Portret Dorjana Gray'a/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Oscar Wilde
Tytuł Rozdział V
Pochodzenie Portret Dorjana Gray'a
Wydawca A. F. Mittler
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

— Mamo, mamo, jestem taka szczęśliwa! — szeptała dziewczyna, tuląc twarz do łona znużonej, zwiędłej kobiety, która, odwrócona tyłem do ostrego, rażącego światła, siedziała w jedynym fotelu, znajdującym się w brudnym pokoju. — Jestem taka szczęśliwa! — powtórzyła, — a ty także musisz być szczęśliwa!
Mrs Vane położyła wąskie, białe dłonie na głowie córki. — Szczęśliwa! — powtórzyła, — jestem szczęśliwa wówczas jedynie, Sybillo, gdy widzę twoją grę. Nie powinnaś myśleć o niczem innem, tylko o grze. Mr. Isaaes był dla nas bardzo dobry i jesteśmy mu winne pieniądze.
Dziewczyna spojrzała na matkę z zadąsaną twarzą. — Pieniądze, mamo? — zawołała, — co nas obchodzą pieniądze? Miłość więcej znaczy, niż pieniądze.
— Isaaes dał nam pięćdziesiąt funtów zaliczki na spłacenie długów i sprawienie przyzwoitej wywyprawy James'owi. Niewolno ci o tem zapominać, Sybillo. Pięćdziesiąt funtów to wielka suma. Mr. Isaacs był bardzo dobry.
— Mr. Isaacs nie jest gentelmanem, mamo, a ja nienawidzę sposobu, w jaki ze mną mówi, — rzekła dziewczyna, wstając i podchodząc do okna.
— Nie wiem, jakbyśmy sobie dały rady bez niego, — odpowiedziała stara kobieta żałośnie.
— Sybilla odrzuciła głowę wtył i roześmiała się. — Nie potrzebujemy go więcej, mamo. Uroczy Książę urządzi nam teraz życie. — Przerwała. Krew napłynęła jej do policzków i ubarwiła je purpurą. Szybki oddech rozchylił płatki jej warg. Drżały. Południowy wiatr namiętności owionął ją, poruszając miękkie fałdy jej szat. — Kocham go, — rzekła z prostotą.
— Głupie dziecko! głupie dziecko! — brzmiała odpowiedź. Ruch zakrzywionych palców, ozdobionych fałszywemi kamieniami, podkreślił jeszcze groteskowość tych słów.
Dziewczyna roześmiała się znowu. W głosie jej była radość schwytanego ptaka. Oczy jej wchłaniały melodję i wypromieniowywały ją zpowrotem: potem przymknęły się na chwilę, jakby chciały ukryć jakąś tajemnicę. Gdy się znowu otwarły, zasnuła je mgła rozmarzenia.
Mądrość wąskich warg przemawiała do niej z wypełzłego fotelu, powołując się na rozum, cytując z owej księgi tchórzostwa, której autor nadużywa imienia zdrowego rozsądku. Sybilla nie słuchała. Była wolna w niewoli namiętności. Jej książę, Uroczy Książę był przy niej. Wywołała jego wspomnienie w pamięci. Wysłała za nim duszę, aby go odszukała, a ona przywiodła go. Pocałunek jego zapłonął znowu na jej wargach. Powieki jej gorące były od jego oddechu.
Mądrość zmieniła taktykę i zaczęła mówić o rozwadze i przezorności. Ten młodzieniec mógł być bogaty. Jeśli nim był, należało myśleć o małżeństwie. O konchę jej ucha uderzały fale przebiegłości życiowej. Otoczyły ją strzały podstępu. Widziała, jak wąskie wargi poruszały się, uśmiechnęła się.
Nagle uczuła potrzebę mówienia. Milczenie napawało ją niepokojem. — Mamo, mamo, — zawołała, — dlaczego on mnie tak kocha? Wiem, dlaczego ja jego kocham. Kocham go, bo jest taki, jaką miłość sama być powinna. Ale co on we mnie widzi? Nie jestem go godna. A jednak — nie potrafię tego wyrazić — czuję się tak mała wobec niego, a przecież nie czuję się poniżona. Jestem dumna, straszliwie dumna. Mamo, czy ty kochałaś mego ojca tak, jak ja kocham Uroczego Księcia?
