Poprostu człowiek/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Unamuno
Tytuł Poprostu człowiek
Podtytuł Nowele
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady drukarskie B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. Tres noveles ejemplares y un prologo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MIGUEL DE UNAMUNO
POPROSTU
CZŁOWIEK
NOWELE
WYDAWCA

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“ sp. z o. o.
WARSZAWA — KREDYTOWA 1

Tytuł książki brzmi w oryginale
„TRES NOVELAS EJEMPLARES Y UN PROLOGO"
(„TRZY NOWELE WZOROWE I JEDEN PROLOG")
Przełożył z hiszpańskiego i wstępem opatrzył
DR. EDWARD BOYÉ
Zakłady Drukarskie B-ci Wójcikiewicz, Warszawa.






OD TŁUMACZA


Na pierwszych stronach swego największego arcydzieła „El sentimiento trajico de la vida” („Uczucie tragiczne życia”) Unamuno afirmuje w energiczny sposób „konkretnego i całkowitego człowieka”, „człowieka z krwi i ciała”, jako centralny punkt dyskusji. Wielki filozof z Salamanki oczywiście nie gardzi filozofią, można powiedzieć nawet, że nie istnieje taki system at filozoficzny, któregoby nie znał, jednakże poprzez filozofię, szuka filozofa, „człowieka z krwi i ciała”, który rozczłonkowywuje się w sylogizmach na papierze. Człowiek Kant, człowiek Spinoza — to dla Unamuna klucze do odnośnych systematów. Zamiast szukać źródła książek w książkach chronologicznie wcześniejszych, Unamuno szuka go w najbardziej sekretnych zakamarkach duszy autora. Zdaje sobie doskonale z tego sprawę, że analizując w ten sposób witalne źródła myślenia, niszczy swój obiektywizm, lub też, jak sam powiada, zmusza myśl do odrzucenia maski objektywizmu. Prawda dla niego — to zawszewalka — „agonia” — w greckim sensie tego słowa — wiecznie żywa w sercu człowieka. Unamuno, opanowany całkowicie tą ideą, stara się uwolnić człowieka od obsłonek i ozdób intelektualnych, przyzwyczajając go do kontemplowania własnego, nagiego „ja” w obliczu Boga. Oto posłannictwo, jakie Unamuno, z płomiennym przekonaniem, wniósł do życia hiszpańskiego na początku XX w. Było to posłannictwo uniwersalne, o charakterze religijnym, jednakże nie polityczne, ani nacjonalne. Właśnie dzięki swemu uniwersalizmowi i naciskowi, położonemu na jednostkę, w jej związkach z Bogiem — wywołało ono wielki wpływ na umysłowość Hiszpanów. W istocie rzeczy posłannictwo to było jednoznaczne z nowym sformułowaniem jedności chrześcijańskiej, w liberalnym i współczesnym środowisku, dowodząc afirmacji ultrahiszpańskich walorów, jeżeli już nie antagonistycznych w stosunku do Europy, to przynajmniej całkowicie niezależnych, dzięki swej oryginalności.
Unamuno był czystym Baskiem i dlatego też, jak każdy Bask dążył ku monodeizmowi, posiadając więcej darów siły, niż wdzięku. Formował się umysłowo w zupełnej samotności, zamknięty wśród murów swego ukochanego uniwersytetu w Salamance, na którym wykładał literatury klasyczne. Nie będąc nigdy nacjonalistą — w tym wypadku można mówić raczej o antynacjonalizmie był do głębi, do szpiku kości pisarzem narodowym.Jego silna natura wyrażała się zawsze z mocą.Jego niezależna i indywidualna osobowość przejawiała się w całej postaci i obliczu, w strukturze głowy, której każda kość zwracała na siebie uwagę, nie mówiąc już o magnetyzmie agresywnych ócz i o wyzywającej postawie, ożywiającej tę całość. W czasie swego pobytu w Madrycie, Unamuno ubierał się z wyszukaną niedbałością. „Biedny poszukiwacz Boga” zarówno zaniedbaniem stroju, jak i rzekomym ubóstwem stylu chciał odstraszyć od siebie wszystkich dobrze wychowanych półgłówków, dla których rzeczą decydującą przy zawarciu znajomości, jest t. zw. „pierwsze dobre wrażenie”.
Unamuno wymagał od swych czytelników walki i ze swej strony czynił wiele, aby walka ta była jaknajuciążliwsza. Dopiero nauczywszy się na pamięć wszystkich karkołomnych sofizmatów logicznych i kokieterii naopak, przejdziemy drogą ironii sokratycznej ku wzgórzom Attyki, leżącej tak blisko rodzinnych gór baskijskich, jak sztuka Platona, zbogacona dwudziestoczterowiekowym dorobkiem trudu i cierpienia ludzkiego, leży blisko sztuki profesora literatur klasycznych na uniwersytecie w Salamance — Don Miguela de Unamuno.
W książce „Oberman” Senancoura znalazł Unamuno pewnego dnia ścisłe sformułowanie swego „Tragicznego uczucia życia”: „L’homme est périssable; il se peut, mais périssons en resistant, et si le néant nous est reservé, faisons ou moins que ça ne soit pas une justice”.
Oto etyczna zasada trudnego życia! Kontynuacją tej zasady stała się dobra nowina kichotyzmu, którą propagował Unamuno, począwszy od 1905 roku w swym komentarzu lirycznym do filozofii narodowej w „Żywocie Don Kichota i Sanczo Pansy”, oraz w wspaniałym szkicu „Grobowiec Don Kichota”. Była to moralność męczennika i apostoła, która niejednokrotnie, dzięki fatalizmowi, wyglądała na moralność faryzeusza. Tylko śmierć mogła jej zapewnić autentyczność.
Literatura hiszpańska jest w dziele Unamuna, jakby moralną ekspozycją Hiszpanii. Interpretując dzieło, obnażamy losy tego nieszczęśliwego narodu. Unamuno to Hiszpan, który się formował na przełęczy dwóch wieków, to ucieleśniona sprzeczność. Wydaje się, że broni tego, co zwalcza, że potrzebuje antagonisty, aby móc afirmować samego siebie. Jednakże sprzeczności te, wówczas gdy rzeczywiście występują na jaw, nie dotykają prawie nigdy esencji i istoty myśli Unamuna. Jeżeli w stosunku do Hiszpanii postawa jego jest sprzeczna, to trzeba dodać, że wyraża ona zarazem istotę dramatu hiszpańskiego, dramatu Unamuna, który, wiodąc walkę z obrońcami pewnej określonej tradycji, toczy ją jednocześnie z samym sobą. Tak zwany w Hiszpanii tradycjonalizm był poniekąd kainizmem. Prześladowało się heretyka nie dlatego, że jego doktryny zagrażały zbawieniu dusz jego braci, lecz przeto, że miał jakieś doktryny i że nie zasłaniał się tym powiedzeniem: „nie pytaj się mnie, który jestem ignorantem”.
Na gruncie śmiertelnego, hiszpańskiego marazmu kiełkowała kainowa nienawiść i zazdrość. Najgorsza, moralna i intelektualna nienawiść zażegła stosy Inkwizycji, aby potem rzucać pociski na miasta i wsie, w czasie wojny domowej. Nienawiść, siejąca grozę, zrodziła strach przed wszystkim, co jest prawdziwą wolnością i siłą. Ona to nadała życiu hiszpańskiemu straszliwą monotonię, wszczepiła umysłowościom lęk przed przemyśleniem czegoś do końca, przed ostatnią konsekwencją; ona to sprowadziła na Hiszpanię największe katastrofy. Dlatego też Unamuno chciał rozpocząć reformę od głębin chorej duszy hiszpańskiej, tam gdzie zapuściło korzenie największe zło. Na nic się nie zdadzą reformy inne, na nic, choćby najgwałtowniejsze polityczne i społeczne rewolucje, jeżeli Hiszpania nie przejdzie przez proces „metarytmu”, jeżeli nie zmieni całkowicie rytmu tych elementów organicznych które ją tworzą („La juventud intelectual espaniola”). Ubiegło więcej niż czterdzieści lat od napisania tych słów w książce „En torno al casticimo”. Czterdzieści lat „stawania się narodu w jestestwie swoim”, czyli erupcji problematów hiszpańskich w literaturze półwyspu. Przy końcu tego długiego łańcucha czasu — okresu bezpłodnego w polityce, a zarazem tak literacko urodzajnego, Hiszpanie, już w przeddzień wojny domowej 1936 roku znaleźli się na tym samym miejscu, co Unamuno w roku klęski na Kubie (1898), która miała nadać nazwę całemu jego pokoleniu „odrodzicieli” (regeneradores). Wówczas rewolucja była tylko groźbą. Skończyło się na literaturze, na wspaniałej literaturze, która miała rzucić hasło „Trzeba zabić na głucho grobowiec Cyda i wziąć się do Syzyfowych prac.”
Dzisiaj nie można już mówi o takiej rewolucji. Kainizm hiszpański sprowadził na ziemię półwyspu katastrofę bez precedensów w historii. Nic prócz nienawiści nie przejdzie zeń do literatury, również zatopionej we krwi. Czyż zresztą może stać się inaczej?
Współczesny Kain, Joaquin Manegro, czytając poemat Byrona, pisze w swym pamiętniku: „Czy po mojej śmierci, moja dusza będzie istniała? I czy moją duszą będzie właśnie moja nienawiść? Inaczej być chyba nie może! Taka nienawiść — to wyraz istoty wiecznej. Istota doczesna nie mogłaby tak nienawidzieć, jak ja nienawidziłem.” W tych słowach Kaina, zatroskanego o zagrobowe losy swej namiętności, odzwierciedla się unamunowska pasja głodu pełnego życia i woli przetrwania. Z pragnienia nieśmiertelności w „Uczuciu tragicznym życia” rodzi się jednak nie nienawiść, lecz miłość, która wiedzie nas ku tworzeniu Boga, powiedziawszy jaśniej: nadawania świadomości wszechświatom.
Było wiele takich momentów, w których mogła zachwiać się wiara w Unamuna, gdyż wydawał się on raczej tym, co marzy o doskonałości, niż samym wzorem. Wierzył, że on właśnie był Hiszpanią i dlatego też nie bał się błądzić, nie chcąc zdawać nikomu z tego sprawy. Był trybunałem i ludem w jednej osobie. Jednakże los chciał, aby wielki poeta rozwinął ostatnie sceny swej roli na najbardziej ponurej widowni, jaka kiedykolwiek stała się udziałem Hiszpanii, aby zderzył się z krwawymi komediantami patriotyzmu, w trakcie tragikomicznego incydentu na Uniwersytecie w Salamance, gdy wygłosiwszy mowę rektorską, usłyszał w odpowiedzi okrzyk generała Milian Astray’a: „Śmierć Inteligencji” (Muerte a inteligencia”). Jakiej wartości nabierają obecnie słynne szkice „O kryzycie patriotyzmu” oraz owe słowa Sanczy de Aizpeitia, zwrócone do Don Kichota i tak zawsze uczuciowo cenne dla Unamuna: „Ja, ja nie miałbym być rycerzem?“
Wówczas w Salamance cała jego istność moralna sprzęgła się po raz ostatni, w definitywny sposób z etycznym imperatywem. Unamuno wstąpił w fazę „agonii”, którą poprzednie jego dzieła pozwalają wyobrazić sobie ze wszystkimi szczegółami. Należy ją w sobie przeżyć, aby uświadomić sobie potrzebę tego „metarytmu” w życiu Hiszpanii, zanim przyszłe pokolenia, skrzepiwszy swego ducha, dzięki majestatycznemu wzorowi Unamuna, nie będą miały już potrzeby powracać do tego dramatu, którego jedynym możliwym rozwiązaniem była już tylko jego śmierć.

