze pływa „księżniczka w złotą kaczkę zamieniona“ któréj pilnuje djabeł w postaci smoka. Dowiedziawszy się o tém Jaksa, uczuwa rycerski animusz, i napakowawszy kieszenie wierszami, pewnym jest że djabła rozczuli i księżniczkę wyzwoli. Udaje się w podziemne lochy, i czyta djabłu swój poemat: Gorset; — djabeł usypia, — a on tymczasem w koperczaki do kaczki, która przybiera właściwą postać. Kawaler prezentuje się ślicznéj księżniczce:

W herbie mym noszę srogiego lwa z gryfem,
Z krwi książąt greckich wyszedł piérwszy Jaksa,
A imię moje prostym logogryfem
Jest wsławionego dziełami Ajaksa.

Wyprowadza ją więc, a gdy przechodzą obok chrapiącego Argusa, rycerz nasz w ciągłych komplementach i susach około panny, nieuważnie zaczepił śpiącego krzyżem Miechowskim[1]. Djabeł się ocknął, porwał Jaksę i z wszystkiemi wierszami wyrzucił na bruki warszawskie.....
Był to najdowcipniejszy kawałek co się ukazał na niefortunnego wierszokletę.
Najpewniéj to jenerał podsunął mu pomysł napisania coś o Rzeczypospolitéj Babinskiéj. Pochwycił tę myśl Marcinkowski i wziął się do sklécenia komedyi, która była przedstawioną w teatrze lubelskim. Morawski w liście do jen. Wincentego Krasińskiego tak opisuje to przedstawienie.
„Zbiegliśmy się już o 4téj na teatr, on o 3ciéj był na paradysie i nie wiedział że go widzimy. Pełno było, i wszyscy cieszyli się na głupstwo, które ich uraczyć miało. Szeptano po lożach, po parterze, że tchórz będzie wykpiony w téj sztuce.
„Podnosi się kortyna, początek niezły... — niby koło miodem smarowane na pszczelnikach... Brawo po całym parterze, i wtenczas widzimy jak sam Jaksa dawał brawa. Słowo uczciwości, prawda. Wlókł się potém cały piérwszy akt przez trzy kwadranse, w którym o tém jedném zawsze była rozmowa, że wystraszymy tchórza. Kończy się akt piérwszy — nudnie trochę. Żadnego oklasku; Jaksa zaalarmowany; śmiano się jednak niekiedy z gdéraniny z początku komicznéj, lecz wreszcie nudnéj, i tém się pocieszał. Podnosi się zasłona — akt drugi. Tchórz, o którym mowa była w całym piérwszym akcie, tu się dopiéro pokazuje, chociaż bawi ciągle w Babinie. Szemrzą po parterze, że szlachcica kontuszowego z poczciwych i wielkich czasów wystawia na śmiéch i wzgardę; lecz przypominają sobie, że to płód Jaksowskiéj głowy, więc słuchają cierpliwie jak djabeł w balladzie. Wystraszają więc kobiéty tchórza bez sensu i ładu; oknem ucieka; w konopiach go znajdują, przyprowadzają i robią Buńczucznym Babińskim, dają mu buńczuk, u którego wisiał cały zdechły tchórz, którego Jaksa jak waryat szukał po Lublinie. Kierdaj Dziusa, czyli tchórz sztuki, bierze go bez żadnéj ceremonii, całuje (na honor!) trzy razy w ogon. Odbiérają mu pannę; ani się dziwi, ani słowa nie mówi do końca sztuki, tylko całuje buńczuk, skacze, tańczy z nim i — nakoniec zasłona spada. Tu dopiéro cały parter i loże wrzasną: Autor! Autor! Widzieliśmy, że i Jaksa gębę niezmiernie rozdziawił i dorozumiewamy się, że także wrzeszczał autora, bo niezmiernie klaskał. Wychodzi aktor i donosi, że autorem komedyi jest: Wielmożny Kajetan z Jaksów Marcinkowski, autor pism wielu! Brawo więc, brawo! zagrzmiało po całym teatrze. Jaksa się pokazuje i nuż aimablować od loży do loży i