Stara kobieta pobladła pod grubą warstwą pudru, barwiącą jej policzki, a suche jej wargi zadrgały spazmem bólu. Sybilla podbiegła do niej, otoczyła szyję jej ramionami i okryła ją pocałunkami. — Wybacz, mamo. Wiem, że sprawia ci ból mówić o naszym ojcu. Ale sprawia ci to ból dlatego, że go tak kochałaś. Nie patrz tak smutno. Jestem dziś tak szczęśliwa, jak ty przed dwudziestu laty. Ach! pozwól mi być zawsze szczęśliwą!
— Dziecię moje, jesteś jeszcze za młoda, aby myśleć o miłości. A zresztą, co ty wiesz o tym człowieku? Nie znasz nawet jego nazwiska. Wszystko to jest tak niesłychane, i rzeczywiście, gdy James wyjeżdża do Australji, a ja mam tyle trosk, powinnaś okazać więcej rozwagi. Ale jak już powiedziałam, jeżeli jest bogaty...
— Ach! mamo, mamo, pozwól mi być szczęśliwą!
Mrs. Vane spojrzała na nią i przytuliła ją do siebie owym sztucznym ruchem teatralnym, który tak często staje się drugą naturą aktora. W tej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł młody chłopak z rozwichrzoną czupryną. Był przysadkowaty, ręce i nogi miał wielkie, ruchy niezdarne. Nie był wychowany tak delikatnie, jak siostra. Niełatwo było dostrzec między nimi bliskie pokrewieństwo. Mrs. Vane utkwiła w nim spojrzenie i uśmiechnęła się. W duchu wznosiła syna do godności tłumnej sali widzów. Miała pewność, że scena była zajmująca.
— Mogłabyś zachować kilka pocałunków dla mnie, Sybillo, — rzekł chłopiec, pomrukując dobrodusznie.
— Ach, ty przecież nie lubisz pocałunków, Jim, — zawołała Sybilla. — Taki z ciebie straszny niedźwiedź. — Przebiegła przez pokój i uściskała go.
James Vane czule spojrzał siostrze w oczy. — Chciałem cię zabrać na spacer, Sybillo. Wątpię, czy zobaczę jeszcze kiedy ten ohydny Londyn. Z pewnością nie.
— Synu, nie mów takich strasznych rzeczy, — mruknęła mrs. Vane, z westchnieniem biorąc do ręki pstrą suknię teatralną, aby ją wyłatać. Była nieco rozczarowana, że James nie przyłączył się do grupy. Siła sceniczna sytuacji wzmogłaby się przez to.
— Dlaczego, mamo? Jestem rzeczywiście tego zdania.
— Sprawiasz mi ból, synu. Sądzę, że powrócisz z Australji jako człowiek zamożny. Mam wrażenie, że w kolonjach niema wogóle towarzystwa, tego, co nazywam towarzystwem; jeśli ci się więc powiedzie, będziesz musiał powrócić do Londynu i osiąść tutaj.
— Towarzystwa! — mruknął chłopak. — Co mię ono obchodzi. Chciałbym zarobić trochę pieniędzy, aby ciebie i Sybillę uwolnić od sceny. Nienawidzę jej.
— O, Jim, — zawołała Sybilla ze śmiechem, — jak to nieładnie z twojej strony. Ale naprawdę chcesz pójść ze mną na spacer? To wyśmienicie! Obawiałam się, że będziesz się chciał pożegnać z którymś z przyjaciół — Tomem Hardy, który ci dał tę wstrętną fajkę, albo Nedem Langtonem, który kpi z ciebie, że ją palisz. Bardzo to ładnie z twojej strony, że poświęcasz mi ostatnie popołudnie. Dokąd pójdziemy? Chodźmy do parku.
— Nie jestem dość ładnie ubrany, — rzekł James, marszcząc czoło. — Tylko ludzie eleganccy chodzą do parku.
— To głupstwo, Jim, — szepnęła Sybilla, gładząc go po ramieniu.
Chłopak wahał się przez chwilę. — Dobrze, — rzekł wreszcie, — ale pośpiesz się trochę z ubraniem.