∗             ∗

„Episodios nacionales” Benito Perez Galdosa formowały w literaturze hiszpańskiej, na przełęczy dziewiętnastego i dwudziestego wieku, świadomość zbiorowości. „Nowele Wzorowe”, „Mgła”, „Miłość i pedagogia” czy Abel Sanchez Unamuna formują świadomość tylko własnego „ja” — „el propio ser”. Galdos, pisząc olbrzymią „Komedię ludzką” miał przed oczyma, jako wzory, Hiszpanów swego czasu. W dziełach swych pozostawił nam ludzi, których psychologię zrozumie każdy Europejczyk, od Wołgi po Manzanares.
Hiszpanie Galdosa są tak uniwersalni, jak Hiszpanie Cervantesa, Hiszpanie Unamuna tak indywidualni, jak on sam. Na krosnach ich duchowego życia przesuwają się te same czarnoiczerwone pasma: przeznaczenie, śmierć i miłość.
Anhel Guerra, Fortunato i Jacinta, Pepet czy Maxi Galdosa, należący stanowo do jakiejś klasy społecznej, lub etnograficznie do pewnej prowincji, rzuceni są na tło obyczajowego życia Hiszpanii; Raquel i Berta, Don Juan lub Aleksander Gomez Unamuna są jedynie emanacją arcy-hiszpańskiej, a zarazem jakże arcy-europejskiej duszy swego twórcy. Te personifikacje namiętności sprowadzają się zasadniczo do dwóch indywidualnych pasyj Unamuna: głodu pełnego życia i pragnienia nieśmiertelności. Urzędowi krytycy „chorujący na chorobę lenistwa umysłowego”, z tej „encarnación de su propio ser”, chcieli wyprowadzić błędny wniosek, że protagoniści powieści i nowel, jako tezy i symbole, sztucznie uczłowieczone, wogóle istnieć nie mogą. „Symbol może się jednak stać człowiekiem, a koncepcja prawdziwą osobą” — odpowiada krytykom Unamuno. „Wierzę w tragedię dwumianu Newtona, myślę także, że hiperbola chciałaby dosięgnąć swej asymptoty. Geometra, któryby odczuł to zrozpaczone pragnienie, mógłby przedstawić hiperbolę, jako istotę bardzo tragiczną.” A dalej: „Zaręczam ci czytelniku, że jeżeli Gustaw Flaubert czuł, jak mówią, symptomaty otrucia, gdy pisał „panią Bovary” — to ja czułem, że umieram, gdy August Perez jęczał przede mną na 287 stronie mego romansu „Mgła”: „Ależ ja chcę żyć, jak chcę żyć, Don Miguelu!”, lub gdy mój Aleksander Gomez miał pociągnąć za cyngiel rewolweru.
Powiedzą: „Dlatego, że August Perez — to ty! Po stokroć nie! Wszystkie postacie moich powieści wydobyłem z własnej mojej duszy, z mojej wewnętrznej rzeczywistości, którą zaludnia cały tłum ludzi. Lecz przecież oni nie są mną! Któż ja jestem? Któż jest ten, który się podpisuje, jako Miguel de Unamuno? Jeden z moich protagonistów, jeden z typów, stworzonych przeze mnie?
A ów „ja” ostateczny, „ja” transcedentalny, „ja” najwyższy? Tylko Bóg może odpowiedzieć na to pytanie!
„Mgła” i „Trzy nowele wzorowe” są wysiłkiem, zmierzającym ku oswobodzeniu powieści z formułek konwencjonalno-tradycyjnych, ku zidentyfikowaniu powieści z życiem. Stendhalowskie zwierciadło sztuki zostało tu zastąpione przez życie samo. Destrukcyjny zamiar autora (rozkład powieści, jako rodzaju literackiego) ujawnił się już w tytule. Swoją książkę nazwał Unamuno nie nowela (powieść) lecz „nivola” (słowo w języku hiszpańskim nie istniejące).
Poeta Malherbe, gdy mu Racan zarzucał pewne usterki w wersyfikacji, odpowiedział ze spokojem „Eh bien, monsieur, si ce n’est un sonnet, c’est une sonette”. Unamuno dla mistyfikacji użył terminu „nivola”, a krytycy trzymający się kurczowo kategorii artystycznych, uwierzyli święcie, że autor jest odkrywcą rodzaju literackiego „nivoleria”.
Jak pisarze helleńscy, Unamuno jest jednocześnie filozofem i artystą. Nie ma poezji bez filozofii, nie ma filozofii bez poezji. „Totidem est poetari, atque philosophari” — mówi Spinoza.
Ale — podczas gdy filozofia transcedentalna w uporządkowanym świecie zjawisk widziała realizację zadania wyższego — Unamuno przesuwa akcent wartościujący na płynność substancji i w tym już odzwierciadla się ideologia filozofii, orjentującej się biologicznie. Myśl Unamuna nie zastyga w surowych, niezmiennych ramach jakichś systematów filozoficznych; nieznany jest jej także konflikt, płynący ze zderzenia się obudzonej świadomości z chęcią do statycznego ujęcia życia. Filozofię autora „Mgły” możnaby nazwać wiecznym komentowaniem myśli i czynów człowieka, ciągle nowych czynów i ciągle nowych myśli, pod coraz to nowym kątem widzenia. We „Mgle” realizuje się nietzscheańska sentencja „prawda dnia dzisiejszego jest kłamstwem jutra” i dylemat, znany bohaterom d’Annunzia: „O rinnovarsi o morire”. W miarę postępu akcji autor zmusza protagonistów do odrzucania jednych prawd przejściowych i afirmowania przejściowych prawd innych.
„Mówią, że zmieniam idee jak koszule? To doskonale! Dowodzi bowiem, że mam trochę koszul na zmianę. Większość ludzi chodzi zupełnie nago, lub też nosi wiecznie to samo ubranie, dopóki nie spadnie z nich ono podarte na strzępy... Inteligencja stworzona jest dla życia, a nie życie dla inteligencji...”
Człowiek Unamuna, jak i człowiek Pirandella musi stawać nieustannie oko w oko z życiem płynnym, nieuchwytnym, irracjonalnym; pod naporem chaosu istnienia pękają mu jego prowizoria, przypadkowości i duchowe, zaktualizowane formy.
Przy tej konfrontacji z chaosem — w konstrukcji powieściowej nie może istnieć symetria i porządek — pracę koordynowania i klasyfikowania pozostawia autor czytelnikom. Lecz owa chaotyczność tyczy się tylko akcji. Myśl Unamuna pod maską groteskowości i ironii sokratycznej, rozwija się od początku do końca logicznie i harmonijnie. Jaskrawe światło świadomości przedziera raz wraz tę mgłę psychiczną, wśród której błądzą ślepi bohaterowie, a na którą zzewnątrz umie spojrzeć tylko pies, Orfeusz, wypowiadający orację imieniem autora.
Nowele i powieści dzieją się w świecie ducha. Punkty styczności ze światem zewnętrznym sprowadzono do minimum. Nawet ulica, ten zwykły rząd domów i sklepów, jest dla Unamuna warsztatem tkackim, na który m przechodnie tkają pasma nienawiści, gniewu i zazdrości, czy miłości („Mgła”).
Fragmentaryczna akcja, polegająca na konflikcie dusz, rozprasza się i rozprzęga co chwila. Prawdopodobnie rozprzęgłyby się także psychiki bohaterów, gdyby ich nie trzymała w ryzach namiętność. Ta namiętność a ich życie to jedno. Dlatego też Aleksandra Gomez („Poprostu człowiek”) moglibyśmy nazwać personifikacją zdobyczej woli męskiej, nieugiętej nawet w walce ze śmiercią, Karolonę i Raquel („Dwie matki”), personifikacją barbarzyńskiego głodu macierzyństwa, a Joaquina Manegro („Abel Sanchez”) — wcieleniem nienawiści.
Jakaż jest rzeczywistość istotna, rzeczywistość nieśmiertelna tych ludzi i ich twórcy, Unamuna?
„Człowiek, którego na sposób Kanta, możnaby nazwać neumenicznym, ten człowiek idealny, ten imperatyw kategoryczny winien żyć w świecie fenomenologicznym, czyli w świecie pozorów.
Musi też śnić o życiu, które jest snem. Z antogonizmów tych ludzi realnych powstają tragedie, komedie, powieści i nowele. Lecz rzeczywistość jest rzeczywistością wewnętrzną. Czy rozumiecie Zygmunta i Don Kichota, którzy śnili o życiu? Rzeczywistością w życiu Don Kichota nie były wiatraki, lecz olbrzymy. Wiatraki to pozory. Olbrzymi byli neumeniczni i substancjalni. Sen jest rzeczywistością, twórczością, życiem, także i wiara, jako źródło rzeczywistości jest życiem. Wierzyć — to tworzyć, tworzyć — to żyć (Prolog).
Widzimy, że punkt oparcia przesunął się wyraźnie w sferę wewnętrznej rzeczywistości tworzenia. Dzięki tej twórczej rzeczywistości, Unamuno przy pomocy „El licenciado de Vidrio” Cervantesa stwarza od nowa samego siebie, lub też we „Mgle” staje się pretekstem, potrzebnym na to, aby historia Augusta Perez, historia innych typów, jako też jego własna historia mogły się pojawić na świecie.