zbiérać powinszowania. Ja w tém wszystkiém zawsze tę myśl miałem, że Jenerał pewno przyjedziesz na tę sztukę, i że gdzieś siedzisz ukryty. Straszyłem go tém, i dla tego aż na paradys uciekł. Nazajutrz po całym Lublinie wizyty, wszędzie oklaski i chwała, któréj serdecznie wierzy; aż nareszcie przychodzi do Prezesa, który go wykpał, że dawnego Polaka na hanswurszta wykierował, i dla tego sztuki zakazuje. Jaksa myśląc, że coś przeciw rządowi napisał, prosi o wytknięcie miejsc politycznych, a tu mu powiadają, że to nie polityka, ale głupstwo temu winno. Przerabia więc na nowo i nie wiem, co z tego będzie. Wszystkie familie żyjące dotąd w okolicy Lublina, pokładł do komedyi, jako to: Gałęzowskich, Dłuskich, Sobieszczańskich, Wybranowskich, Domańskich i Finków. Już ich teraz wymazuje i nowe komponuje z głowy. Otóż jest mój raport, którego Jenerał zapewne z utęsknieniem czekał.“
W liście do Jędrzeja Koźmiana znowu o Jaksie:
„Jaksa pisze na mnie komedyę pod tytułem: Teraźniejsza przyjaźń. Dowiedział się w teatrze, że epigraf na satyrze Znawców nie jest Krasickiego ale Naruszewicza. Rzucił się z parteru jak szalony; trzy ławice obalił, i kilku widzów. Spotykam go wylatującego z teatru, pytam się, — przeklina mnie, siebie i losy. Leci jak waryat do sklepów i księgarni, gdzie dał egzemplarze Znawców na przedaż; puka, dobija się w nocy; patrol nadchodzi, a myśląc że złodziéj, bierze go do kozy. Przyprowadzają go na odwach; szczęściem że go oficer znał i wypuścił. Nazajutrz z ranną zorzą wstał i wszędzie, gdzie tylko były egzemplarze, podpis: Krasicki, wymazał széroko; ale jakże się znowu zmartwił, gdy mu mówili, że na samém czele pisma Muza jego zrobiła żyda. Już biédak nie wié co ma począć, i gdyby nie święcone, nie miałby pociechy. Dziś to jego benefis, bo przynajmniéj zjadł 50 święconych. Broń Boże go dzisiaj nastraszyć; coby to jaj i szynek powstało w jego żywotnim wulkanie!“
Niezliczone te figle wystrajał mu jenerał — i w rzeczy saméj były to improwizowane komedye, stokroć zabawniejsze niż wiele pisanych na scenę. W dość nudném miasteczku prowincyonalném była to jedyna rozrywka. Kiedy téż Marcinkowski pogniéwał się i wyniósł od jenerała, a potém do Warszawy wyjechał, Morawski często powtarza w swoich listach, że: „jeden bęben i dzwon bernardyński budzą zaspany Lublin, gdzie tak głucho jak na sejmie galicyjskim, a ciemno, jak w głowie Jaksy.“ — Często się téż dowiaduje co porabia? co pisze? i dodaje: mogę o nim i o sobie powiedzieć: „nec tecum possum vivere, nec sine te.“ Koźmian ojciec i syn zdawali mu częste o nim relacye, dostarczające wątku do śmiéchu i żartów, a nawet do litowania się nad smutną dolą biédaka. Pisze on z tego powodu do jenerała Krasińskiego:
„Jaksa, drogi Jaksa podobno chory bardzo i prawie tak nędzny jak jego wiersze. Niech się Jenerał dowié czy to prawda. W Wielkiéjpolsce, w Szląsku nawet mówiono mi o nim. Zastanowiłem się jak rymy jego mogły go tak głośnym uczynić, i wytłómaczyłem sobie to temi wierszami, które kiedyś tam zrobiłem:

Sława, co życie nasze przedłuża za grobem
Szczególnym dzieła ludzkie wygłasza sposobem:
Z dwóch stron sobie przeciwnych dwie trąby przytyka,
Jedną głosi Byrona, a drugą Jaksika.