Sybilla w tanecznych podskokach opuściła pokój. Słychać było jeszcze jej śpiew, gdy wbiegała po schodach. Drobne jej stopy stukały o stopnie.
James przeszedł się dwa czy trzy razy po pokoju. Potem podszedł do milczącej postaci w fotelu. — Czy moje rzeczy gotowe, mamo? — zapytał.
— Tak, gotowe, James, — odpowiedziała matka, nie podnosząc oczu z nad roboty. Od kilku miesięcy czuła się nieswojo, ilekroć była sama ze swym szorstkim synem. Jej płytką ale skrytą naturę niepokoił jego wzrok. Zapytywała siebie w duchu, czy James nie podejrzewa czego. Milczenie, gdyż nie odezwał się więcej, było dla niej nieznośne. Zaczęła się uskarżać. Kobiety bronią się, atakując, podobnie jak atakują, poddając się nagle.
— Spodziewam się, że będziesz zadowolony z zawodu marynarza, James, — rzekła. — Nie zapominaj, że to twój własny wybór. Mogłeś zostać pisarzem u adwokata. Adwokaci to ludzie poważani bardzo, a na wsi jadają u najlepszych rodzin.
— Nienawidzę biur i nienawidzę pisarzy, — odparł James Vane. — Ale masz rację. Sam obrałem sobie drogę życia. Jedyne, co ci powiem, to: czuwaj nad Sybillą. Nie daj jej skrzywdzić. Mamo, musisz czuwać nad nią.
— James, co ty też wygadujesz! Oczywista, że czuwam nad Sybillą.
— Słyszałem, że jakiś pan przychodzi co wieczór do teatru, odwiedza ją i rozmawia z nią. Czy to prawda? Co to znaczy?
— Mówisz o rzeczach, których nie rozumiesz, James. W naszym zawodzie trzeba się przyzwyczaić do przyjmowania miłych hołdów. Ja sama otrzymałam w swoim czasie niejeden bukiet. Było to w epoce, gdy rzeczywiście rozumiano się jeszcze na sztuce. Co do Sybilli, nie wiem jeszcze sama, czy skłonność jej jest poważna, czy nie. Ale nie ulega wątpliwości, że ten młodzieniec jest skończonym gentlemanem. Taki jest zawsze uprzejmy dla mnie. Wygląda przytem, jakby był bardzo bogaty i obdarza ją tak pięknemi kwiatami.
— Ale nie znasz jego nazwiska, — rzekł chłopak szorstko.
— Nie, — odpowiedziała matka ze spokojem na twarzy. — Nie wyjawił jeszcze swego prawdziwego nazwiska. To bardzo romantyczne. Należy prawdopodobnie do arystokracji.
James Vane zagryzł wargi. — Czuwaj nad Sybillą, mamo, — zawołał, — czuwaj nad nią.
— Synu, zasmucasz mię. Roztaczam zawsze szczególną opiekę nad Sybillą. Oczywista, jeśli ten pan jest bogaty, nie sądzę, aby coś stało na przeszkodzie ich związkowi. Należy z pewnością do arystokracji. Przynajmniej wygląda na to. Mogłoby to być wspaniałe małżeństwo dla Sybilli. Byliby cudowną parą. Piękność jego jest zgoła wyjątkowa; zwraca na siebie powszechną uwagę.
Chłopak mruknął coś do siebie i zabębnił grubemi palcami po szybie. Odwrócił się właśnie, aby coś powiedzieć, gdy drzwi otworzyły się i wbiegła Sybilla.
— Tacy jesteście oboje poważni! — zawołała. — Co się stało?
— Nic, — odpowiedział James. — Trzeba przecież być niekiedy poważnym. Dowidzenia, mamo, przyjdę o piątej na obiad. Prócz moich koszul wszystko jest spakowane. Nie masz więc o co się niepokoić.
— Dowidzenia, synu, — odpowiedziała mrs. Vane, pochylając głowę ruchem wymuszonego dostojeństwa.
Gniewał ją ton, jaki przyjął wobec niej, a coś w jego spojrzeniu napawało ją niepokojem.
— Pocałuj mię, mamo, — rzekła dziewczyna. Jej kwitnące wargi dotknęły uwiędłego policzka i rozgrzały go.
— Dziecię moje! dziecię moje! — zawołała mrs. Vane, spoglądając wgórę, jakby szukała nieobecnej galerji.