∗             ∗
„La palabra este producto social se ha hecho para mentir”. „Słowo, jak każdy wytwór życia społecznego jest kłamstwem”. Człowiek, gdy mówi, kłamie, gdy zaś mówi sam ze sobą, t.zn. myśli, wiedząc o tym, że myśli, kłamie samemu sobie. „ Ihr müsst nicht durch Widerspruch vervirren. Sobald man spricht, beginnt man schon zu irren” — powiedział Schopenhauer. Słowo, jako ekspresja naszego świata wewnętrznego, nie istnieje, tak jak nie istnieje prawda w słowach. Poza impulsami i instynktami życia fizjologicznego, wszystko jest kłamstwem i zmyśleniem. Nawet myśl jest pojęciem mitologicznym, ponieważ zastanawiamy się nie tyle nad rzeczami, ile nad słowami. Nie ma myśli, któraby była zdolna uwolnić od despotyzmu słowa. Każda nasza idea, złączona jest organicznie z językiem, którym mówimy, z indywidualną zbiorową historią naszego kraju. Dlatego też rewolucja języka jest najtrudniejszą i najistotniejszą rewolucją — bez niej zrewolucjonizowanie naszych myśli i idei będzie tylko pozorne („La riforma del castellano”).
Zgodnie z tą maksymą, pastwą zimnej i sarkastycznej krytyki Unamuna pada przede wszystkim działalność filologiczna człowieka, ciemiężąca despotycznie życie naszego ducha.

Destrukcyjny styl, który się rodzi z tej walki z filologią, ma pewne pokrewieństwa ze stylem futurystów. „On doit disposer les substantifs au hasard de leur naissance” — głosił Marinetti, miażdżąc przymiotnik i przysłówek i tworząc łańcuchy analogij. „On doit disposer les mots aux evénements de la vie de mes protagonistes” — powiedziałby Unamuno. A jeśli w działaniu takich protagonistów, jak August Perez z „Mgły” lub Juan z „Dwóch matek” trudno jest doszukać się linii ich charakteru i logicznego związku z ich życiem duchowym — to i słowo, jako ekspresja tego chaosu, musi być także chaotyczne i nieskoordynowane. Zrezygnowawszy ze słowa „idealnie nagiego”, stojącego w związku z wyrażaną ideą, stosuje Unamuno w swych dziełach niesłychaną ekonomię środków artystycznych, według maksymy: mówić jak najmniej, a wyobrażać jak najwięcej. Dlatego też, zamiast właściwych zdań, mamy raczej ich szkielety, zamiast słów — rzuty myśli lub wybuchy pasji. Estetyka autora „Mgły” nie jest ogrodem pięknych, sztucznie wyhodowanych kwiatów, lecz sadem owocobrania — przeciwnie cechuje ją jakby pogarda dla ornamentyki stylistycznej i tradycyjnego porządku słowa.