Mimo tego, gdy rzeczywiście otrzymał wiadomość, że Jaksa chory i bez grosza, za pośrednictwem żony swojéj posłał mu pieniężny zasiłek... Innym razem widząc go, tak się o nim wyrażał:
„Biédny Jaksa! smutny niezmiernie, płakał tu nieborak, rozmyślając nad swym losem bez nadziei. Litość brała patrząc na niego, i zupełnie mi się z nim figlów odechciało.“
Nastały spory z romantykami, Marcinkowskiemu dano spokój, tém więcéj, że i sam z tonu spuścił — i wyrobiono mu miejsce inspektora szkół w Płocku.
Nieraz zastanawiałem się nad tém zjawieniem się Marcinkowskiego, które nie było bez głębszego znaczenia. Że wiersze pisał i liche, w rozumieniu, że są najczystszéj wody — to przecież każdemu wolno, i rzemiosło to wyzwolone praktykowało się od wieków, dziś się praktykuje, i do końca świata praktykowaném będzie. Zkądże więc taka przeciw niemu zajadłość w klasycznym obozie, a takie znowu pobłażanie romantyków utrzymujących złośliwie, że rymy jego nie były gorsze od płodów tak zwanego klasycyzmu? — Oto dziwnym zbiegiem okoliczności: kiedy z litewskich borów wschodziła nowa gwiazda poezyi, z tłustych łanów wołyńskich podniósł się pyzaty księżyc, istny symbol Jaksy — tego arcy-mistrza kommunału. Z teką wierszydeł spadł on na koronną Warszawę i stał się żywą parodyą ówczesnych panujących tam wszechwładnie wyobrażeń pseudo-klasycznych. Te same rzeczy zwietrzałe, powiedziane już tysiąc razy, powtarzał w mniéj dobrze utoczonych i zwięzłych wierszach, ale zawsze czérpał z téj co i klasycy krynicy, i w niczém nie oddalał się od ich rutyny co do formy, wyrażeń, stylu. Nie mając ich nauki, ich talentu, przecież robił to co i inni. Była to ta sama maniera, tylko praktykowana przez partacza, który robił jak na jarmark, i przeciw ich jakości stawiał chełpliwie swoją ilość. Z rozmowy przekonano się że nieuk, ciasna głowa — lecz mimo tego i on miał swoje koncepta, i on potrafił tak dobrze strofkę utoczyć, jak inny, z każdéj okazyi jaka się nawinęła. Widok własnéj karykatury powinien był ich oświecić i nasunąć pytanie: czém jest poezya? Ale ten komiczny praecursor zbliżającéj się prawdziwéj poezyi, nie zreflektował ich; uderzyli nań orężem swojéj wyższości, postrzelali strzałami dowcipu, myśląc zapewne, że to wzmocni powagę szkoły klasycznéj. Morawski żartował z Jaksy i płatał mu figle, ale rozumiejąc co jest poezya, lekceważył takiego współzawodnika, i dla uspokojenia zaalarmowanych musiał im tłómaczyć nicość jego utworów. Na nieszczęście brakowało Marcinkowskiemu wyższéj pozycyi w świecie, — mając ją, byłby wierszami swemi ogromnie zaniepokoił klasyczny obóz, nader troskliwy o utrzymanie swojéj powagi i godności.
Marcinkowskiego zwykle uważano za krotofilne zjawisko towarzyskie, należące do pomyślniejszych dawnych czasów, za rodzaj wypchanéj lalki, do któréj mierzono dowcipem poobiednim... lecz kto bliżéj się przypatrzy i skombinuje go z nowym duchem wiejącym od Wilna, — ujrzy w nim narzędzie do zachwiania wiary w niemylność, jaką sobie przyznawał areopag klasyczny, którego wszystkie słabe strony ten intruz parnaski naraz odsłonił.




  1. Zgromadzeniu XX. Bożogrobców w Miechowie służył przywiléj dawania patentów na krzyże. Byli tacy, co nie mogąc inaczéj próżności swojéj dogodzić, nabywali te patenta za małą opłatę i uchodzili za ludzi dekorowanych. Marcinkowski, wywodzący się z rodu owego Jaksy, założyciela Miechowitów, miał niejakie prawo do téj ozdoby, którą nosił.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Siemieński.