— Chodź, Sybillo, — rzekł brat, który nie znosił afektacji matki.
Wyszli na połyskliwe, drgające od wiatru promienie słoneczne i ruszyli ponurą ulicą Euston Road. Przechodnie spoglądali zdziwieni na posępnego, niezdarnego chłopca, w zwyczajnem, źle skrojonem ubraniu, idącego w towarzystwie tak pięknej i delikatnej dziewczyny. Wyglądał jak ordynarny ogrodnik z różą.
Jim marszczył czoło, ilekroć schwytał jakieś natarczywe spojrzenie. Miał on ów wstręt do zwracania na siebie uwagi, który genjusz nabywa późno, a którego ludzie przeciętni nie wyzbywają się nigdy. Sybilla nie dostrzegała zupełnie wrażenia, jakie sprawiała. Miłość drżała w uśmiechu na jej wargach. Myślała o swoim Uroczym Księciu, i aby tem łatwiej móc o nim myśleć, nie mówiła o nim, lecz szczebiotała o okręcie, na którym Jim miał jechać, o złocie, które zdobędzie z pewnością, o bajecznej władczyni skarbów, którą uwolni niechybnie z rąk rabusiów w czerwonych koszulach. Bo Jim nie będzie zawsze zwyczajnym majtkiem albo magazynierem okrętowym, czy czemś podobnem. O, nie! Życie marynarza jest straszne. Pomyśleć tylko, że on siedzi, uwięziony na ohydnym okręcie, a szalejące, potworne fale usiłują wedrzeć się do środka, zaś czarny wicher łamie maszt i rwie żagle na strzępy! Jim musi opuścić okręt w Melbourne, pożegnać pięknie kapitana i udać się zaraz na złotodajne pola. Zanim tydzień minie, musi się natknąć na wielki, skarb, największy, jaki kiedykolwiek odkryto, i przywieźć go na wybrzeże w wozie, strzeżonym przez sześciu konnych wartowników. Trzy razy napadną go rabusie i zawsze zostaną z wielkiemi stratami odparci. Albo nie. Nie uda się wcale na złotodajne pola. Były to wstrętne wsi, gdzie ludzie upijają się i zabijają w karczmach i używają ordynarnych wyzwisk. Zostanie dzielnym hodowcą owiec, a pewnego wieczora, powracając do domu, ujrzy bogatą dziedziczkę, porwaną przez zbójcę na czarnym koniu, dogoni ją i uwolni z rąk nikczemnika. Oczywiście ona zakocha się w nim, a on w niej, i pobiorą się i powrócą do Londynu, gdzie zamieszkają w ogromnym pałacu. Tak, czekają go wielkie rzeczy. Ale powinien być dzielnym, nigdy nie tracić odwagi, ani trwonić lekkomyślnie pieniędzy. Była przecież tylko o rok starsza od niego, ale o tyle lepiej znała życie! I musi pisać do niej każdą pocztą, a co wieczór modlić się, zanim się położy. Bóg jest tak dobry, będzie czuwał nad nim. Ona będzie się także modliła za niego, a on powróci po kilku latach bogaty i szczęśliwy.
Chłopak przysłuchiwał się z twarzą zachmurzoną i nie odpowiadał. Był prawie chory na myśl, że musi odjechać.
Ale nietylko to czyniło go ponurym i mrukliwym. Przy całym braku doświadczenia miał jednak silne poczucie niebezpieczeństwa w położeniu Sybilli. Ten młody dandys, umizgający się do niej, nie mógł mieć uczciwych zamiarów. Był gentlemanem, i Jim nienawidził go za to, nienawidził go dziwnym instynktem rasowym, którego nie umiał sobie wytłumaczyć, i który nim dlatego tem mocniej władał. Wiedział też, jak płytką i próżną była matka. I dlatego przewidywał groźne niebezpieczeństwo dla Sybilli i jej szczęścia. Dzieci początkowo kochają rodziców, gdy są starsze, osądzają ich; niekiedy wybaczają im.