PROLOG
DO TRZECH NOWEL WZOROWYCH

I

Trzy nowele wzorowe i jeden prolog! Równie dobrze mógłbym nadać tej książce tytuł: „Cztery nowele wzorowe”. Cztery? Dlaczego? Ponieważ prolog niniejszy jest także nowelą. „Nowelą” — zapamiętajmy to dobrze, a nie „nivolą”.
Terminem „nivola” ochrzciłem moją powieść „Mgłę”. Był to wynalazek na użytek moich krytyków... powiedzmy... krytyków!
Umieli z niego skorzystać, ponieważ odpowiadał doskonale ich umysłowemu lenistwu. Umysłowe lenistwo krytyków polega na tym, że każdy z tych panów nawiązuje do tradycji, nie odbiegając w swych sądach ani na krok od sądów swego poprzednika.
Oto cecha charakterystyczna ludzi, poświęcających się tak zwanej „krytyce”.
W „prologu” będziemy powracali niejednokrotnie do noweli, „nivoli” i „nivolizacji”. Jeśli mówię „my”, używając pompatycznej formy pierwszej osoby liczby mnogiej, to dlatego, że jest nas dwóch: ty czytelniku i ja!
A teraz zobaczmy, co ma oznaczać przymiotnik „wzorowy”, czy też „przykładny”. Miguel de Cervantes nazwał „wzorowymi” swoje opowieści, które pojawiły się po Don Kichocie. W „Prologu” tłomaczy ten tytuł w sposób następujący: „nie ma wśród nich ani jednej, którejby nie można było postawić za wzór”.
Później dodaje: „Moim zamiarem było spopularyzować w Hiszpanii grę w bilard. W grze tej może przyjmować udział każdy, nie obawiając się „pecha”, ani nie narażając na szwank swego ciała. Za szlachetnymi i pożytecznymi rozrywkami należy się uganiać, zamiast unikać ich”.
„Nie zawsze przecież spędza się czas w świątyniach, nie zawsze głosi się z kazalnic natchnione słowa, nie zawsze także zajmuje się interesami. Są w życiu godziny wytchnienia, kiedy, chcąc nie chcąc trzeba dać wypocząć nieszczęśliwemu umysłowi.
Oto dlaczego zakłada się cieniste aleje i ogrody, muruje fontanny...
Tutaj zmuszony jestem wyznać, że raczejbym sobie uciął rękę, niż dopuścił do publikacji tej książki, gdybym był choć przez chwilę przekonany, że lektura moich nowel może podsunąć czytelnikowi złą myśl, lub zdrożne pragnienie.
Nie jestem już na tyle młody, abym mógł sobie drwić z „tamtego świata”. Mam lat pięćdziesiąt pięć, przy czym dziewięć uważam za darowane z łaski losu, który mnie obdarzył także pięknym kikutem”.
Z powyższego widzimy więc, że Cervantes primo: nie doszukiwał się w swych nowelach jakichś wzorów moralnych. (Chodziło mu o to, co my dziś nazywamy estetyką). Secundo: że pomysł nazwania nowel „wzorowymi” przyszedł mu do głowy, już po ich napisaniu. Ten sam fakt odnosi się do mojej osoby.
Prolog ten późniejszy jest chronologicznie od nowel, które poprzedza, tak jak gramatyka późniejszą jest od języka, którym rządzi. — Wykład moralny rodzi się zawsze ex-post z analizy aktów występku czy cnoty.

— — —

Prolog jest pewnym rodzajem noweli: nowelą moich nowel, a jednocześnie wyjaśnieniem mojej „nowelizacji’, czy też „nivolizacji”.
Nazwałem te nowele „przykładnymi” czy „wzorowymi”, ponieważ daję je jako wzór: życia i rzeczywistości.
Rzeczywistości!!
Ich protagoniści, to znaczy ludzie, którzy walczą (jeżeli nic nie macie przeciwko temu, będę tak zawsze nazywał moich bohaterów), są realni, bardzo realni, rzeczywistością bardzo wewnętrzną, rzeczywistością, którą nadają sobie sami, w akcie czystej woli, pragnąc być, lub pragnąc nie być, niezależnie od swych łaskawych czytelników...

II.

Nie ma pojęcia względniejszego, niż pojęcie realizmu w literaturze. Jakaż jest bowiem istota tego realizmu?
W poematach — a najlepsze powieści, czy nowele, są poematami — jak i w całej zresztą twórczości artystycznej, rzeczywistość jest rzeczywistością wewnętrzną, najzupełniej różną od tego, co krytycy rozumieją pod nazwą „realizmu”.
Poeta nie wyłania na świat swych postaci, według metod tego realizmu. Typy realistów są tylko manekinami, poruszanymi za sznurek, które z fonografem w brzuchu, powtarzają zdania maestra Pedro[1] usłyszane przez niego na ulicach, rynkach i w kawiarniach.
Jakaż jest rzeczywistość wewnętrzna, rzeczywistość istotna, rzeczywistość nieśmiertelna, rzeczywistość poetycka i twórcza człowieka? Nie chodzi o to, czy to będzie człowiek z krwi i ciała, czy też postać tylko fikcyjna.
Don Kichot jest przecież równie rzeczywisty, jak Cervantes, Makbet i Hamlet, jak Szekspir, a mój August Perez miał prawdopodobnie swoje racje, gdy na stronie 280 i 231 mego romansu „Mgła” tłomaczył mi, że jestem tylko pretekstem, potrzebnym na to, aby jego historia, historia innych typów, jakoteż i moja własna historia mogły się pojawić na świecie.
Tutaj muszę się odwołać do zręcznej teorii d’Olivier’a Wandell Holmes’a w jego „The Autocrate of the Breakfast Fable III” o „Trzech Janach” i „Trzech Tomaszach”. Według tej teorii, gdy Jan i Tomasz rozmawiają z sobą, mamy jednocześnie sześć osób, które przyjmują udział w rozmowie.
TRZECH JANÓW.

Jan rzeczywisty, znany jedynie swemu twórcy.
Jan idealny Jana, nigdy Jan realny, częstokroć od tego realnego bardzo różny.
Jan idealny Tomasza, nigdy Jan realny, ani Jan Jana, częstokroć od tych obydwóch zupełnie odmienny.

TRZECH TOMASZÓW.

Tomasz realny.
Tomasz idealny Tomasza.
Tomasz idealny Jana.

To znaczy, ten, który istnieje, ten, który wierzy, że jest i ten, który wyobraża sobie kogoś innego.
Pójdę inną drogą, niż uczony amerykański Wandell Holmes i powiem, że prócz tego kim jesteśmy dla Boga — jeśli wogóle dla Boga kimś jesteśmy — prócz tego, kim jesteśmy dla innych, lub też prócz tego, co sobie o nas samych wyobrażamy, istnieje jeszcze jedno ważne zagadnienie: „Kimbyśmy się stać chcieli”.
Otóż właśnie to nasze pragnienie jest w głębi nas naszą prawdziwą rzeczywistością, naszą siłą twórczą. Będziemy zbawieni, lub potępieni, bez względu na to, kim byliśmy, lecz ze względu na to, kimbyśmy się stać chcieli. Bóg nas wynagrodzi, lub za karę zmusi nas do wieczystego trwania w tym kształcie, jaki sobie dla nas samych obraliśmy.
Muszę dodać, że zarówno wśród ludzi z krwi i ciała, jak i wśród ludzi fikcji powieściowej istnieją typy, które pragną istnieć oraz typy, które istnieć nie pragną. Ci ostatni — to bohaterzy, istniejący, wbrew ich własnej woli.
Zanim przejdę dalej, muszę wyjaśnić, że pragnąć nie być, to nie znaczy to samo, co pragnąć być. Zachodzą tutaj cztery możliwości: dwie pozytywne: a) pragnąć być, b) pragnąć nie być, i dwie negatywne: c) nie pragnąć być, d) nie pragnąć nie być.
Podobnie jak na przykład można wierzyć: że Bóg istnieje, wierzyć, że Bóg nie istnieje, nie wierzyć, że Bóg istnieje i nie wierzyć, że Bóg nie istnieje.
A wierzyć, że Bóg nie istnieje, to nie jest to samo, co nie wierzyć, że Bóg istnieje, tak jak pragnąć nie być, nie znaczy jeszcze pragnąć być.
Z kogoś, kto nie chce być, trudno jest wydobyć żywą postać bohatera powieściowego, natomiast inaczej się ma sprawa z tym, kto chce nie być. Ten, kto nie chce być, niekoniecznie musi zaraz popełnić samobójstwo!
Jakto? I to się wam wydaje niejasne, zawikłane? Dobrze zatem! Przyjmijcie jednak do wiadomości, że w takim razie nigdy się wam nie uda stworzyć rzeczywistych, żywych postaci. Nie będziecie się też umieli rozkoszować żadnym romansem, nawet gdyby to był romans waszego własnego życia.
Ten tylko bowiem może się cieszyć prawdziwie z dzieła sztuki, kto je w sobie stworzył, lub dzięki któremu odtworzył i przetworzył samego siebie.
Oto dlaczego Cervantes w prologu do swych „Nowel wzorowych” mówi o „godzinach przetwarzania”. Ja osobiście stworzyłem się od nowa, dzięki jego „El licenciado de Vidrio”.
— „ El licenciado de Vidrio”, to byłem ja!!

III.

Ustaliliśmy zatem, że człowiek realny „realis”, najbardziej „res” — istnieje, gdyż działa, — zaś ten, kto chce być, lub też być nie chce, jest twórcą. Jednakże ów człowiek, którego, na sposób Kanta, możemy nazwać neumenicznym, ten człowiek idealny, ten imperatyw kategoryczny, winien żyć w święcie fenomenologicznym, czyli w świecie pozorów. Musi też śnić o życiu, które jest snem.

Z antagonizmów tych ludzi realnych powstają tragedie, komedie, powieści i nowele. Lecz rzeczywistość jest rzeczywistością wewnętrzną! Czy rozumiecie Zygmunta[2] i Don Kichota, którzy śnili o życiu? Rzeczywistością w życiu Don Kichota były nie wiatraki, lecz olbrzymy! Wiatraki, to pozory! Olbrzymi byli neumeniczni i substancjalni. Sen jest rzeczywistością, twórczością, życiem! Wiara, według św. Pawła, jest substancją rzeczy, na które się oczekuje, a to na co się oczekuje jest wszak snem! Wiara, jako źródło rzeczywistości, jest życiem! Wierzyć, to tworzyć! Odyssea to romans bardzo realny. Czyż mniej realny wówczas, gdy nam opowiada o cudach snu, które każdy realista wykluczyłby z pewnością ze swego dzieła sztuki?

IV.

Znam, znam piosenkę krytyków, którzy się „dobrali” do moich powieści. Romanse filozoficzne, tezy powieściowe, symbole, personifikowane koncepcje, szkice w formie dialogów... i tak dalej, bez końca.
Doskonale! Niech im tak będzie! Jednak człowiek, człowiek realny, który pragnie być, lub który być nie pragnie, jest symbolem, a symbol może się wszak stać człowiekiem! Tak samo rzecz się ma z koncepcją, która może się przekształcić w osobę powieściową.
Sądzę, że hiperbola pragnie daremnie dosięgnąć swojej asymptoty. Geometra, który by odczuł to rozpaczliwe pragnienie współzlania się w jedno, mógłby przedstawić hiperbolę jako osobę i to osobę tragiczną. Sądzę także, że elipsa chciałaby posiadać dwa środki. Wierzę w tragedię, czy w romans dwumianu Newtona. Nie jestem tylko pewien, czy Newton tę tragedię odczuwał.
Zaręczam ci czytelniku, że jeśli Gustaw Flaubert czuł, jak mówią, w swym organizmie symptomaty zatrucia, podczas gdy tworzył swój romans — uchodzący za najlepszy wśród realistycznych romansów — „Madame Bovary”, — to ja czułem, że umieram, gdy mój August Perez, na 287 stronie romansu „Mgła”, jęczał przede mną, a raczej we mnie: „Ależ ja chcę żyć Don Miguelu, ja chcę żyć, chcę żyć!..”
„Ponieważ August Perez to ty” — powiedzą mi! Nieprawda! Wszystkie osoby romansów, wszystkich protagonistów wydobyłem z mej duszy, z mojej wewnętrznej rzeczywistości, którą zaludniają całe tłumy. Ale to jeszcze nie dowód, aby oni mieli być mną. Któż ja jestem? Kto jest ten, który się podpisuje jako Miguel de Unamuno? Jeden z moich bohaterów, z mych tworów, z mych protagonistów? A ów ja ostateczny, wewnętrzny, najwyższy — „ów” ja transcedentalny i niezmienny? Któż go zna?
Tylko Bóg może odpowiedzieć na te pytania.
A teraz powiem wam, że te mgliste postacie, postacie, które nie przybywają do nas ani z południa, ani z północy, postacie, które nie chcą być, ani nie chcą nie być, lecz pozwalają się prowadzić bezwolnie, postacie, zapełniające nasze współczesne romanse hiszpańskie — w ogóle nie istnieją. Nie istnieją, mimo wszystkich swych charakterystycznych szczegółów. Nic nie pomogą gestykulacje, szczególne oznaki, nałogi, nawet chodzenie o kulach, skoro brak im indywidualizmu i rzeczywistości wewnętrznej.
Nigdy nie pokazują nam swej nagiej duszy.
Prawdziwego człowieka odkrywa się, lub tworzy w jednym momencie, w jednym zdaniu, w jednym krzyku.
Tak jest u Szekspira, Jeśli chcesz stworzyć czytelniku bohaterów tragicznych, komicznych, lub romantycznych, nie kolekcjonuj ich cech charakterystycznych, nie staraj się obserwować życia zewnętrznego tych, którzy żyją wraz z tobą.
Złącz swe istnienie z ich istnieniem, otocz ich swoją miłością — a przede wszystkim czekaj na dzień (który zresztą może wcale nie nadejść), gdy w jednym krzyku, jednym geście, czy zdaniu zdradzę ci „duszę swej duszy”.
Uchwyć ten moment, pozwól mu się rozwinąć jak ziarnu, które wyda w tobie postać prawdziwie rzeczywistą.
Może uda ci się zrozumieć wówczas lepiej od twego przyjaciela Jana, lub twego przyjaciela Tomasza, kto to jest ten Jan, lub Tomasz, którzy pragną być, lub też być nie pragną.
Balzac nie był człowiekiem światowym. Nie tracił czasu na zbieranie „przyczynków” — nie notował tego, co widział, lub słyszał. Nosił świat w sobie.

V.

Czy to jest dla was jasne?
Wysiłek, który czynimy, aby nasza twórczość stała się jasna i zrozumiała, jest innego rodzaju tragedią. Ten „prolog” zaś jest innym romansem. Romansem mych romansów i mych nowel, tych „Trzech nowel wzorowych”, które będziesz czytał, czytelniku, o ile oczywiście już sam „prolog” od czytania cię nie odstraszy.
Wiem, że obecnie w Hiszpanii romanse pochłaniają głównie kobiety! Przepraszam! Nie kobiety! Raczej matrony, panie i dziewice! Wiem również, że te panie i panienki lubują się w czytaniu przede wszystkim tych romansów, których spowiednik czytać im zabrania!
Czułostkowość oczyszczona ze śniedzi, pornografia, z której bije fala smrodu! Nie uciekają od tego, co je zmusza do myślenia, raczej od tego, co im się wzruszać każe. Emocja nieco odmienna od dobrze znanej emocji kobiecej, kończącej się zawsze i nieuchronnie....
Lepiej jednak nie kończyć.
Owe damy wpadają w ekstazę, wobec manekina, ubranego w suknię, jeśli tylko suknię tę skrojono według ostatniej mody, wobec negliżu i pół-nagości. Jedynie szlachetna i odważna nagość napełnia je wstrętem! Przede wszystkim zaś nagość duszy!
Tak się mniej więcej przedstawia współczesny romans hiszpański. Literatura? Tak! — li-tera-tu-ra! Nic więcej jak literatura! Przedmiot, podlegający prawom zaofiarowania i zbytu, prawom importu, eksportu, kontroli granicznej i granicznych ceł.
A oto moje panie i panowie te „Trzy nowele wzorowe”. Jestem przekonany, że ich protagoniści będą żyli, nawet, gdyby byli skazani na izolację i zapomnienie.
Jestem pewien, tak jak jestem pewien i tego, że sam żyć będę!
Jak? Gdzie? Jak długo? — Jeden Bóg raczy wiedzieć o tym!!