Jego matka! Miał zamiar zapytać ją o coś, co trawiło go podczas długich miesięcy milczenia. Przypadkowe zdanie, które zasłyszał w teatrze, stłumiony, drwiący śmiech, który dotarł do jego uszu, gdy czekał pewnego wieczora przy wejściu za kulisy, rozpętały w nim falę przeraźliwych myśli. Przypominał sobie, że było to dlań jak uderzenie biczem po twarzy. Brwi jego ściągnęły się w klinowatą brózdę, z bolesnym skurczem przygryzł dolną wargę.
— Nie słyszałes ani słowa z tego, co mówiłam, Jim, — zawołała Sybilla, — a ja snuję przed tobą najpiękniejsze plany przyszłości. Odezwijże się.
— Co mam powiedzieć?
— O! że będziesz dobrym chłopcem i nie zapomnisz o nas, — odpowiedziała Sybilla, uśmiechając się do niego.
James wzruszył ramionami. — Raczej ty o mnie zapomnisz, niż ja o tobie, Sybillo.
Zarumieniła się. — Jak to rozumiesz, Jim? — zapytała.
— Słyszę, że masz nowego przyjaciela. Kto to jest? Dlaczego nie opowiedziałaś mi o nim? On ma wobec ciebie złe zamiary.
— Dość, Jim! — zawołała Sybilla. — Nie wolno ci mówić nic przeciw niemu. Ja go kocham.
— Nie znasz nawet jego nazwiska, — odpowiedział chłopak. — Kto on jest? Mam prawo wiedzieć to.
— Nazywa się Uroczy Książę. Nie podoba ci się to imię? O! głupi chłopaku! nie zapominaj go nigdy. Gdybyś go ujrzał, uważałbyś go za najpiękniejszego człowieka na świecie. Spotkasz go kiedyś: gdy powrócisz z Australji. Polubisz go. Każdy go lubi, a ja go... kocham. Chciałabym, abyś mógł przyjść dziś do teatru. On będzie także, a ja będę grała Julję. O! jak ja będę grała! Wyobraź sobie, Jim, kochać i grać Julję. Kiedy on patrzy! Grać dla niego! Zdaje się, że przerażę całą publiczność, przerażę albo oczaruję. Kochać znaczy to wznosić się ponad siebie. Biedny, wstrętny mr. Isaacs mówić będzie ludziom przy kasie: „genjusz". Dotąd sławił mię jako dogmat, dzisiejszego wieczora uzna mię za objawienie. Czuję to. I to wszystko on, tylko on, mój Uroczy Książę, mój piękny oblubieniec, mój bóg wdzięku. Jestem tak biedna wobec niego. Biedna? Co to znaczy? Gdy bieda włazi drzwiami, miłość oknem ulatuje. Nasze przysłowia trzeba na nowo napisać. Układano je zimą, a teraz jest lato; dla mnie, zdaje się, wiosna, taniec kwiatów pod błękitem nieba.
— On jest gentlemanem, — rzekł chłopak ponuro.
— Księciem! — zawołała śpiewnie, — Czegóż chcesz więcej?
— On cię chce usidlić.
— Wzdrygam się na myśl o wolności.
— Obronię cię przed nim.
— Widzieć go — to ubóstwiać go, znać go — to ufać mu.
— Sybillo, tyś oszalała przez niego.
Roześmiała się i wzięła go pod rękę. — Dobry, stary Jimie, mówisz, jakbyś miał sto lat. Pewnego dnia i ty pokochasz. Wtedy zrozumiesz, jak to jest. Nie bądź taki ponury. Powinieneś się przecież cieszyć, że widzisz mię szczęśliwszą, niż kiedykolwiek, mimo twego wyjazdu. Życie było twarde dla nas obojga, bardzo twarde i uciążliwe. Teraz będzie inaczej. Ty idziesz w nowy świat, ja go już znalazłam. Oto dwa wolne krzesła; usiądźmy i przyglądajmy się eleganckim przechodniom.
Zajęli miejsca wśród tłumu siedzących. Grządki tulipanów po drugiej stronie jezdni płonęły jak dwa ogniste kręgi. Biały kurz, powiewny obłok pyłu kosaćców wisiał w gorącem powietrzu. Barwne, mieniące się parasolki chwiały się i tańczyły niby olbrzymie motyle.