MARKIZ DE LUMBRIA


Rodowa rezydencja markiza de Lumbria, zwana „pałacem” przez nieokrzesanych, półdzikich mieszkańców zapadłego miasteczka Lorenza, wydawała się arką patriarchalnych wspomnień. W pałacu wszystkie okna i drzwi były szczelnie pozamykane, dzięki czemu siedziba robiła wrażenie niezamieszkałej. Na fasadzie pałacu widniała olbrzymia tarcza herbowa. Front wychodził na plac katedralny, gdzie po lewej stronie wznosił się barokowy, ciężki gmach jakiejś fabryki. Nad miastem Lorenza niebo prawie nigdy nie bywa pochmurne, dlatego też pałac tonął przez cały dzień w słońcu. Broniąc się przed jego promieniami, trzeba było zamykać okna i drzwi. Senior markiz de Lumbria, arcy-świetny pan don Rodryg Suarez y Tejada nienawidził słońca i świeżego powietrza. Miał zwyczaj powtarzać: Kurz uliczny i światło słoneczne niszczą mieszkanie, szkodzą połyskowi mebli — a poza tym — ach!... te muchy!!” Markiz de Lumbria odczuwał paniczną trwogę przed muchami. Przed chwilą mogły przecież sfrunąć z łachmanów jakiegoś parszywego żebraka, lub trędowatego. Mogły go zarazić jakąś gminną chorobą. Mieszkańcy Lorenza i okolic byli przecież tak okropnie brudni!
Po stronie północnej, pod murami pałacu w głębokim wąwozie płynęła rzeka. Bluszcz piął się ku górze i pokrywał zieloną suknią olbrzymie mury. Markiz szanował ten bluszcz (tak chciała tradycja rodziny), aczkolwiek jego liście były nader wygodnym schronieniem dla szczurów i innych zwierzątek. Markiz lubił przesiadywać na balkonie, gdzie nie było much ani słońca. Czytał, kołysany szmerem rzeki, która mruczała gniewnie w swym ciasnym łożysku, bryzgając pianą i rozbijając się o skały.
Markiz de Lumbria mieszkał w pałacu, wraz ze swymi córkami, starszą Karoliną, młodszą Luizą, oraz ze swą drugą żoną, donią Vincentą. Pani markizowa miała umysł bardzo chaotyczny. Lubiła spać po całych dniach, jeśli zaś przypadkiem nie spała, użalała się ciągle na wszystkich i wszystko, specjalnie zaś na hałasy i niepokoje. Obawa markizy przed hałasem była równie wielka, jak obawa markiza przed słońcem i muchami. Podczas gdy małżonek spędzał popołudnia letnie na balkonie, obramionym bluszczem, rozkoszując się cieniem i słuchając samotnego śpiewu wód, małżonka pozostawała w salonie. Zagłębiona wygodnie w staroświeckim fotelu, pokrytym satyną, która nie spłowiała od słońca, ponieważ jej nigdy słońce nie dotknęło, pozwalała się kołysać ciszy, wiejącej z placu przed katedrą.
Markiz de Lumbria nie miał męskiego potomka... Było to jego tragedią, bolesnym cierniem jego życia. Wkrótce po śmierci pierwszej żony, ożenił się po raz drugi, żywiąc nadzieję, że donia Vincenta da mu upragnionego syna, lecz donia Vincenta okazała się bezpłodną. Życie markiza de Lumbria płynęło tak monotonnie i tradycyjnie, jak pienia religijne w głębi katedry, lub fale wód w rozpadlinie, pod murami pałacu.
Markiz doglądał swych pastwisk i folwarków. Od czasu do czasu jeździł na wieś, lecz jego wiejskie wizyty trwały zawsze krótko.
Dzień w Lorenza kończył się partią whista. Partnerami markiza byli: spowiednik, duchowny doradca i powiernik całej rodziny, oraz intendent i administrator włości. Partnerzy byli punktualni co do minuty. O tej samej godzinie przechodzili przez wielką bramę pałacową, nad którą widniał blaszany fronton z wyobrażeniem Św. Serca Jezusa i ze słynną dewizą: „Przyjdzie czas, gdy będę panować w Hiszpanii wszechwładniej niż dotychczas”...
Zasiadano do stołu (zimą stawiano pod stołem piecyk żelazny), a z uderzeniem godziny dziesiątej, goście markiza, jakby wprawieni w ruch mechanizmem zegara, wychodzili, pozostawiając na stole sztony, przygotowane do gry na dzień następny. Tymczasem donia Vincenta drzemała w swym fotelu, a panienki czytały książki o treści wzniosłej i budującej, (lub może także i inne książki, mniej budujące, trzymane w ukryciu) i kłóciły się wzajemnie między sobą.
Karolina i Luiza sprzeczały się widocznie dla zabicia nudy, tchnącej z tego salonu, gdzie wstęp słońcu i muchom był tak surowo wzbroniony. Starsza Karolina podobnie jak ojciec nienawidziła słońca i podobnie jak ojciec, obserwowała surowo wszystkie tradycje rodzinne. Młodsza natomiast miała usposobienie trzpiotowate. Lubiła śpiewać, wyglądać na ulicę, wychylając się przez okno. Hodowała także kwiaty w doniczkach. Gminne to były, według słów markiza, upodobania.
— Czy ci ogród nie wystarcza? — pytał ojciec, mając na myśli mały ogródek, który należał do pałacu, a gdzie przebywano bardzo rzadko.
Luiza hodowała kwiaty na balkonie swego pokoju, skąd rozpościerał się widok na plac katedralny.
Hodowała kwiaty, aby je podlewać i pod tym pretekstem przewieszać się karkołomnie przez żelazną balustradę. Luiza interesowała się kto przechodzi ulicą.
— „To dowód złego gustu i złego wychowania — moja córko, jeśli zwracamy uwagę swą na to, co nas nie powinno zupełnie obchodzić” — mówił markiz.
— „Wychodzi na łów” — dodawała ironicznie starsza siostra i przy tych słowach wybuchała kłótnia.
Przesiadywanie na balkonie i podlewanie kwiatów wydało wkrótce rezultaty. Tristan Ibaniez del Gamonal, mający również świetnych antenatów, jak markiz de Lumbria, ujrzał któregoś dnia wśród kwiatów na balkonie uśmiech fiołkowych oczu Luizy. Oczy były jak fiołki, a wargi jak geranium.
Przechodzący ulicą Tristan został potężnie zlany wodą.
Luiza krzyknęła: „Proszę mi wybaczyć, Tristanie!”.
W tych kilku słowach i w tonie głosu młody człowiek wyczuł coś, niby żałosną skargę uwięzionej księżniczki, która z głębi zaczarowanego pałacu przyzywała go na pomoc.
— „Takie rzeczy bierze się na serio — moje dziecko — powiedział do córki markiz.
— Nie należy przy tym zapominać o formach dobrego wychowania”...
— Co chcesz przez to powiedzieć, ojcze?
— Karolina ci wytłomaczy.
Luiza spojrzała na starszą siostrę. Karolina rzekła:
— „Nie sądzę, Luizo, aby córkom markiza de Lumbria wypadało spędzać czas na balkonie i pozwalać, aby przechodnie zalecali się do nich, jak do aktorek, czy baletnic. Czy po to są ci potrzebne kwiaty?
— Niechaj ten młody człowiek wyrazi życzenie, że chce bywać w naszym domu. Ponieważ ja osobiście nic przeciwko niemu nie mam, więc będziecie się mogli pobrać!! A ty co sądzisz, Karolino?
— Jestem tego samego zdania, co ty, ojcze!
Tristan zaczął bywać w domu markiza, jako konkurent oficjalny. Markiza, która miała umysł chaotyczny, przez dłuższy czas nie mogła zdać sobie sprawy z tego co się stało.
Podczas partyjek whista markiza drzemała w kącie sali, a obok niej Karolina i Luiza haftowały lub tkały na wrzecionach, szepcząc i przekomarzając się z Tristanem.
Markiz zwracał baczną uwagę, aby narzeczeni nigdy nie zostawali we dwoje. Wyręczał się Karoliną, wiedząc, że nikt lepiej od Karoliny nie wprowadzi przyszłego zięcia w świat obowiązujących tradycyj i rodowych obyczajów markizów de Lumbria Suarez y Tejada.
Partnerzy markiza, służba, a nawet niektórzy obywatele miasta, których intrygowała zawsze tajemniczość tej rezydencji, zdali sobie sprawę, że wkrótce po wprowadzeniu Tristana do domu, w roli oficjalnego pretendenta do ręki Luizy, atmosfera moralna, panująca w pałacu markiza, stała się jeszcze bardziej ponura i mroczna. Markiz coraz częściej zapadał w milczenie, donia Vincenta skarżyła się coraz częściej na hałasy, których wcale nie było, a kłótnie dwóch sióstr stawały się z dnia na dzień coraz gwałtowniejsze, chociaż dokonywały się w — milczeniu!
Spotykając się na korytarzu, potrącały się, dogryzały sobie wzajemnie — lecz wszystko to odbywało się jakby za jakąś ciężką kotarą milczenia. Nawet krzyk zdawał się być zdławiony w piersiach. Jeden, jedyny raz, stara służąca, Marianna usłyszała podniesiony głos Luizy: „Całe miasto będzie wiedzieć o tym, całe miasto — wyjdę na balkon, na plac przed katedrą i rozgłoszę wszystko!”
— „Zamilcz!” — wyjęknął markiz, dodając tak okropne słowo, że stara Marianna odskoczyła w popłochu do drzwi, pod którymi podsłuchiwała.
Po kilku dniach markiz opuścił Lorenza, w towarzystwie swej starszej córki, Karoliny.
Podczas ich nieobecności, Tristan nie pokazywał się zupełnie w pałacu. Po powrocie, markiz uznał, że jednak wypada powiedzieć coś swoim partnerom. Ta biedna mała nieco niedomaga! — rzekł, patrząc uparcie w oczy spowiednika: „Wszystko te nieszczęsne nerwy!! Ciągle dysputuje i sprzecza się zawzięcie bez powodu z młodszą siostrą, którą w gruncie rzeczy uwielbia. Oczywiście nic poważnego! Chciałem jednak, aby trochę odpoczęła na wsi!” — Spowiednik przyjął w milczeniu wyjaśnienia markiza do wiadomości.
Wkrótce odbyła się uroczystość zaślubin młodszej córki bardzo znakomitego pana markiza de Lumbria Saurez y Tejada z Tristanem Ibaniezem del Gomanal. Uroczystość obchodzono w ścisłym familijnym gronie. Ze znajomych, prócz partnerów markiza, nie było nikogo. Ze strony pana młodego przybyła na ślub tylko jego matka.
Tristan zamieszkał w pałacu swego teścia. Nastrój w domu stał się jeszcze bardziej ponury.
Kwiaty na balkonie młodej mężatki więdły powoli, gdyż nikt nie dbał o nie. Donia Vincenta sypiała po całych dniach, zaś markiz błąkał się w milczeniu, niby widmo po mrocznym salonie, gdzie słonecznemu światłu był wstęp wzbroniony. Markiz de Lumbria czuł, ze życie go opuszcza ze wszystkich sił starał się przy nim kurczowo utrzymać. Zrezygnował z whista. Ta rezygnacja stanowiłaby dowód, że żegna się z życiem, gdyby wogóle można było powiedzieć, że markiz żył kiedykolwiek...
— „Nie mam już ochoty do gry — mawiał do swego powiernika-księdza, — jestem okropnie roztargniony i whist mnie nie bawi — pozostaje mi tylko przygotować się godnie na śmierć, jak na prawego chrześcijanina przystało”.
Któregoś rana po obudzeniu markiz podległ atakowi paralitycznemu. Stracił przytomność. Kiedy ją w części odzyskał, jął pracować całym wysiłkiem upartej woli, aby przezwyciężyć śmierć.
— Nie, nie umrę, dopóki się nie dowiem!
I pytał gorączkowo córkę, gdy ta przyniosła mu do łóżka posiłek.
— Czy to jeszcze będzie trwać długo?
— Bardzo długo mój ojcze!
— Nie odejdę z tego świata, nie mogę odejść, dopóki nie zobaczę młodego markiza. To musi być chłopiec, musi być chłopiec! Wszak tutaj brak mężczyzny! A jeśli już nie będzie Saurezem de Tejada, to w każdym razie będzie Rodrygiem i markizem de Lumbria.
— Nie leży to w mej mocy, ojcze — mówiła Luiza.
— Tegoby jeszcze brakowało, moja córko — tu głos markiza zadrżał z gniewu.
— Tegoby jeszcze brakowało, aby ów urwipołeć, który wszedł do naszej rodziny, nie postarał się dać nam syna markiza!!
Biedna Luiza płakała. Tristan wyglądał tak, jakby go na śmierć skazano.
W dniu rozwiązania, markiz de Lumbria nie mógł wytrzymać w łóżku z niecierpliwości.
— Gdy dziecko przyjdzie na świat — rzekł do swego zięcia i gdy dzieckiem tym będzie chłopiec, młody markiz de Lumbria, przyniesiesz mi go tu natychmiast. Pragnę go zobaczyć, aby móc później spokojnie oczy zamknąć na wieki.
Usłyszawszy słaby krzyk noworodka, markiz uniósł się z wysiłkiem na łóżku i wbił wzrok w drzwi.
Po chwili wszedł Tristan, niosąc dziecko w poduszce. „ Markiz?” — krzyknął starzec.
— „Tak!”
Wziął chłopca na ramię i zaczął go całować namiętnie, mrucząc coś niezrozumiale i trzęsąc się z wysiłku. Był to prawdziwy pocałunek śmierci. Nie zaszczyciwszy swego zięcia nawet jednym spojrzeniem, padł ciężko, jak kłoda na poduszki. Wkrótce zmarł, nie odzyskawszy już przytomności.
Przybrano w żałobne welony herbową tarczę na fasadzie pałacu, a kir płowiał powoli na słońcu, które słało z góry purpurowe promienie. Zdawało się, że żałoba padła na cały dom, do którego nowonarodzone dziecko nie wniosło ani trochę wesela.
Luiza w stała z połogu strasznie wyczerpana. Upierała się z początku, że będzie karmiła sama, ale wkrótce musiała tej myśli poniechać. Łono płatnej mamki?... Westchnęła z rezygnacją.
— Trzeba, abyś się zajął wychowaniem markiza, Tristanie — powtarzała często do swego męża.
Tristan czuł wokół siebie nieukojony smutek. W tej atmosferze starzał się przedwcześnie.
— „Jestem, jak coś, co stanowi własność tego domu — prawie sprzęt”... — myślał, patrząc z balkonu na uliczkę.
Balkon był pusty. Powiędły wszystkie kwiaty, którymi za czasów swego panieństwa tak troskliwie opiekowała się Luiza.
— Możebyśmy zasadzili kwiaty na balkonie” — ośmielił się rzec któregoś dnia Tristan.
— Jest tu tylko jeden kwiat: markiz” — odpowiedziała Luiza.
Tristan bolał nad tym, że dziecka nie nazywano jego synem, lecz markizem. Uciekając z domu, chronił się często we wnętrzu katedry. Czasami zaś wędrował, gdzie oczy poniosą. Złościła go obojętność żony, która nigdy nie próbowała się zainteresować, gdzie przebywa jej mąż.
Luiza przeczuwała, że umrze niedługo. Życie uchodziło z niej za każdym tchnieniem.
— Życie mnie opuszcza. Krew krąży w mych żyłach coraz wolniej, w głowie mam nieznośny szum — czuję, że umieram. A jeśli żal mi odchodzić z tego świata, to tylko z powodu mego markiziątka...”
Smutno było żyć w tym domu, pozbawionym słońca. Myślałam Tristanie, że przyniesiesz mi w darze słońce, swobodę i radość, lecz ty, ofiarowałeś mi tylko markiza. Przynieś mi go!
Pokryła małe ciałko namiętnymi pocałun kami.
Lodowata zapora milczenia stanęła między małżonkami. Milczenie trwało nawet podczas rozmowy. Nie mówili bowiem ani słowa o rzeczach najważniejszych, o tym, co torturowało ich serca i myśli.
Gdy parka miała już przeciąć nić jej życia, Luiza, kładąc zimną dłoń na czole małego Rodriguita, rzekła do Tristana: „Czuwaj nad nim! Poświęcaj się zawsze dla markiza! Jeśli zaś chodzi o nią, to powiedz jej, że jej wszystko przebaczam”. — „A mnie? — wyjęknął Tristan. — „Tobie nic do przebaczenia nie mam”.
Te słowa padły twardo, niby sentencja wyroku na schyloną głowę skazanego.
Nazajutrz Tristan został wdowcem.