Pozwoliła bratu mówić o sobie, o swoich nadziejach, swoich widokach. Mówił wolno i z wysiłkiem. Wymieniali słowa, jak gracze wymieniają marki podczas gry. Sybilla była przygnębiona. Nie umiała udzielić mu swej radości. Lekki uśmiech, wykwitający na ponurych wargach brata, był jedynem echem, jakie zdołała wywołać. Po pewnym czasie umilkła zupełnie. Nagle ujrzała na chwilę złote włosy i śmiejące się wargi, w otwartym powozie przyjechał Dorjan Gray z dwiema paniami.
Zerwała się. — To on! — zawołała.
— Kto? — zapytał Jim Vane.
— Uroczy Książę, — odpowiedziała, spoglądając za powozem.
Jim zerwał się i chwycił ją silnie za ramię. — Pokaż mi go. Kto to jest? Pokaż go. Muszę go widzieć! — zawołał; ale w tej chwili przemknęła czterokonna karoca księcia Berwick'a, a gdy droga znów była wolna, pierwszy powóz znikł już w parku.
— Odjechał, — szepnęła Sybilla ze smutkiem. — Chciałam, abyś go widział.
— I ja tego chciałem, bo jak Bóg na niebie, jeśli uczyni ci coś złego, zabiję go.
Spojrzała na niego przerażona. Jim powtórzył swe słowa. Przecięły one powietrze jak sztylet. Ludzie poczęli zwracać na nich uwagę. Jakaś dama, stojąca wpobliżu, zachichotała.
— Chodź, Jim, chodź, — szepnęła Sybilla. James szedł bezwolnie za przepychającą się przez tłum siostrą. Rad był, że powiedział jej to.
Gdy doszli do statui Achillesa, Sybilla odwróciła się. W oczach jej było współczucie, które wykwitło na ustach uśmiechem. Potrząsnąła ku niemu głową. — Głuptas jesteś, Jim, straszny głuptas; mruk poprostu, nic więcej. Jak możesz mówić takie straszne rzeczy? Nie wiesz sam, co mówisz. Jesteś poprostu zazdrosny i zły. Ach! chciałabym, abyś się zakochał. Miłość czyni ludzi dobrymi, a to, co powiedziałeś, było niedobre.
— Mam szesnaście lat, — odpowiedział chłopak, — i wiem, czego chcę. Matka nie zda ci się na nic. Nie umie czuwać nad tobą. Wolałbym nie jechać do Australji. Mam wielką chęć zrezygnować z tego. Zrobiłbym to, gdybym nie podpisał już umowy.
— O, nie bądź tak poważny, Jim. Jesteś zupełnie niby jakiś bohater z tych głupich melodramatów, w których mama grywała tak chętnie. Nie mam zamiaru spierać się z tobą. Widziałam go, a widzieć go tylko, ach! to prawdziwe szczęście. Nie kłóćmy się. Wiem, że nie uczynisz nic złego człowiekowi, którego ja kocham, nieprawdaż?
— Dopóki ty go kochasz, z pewnością nie, — brzmiała ponura odpowiedź,
— Ja go będę zawsze kochała! — zawołała Sybilla.
— A on?
— Także zawsze!
— Tem lepiej dla niego.
Cofnęła się od niego. Potem roześmiała się i położyła mu dłoń na ramieniu. Był przecież chłopcem tylko.
Koło Łuku Triumfalnego wsiedli do omnibusu, który zawiózł ich prawie do samego ubogiego domu na Euston Road. Było już po piątej i Sybilla musiała się położyć trochę przed przedstawieniem. Jim nalegał na to, mówiąc, że woli pożegnać się z nią w nieobecności matki. Napewno zrobiłaby z tego scenę, a on nienawidził scen.
Pożegnali się w pokoju Sybilli. W duszy chłopca wrzała zazdrość i dumna, śmiertelna nienawiść do nieznajomego, który, jak sądził, wkroczył pomiędzy nich. A jednak, gdy otoczyła szyję jego ramionami, gładząc palcami jego włosy, zmiękł i ucałował ją z prawdziwem uczuciem. Łzy błyszczały mu w oczach, gdy odchodził.
Matka czekała na niego na dole. Gdy wszedł, mruknęła coś o jego niepunktalności. Nie odpowiedział i zasiadł do skromnego posiłku. Muchy brzęczały dokoła stolu i łaziły po brudnym obrusie. Poprzez turkot dorożek i wrzawę omnibusów słyszał donośny głos, pochłaniający każdą minutę, jaka pozostawała mu jeszcze do odjazdu.