∗             ∗

Młody wdowiec, niewolnik tego ponurego domostwa, zamkniętego szczelnie przed słońcem, mógł rozporządzać znacznym majątkiem, który należał prawnie do jego syna, markiza.
Przesiadywał długimi godzinami na balkonie, obramionym bluszczem, słuchając szmeru wód.
Zdawało mu się, że wszystkie jego przeżycia należą już do jakiejś dawnej, zamierzchłej przeszłości. Później wznowił tradycyjne partie whista.
Często zamykał się także w pokoju ze spowiednikiem, wertując po raz setny papiery markiza, aby nie było żadnych uchybień co do woli zmarłego.
Pewnego dnia miasto Lorenza zatrzęsło się od plotek. Wieść była prawdziwie sensacyjna. Oto po krótkiej nieobecności, Tristan powrócił do domu, w towarzystwie swej nowej żony Karoliny, która do niedawna była przecież jego szwagierką. Mówiono, że wstąpiła do klasztoru? Jak i gdzie przeżyła te cztery lata? Komentarzom i domysłom nie było końca.
Karolina zachowywała się arogancko; miała przy tym wyzywające spojrzenie w oczach. Wkrótce po powrocie kazała zdjąć żałobny kir z tarczy herbowej. „W puścić tu słońce — wykrzyknęła — dajcie dostęp słońcu!”.
— Jestem gotowa wysmarować tarczę herbową miodem — aby znęcić tu wszystkie możliwe odmiany much.
Później kazała wyciąć bluszcz.
Mały markiz w swej nowej matce przeczuł nieprzyjaciółkę. Mimo próśb i zaklęć ojca, nie mógł nigdy nazwać jej matką. Nazywał ją zawsze ciotką.
— Skąd on wie, że jestem jego ciotką? Czy mu Marianna o tym powiedziała?
— Nie wiem — odrzekł Tristan. Lecz czyż nie wiesz, że w Lorenza wiedzą wszyscy? Tak! wszyscy... W tym domu widać ściany miały uszy...
— Zamilcz!
Małżonkowie rzadko opuszczali swoją komnatę. Karolina trzymała męża przy sobie. Tymczasem mały markiz pozostawał na łasce i niełasce służby. Korepetytor udzielał mu codziennie lekcji czytania i pisania. Ksiądz spowiednik opowiadał o Bogu i Duchu Świętym.
Partie whista odbywały się regularnie. Karolina siadała obok męża i pomagała mu w grze.
Szukała okazji, aby położyć rękę na jego ręce, aby oprzeć się o niego ramieniem. Z wybiciem godziny dziesiątej mówiła: Czas spać, Tristanie.
Tristan nigdy nie wychodził z pałacu bez swojej żony. Uwieszona u jego ramienie, mierzyła ulicę i świat wyzywającym spojrzeniem.