Po pewnym czasie odsunął talerz i ukrył twarz w dłoniach. Czuł, że ma prawo wiedzieć wszystko. Jeśli było tak, jak przypuszczał, należało mu o tem dawno powiedzieć. Matka patrzała na niego, skamieniała z lęku. Słowa padały mechanicznie z jej ust. Obracała w ręku podartą chusteczkę koronkową. Gdy wybiła szósta, James wstał i podszedł do drzwi. Potem odwrócił się i spojrzał na matkę. Oczy ich spotkały się. Jim ujrzał w oczach matki dzikie błaganie o litość. Doprowadziło go do wściekłości.
— Matko, chcę cię o coś zapytać, — rzekł. Oczy jej błądziły po pokoju. Nie odpowiedziała. — Powiedz mi prawdę. Mam prawo to wiedzieć. Czy byłaś żoną mego ojca?
Westchnęła ciężko. Było to westchnienie ulgi. Straszliwa chwila, chwila, której dzień i noc lękała się od tygodni i miesięcy, ta chwila nadeszła wreszcie, a jednak nie odczuwała lęku. Było nawet pewnego rodzaju rozczarowanie Brutalna bezpośredniość pytania wymagała bezpośredniej odpowiedzi. Sytuacja nie była zwolna przygotowana. Była nagła. Robiła wrażenie nieudanej próby.
— Nie, — odpowiedziała, dziwiąc się twardej prostocie życia.
— W takim razie ojciec mój był łotrem! — zawołał chłopak, zaciskając pięści.
Potrząsnęła głową. — Wiem, że nie był wolny. Kochaliśmy się bardzo, Gdyby on żył jeszcze, troszczyłby się o nas niezawodnie. Nie oburzaj się na niego, synu. To był twój ojciec i gentleman. Miał bardzo wysokie stosunki.
Z ust Jima padło przekleństwo. — Nie troszczę się o siebie, — zawołał, — ale nie pozwól, aby Sybilla... To także gentleman, prawda, ten, co ją kocha? Zapewne ma także wysokie stosunki.
Na chwilę ogarnęło kobietę ohydne uczucie upokorzenia. Opuściła głowę. Drżącemi dłońmi ocierała oczy. — Sybilla ma matkę, — mruknęła, — ja jej nie miałam.
Chłopiec był wzruszony. Podszedł do matki, pochylił się i ucałował ją. — Żałuję bardzo, jeśli sprawiłem ci przykrość, pytając o ojca, — rzekł, — ale nie mogłem inaczej postąpić. Teraz muszę już pójść. Żegnaj. Nie zapominaj, że teraz masz jeszcze jedno dziecko tylko, i wierz mi, jeśli ten człowiek wyrządzi mojej siostrze krzywdę, dowiem się, kim on jest, odszukam go i zakłuję jak psa. Przysięgam ci to.
Przesadna wściekłość tej groźby, dziki ruch, który jej towarzyszył, szalone, melodramatyczne słowa, wszystko to wprawiło ją w umiłowany nastrój. To była jej atmosfera. Odetchnęła lżej i po raz pierwszy od wielu miesięcy spojrzała na syna ze szczerym podziwem. Chętnie przeciągnęłaby scenę na tym samym poziomie podniecenia. Ale on przerwał ją. Należało znieść kufry, pamiętać o pledach. Portjer wbiegał i wybiegał szybko z pokoju. Trzeba się było targować z woźnicą. Nastrój rozwiał się w powszednich szczegółach.
Z ponownem uczuciem rozczarowania powiewała z okna podartą chusteczką koronkową, gdy syn odjeżdżał. Zdawała sobie sprawę, że straciła wielką sposobność. Pocieszyła się, opowiadając Sybilli, jak samotne jest teraz jej życie, gdy ma tylko jedno dziecię. Zapamiętała sobie to zdanie. Spodobało się jej. O groźbie nie rzekła nic. Wypowiedziana była żywo i dramatycznie. Czuła, że kiedyś wszyscy będą się z tego śmiali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Oscar Wilde i tłumacza: Marceli Tarnowski.