∗             ∗

Podczas ciąży Karolina czuła się źle. Wydawało się, że przyszła matka nie życzy sobie wcale tego, co się stać miało. Gdy dziecko przyszło na świat, nie chciała spojrzeć na nie. Z głębokiem rozczarowaniem dowiedziała się, że dała życie słabowitej córeczce. Ograniczyła się do suchego powiedzenia: — To kara za nasze grzechy...
Gdy wkrótce potem maleństwo umarło, matka wyszeptała: Może to i lepiej!
„Jesteś tutaj bardzo osamotniony” — rzekła Karolina po kilku latach do swego siostrzeńca, małego markiza.
Trzeba ci jakiegoś towarzystwa. Przypuszczam, że pilny, pracowity chłopiec swym dobrym przykładem mógłby cię zachęcić do pracy. Postanowiłam tedy, sprowadzić tutaj twego kuzyna, który tak jak i ty wychowuje się samotnie.
Markiz zamyślił się głęboko. Liczył sobie dopiero dziesiąty rok życia, lecz dojrzały był nad wiek, jakąś chorobliwie smutną i przedwczesną dojrzałością.
Gdy przybył intruz, którego zwano sierotą, młody markiz odniósł się do niego bardzo nieufnie. Całe miasto Lorenza komentowało dziwne wydarzenie. Sądzono powszechnie, że Karolina straciwszy nadzieję, aby jeszcze kiedykolwiek matką stać się mogła, zaadoptowała tego chłopca, byleby tylko zrobić na złość synowi swojej siostry. Widocznie chciała go upokorzyć.
Dwaj chłopcy spojrzeli na siebie wrogo. Obaj byli despotyczni i samowolni. „Zapewne jesteś przekonany, rzekł Pedrito do Rodriguit’a — że będziesz mi mógł rozkazywać, dlatego że jesteś markizem?
— Gdy mi będziesz tak dokuczał pójdę sobie i zostaniesz sam.
— Właśnie tylko tego pragnę. Wracaj tam, skądżeś przyszedł!
Karolina nie spuszczała malców z oka.
— Nie sprzeczajcie się dzieci!
— Wujaszku — rzekł któregoś dnia Pedrito do Tristana — pójdę sobie, pójdę sobie z powrotem do moich ciotek. Nie mogę znosić już dłużej tego Rodriguita. Ciągle mi wymawia, że jestem tutaj, tylko po to, aby mu usługiwać, że mnie tu z łaski trzymają!
— „Cierpliwości Piotrze, cierpliwości! I ja długo musiałem cierpieć w podobny sposób.
Malec odczuł żałobny ciężar tych łez. Współczuł w głębi serca biednemu ojcu markiza.
Karolina nigdy nie płakała.

∗             ∗
Pewnego dnia małżonkowie siedzieli na kanapie i trzymając się za ręce, patrzyli w milczeniu w pustkę mrocznej komnaty. Nagle do uszu ich dobiegł odgłos kłótni. Dwaj chłopcy spoceni i czerwoni jak burak, wbiegli pędem do komnaty. Pójdę stąd, pójdę stąd — krzyczał Pedrito. Idź gdzie cię oczy poniosą i nie wracaj do mnie więcej, — rzekł Rodriquito.

Karolina, ujrzawszy krew na twarzyczce Pedrita, rzuciła się ku niemu jak ranna lwica, krzycząc: „Moje dziecko, moje dziecko!” Później zwracając się do małego markiza, plunęła mu w twarz słowem: „Kain!”
— Kain? Kto to jest Kain? Może mój brat?” — zapytał markiz otwierając szeroko swe wielkie oczy.
Karolina zawahała się przez chwilę. Później krzyknęła rozpaczliwym, rozdzierającym serce krzykiem:
— On jest moim synem.
— Karolino — wyjęknął Tristan.
— Ach tak — rzekł spokojnie Rodriquito, ach tak... nie wątpiłem nigdy, że to twój syn... Mówią o tym wszyscy. Lecz nie wiemy jeszcze, kto jest jego ojcem i czy w ogóle ma on ojca?
Karolina wyprostowała się. W jej oczach zapalił się ogień. Wargi drżały. Objęła Pedrita ramionami i patrząc zimno w oczy męża, krzyknęła:
— Jego ojciec? Powiedz mu, ojcze markiza, powiedz synowi Luizy, powiedz wnukowi Don Rodryga Suarez de Tejada, markiza de Lumbria! Powiedz mu! A jeśli nie, to ja mu sama powiem!
— Karolino, — błagał Tristan, dusząc łzy.
— Powiedz mu! Powiedz, kto jest prawdziwym markizem de Lumbria!
— Nie zadawajcie sobie trudu, — wtrącił Rodriguito!
— Ach więc tak... markizem jest on, on a nie ty! On który przyszedł na świat przed tobą. Syn starszej córki markiza de Lumbria Suarez y Tejada i twego ojca, Tristana. Tarcza herbowa? Każę zdjąć tarczę herbową i otworzę wszystkie balkony na słońce. Cały świat będzie musiał uznać mego syna za markiza!
Później zwołała służbę. Przyszła nawet na pół zdziecinniała donia Vincenta, której niebywały hałas przeszkodził w drzemce. W obecności wszystkich Karolina rozkazała otworzyć balkony i okna i rzekła donośnym i silnym głosem.
Syn mój Pedrito jest prawdziwym markizem de Lumbria. Ojcem jego jest Tristan, ten sam Tristan, który teraz zaszył się w kąt i płacze. Markiz de Lumbria przyszedł na świat, w miesiąc po zawarciu małżeństwa między Tristanem, a moją młodszą siostrą, Luizą. Ojciec mój poświęcił mnie dla swych zasad... Równie, w podobny sposób, mogłaby być skompromitowana moja siostra!
— Karolino! — wybełkotał Tristan.
— Zamilcz! Nareszcie nadszedł dzień, gdy można wyznać całą prawdę! Twój syn nasz syn odebrał markizowi błękitną krew, błękitną i czerwoną... purpurową krew markizów de Lumbria.
Na miłosierdzie boskie, nie róbcie ta kiego hałasu, — rzekła dona Vincenta, zwijając się w kłębek na swym fotelu!
— A teraz, rzekła Karolina, zwracając się do służby, — roznieście tę historię na całe miasto. Opowiadajcie na placach, przy „patios” i przy fontannach wszystko, coście tutaj słyszeli, aby świat cały wiedział, aby się dowiedziano o hańbie tarczy herbowej.
— Ależ całe miasto wie już o tym dawno — wyszeptała Marianna.
— Cały świat mówi o tym — seniora.
— Więc, aby ocalić sekret, który był publiczną tajemnicą, aby zachować pozory — żyliśmy dotychczas w ten sposób, Tristanie?! Podła niewola! Otwórzcie balkony! Dajcie dostęp słońcu. Nie obawiam się kurzu ulicznego, ani much! Jutro zdejmie się tarczę z fasady pałacu. Zasadzimy na balkonach kwiaty w doniczkach i zaprosimy na uroczystość rodzinną wszystkich mieszkańców miasta. Cały lud okoliczny będzie naszym gościem.
— Uroczystość odbędzie się w dniu, gdy mój syn, owo dziecko grzechu, jak go nazywa spowiednik, zostanie uznany za prawego markiza de Lumbria.
Dziecko grzechu? Grzechem były raczej narodziny tamtego!
Biedny Rodriguito zaszył się w kąt sali. Trzeba go było stamtąd gwałtem wyciągać. Był śmiertelnie blady; jego oczy jarzyły się gorączkowo. Nie chciał spojrzeć ani na ojca, ani na swego brata.
— „Oddamy go do klasztoru na wychowanie”, — zawyrokowała Karolina.

∗             ∗

Mieszkańcy Lorenza mówili z podziwem o żelaznej woli i energii, z jaką Karolina przeprowadzała swoje plany. Na ulicy nie pokazywała się nigdy sama. Prowadziła męża pod rękę, jak więźnia. Okna i drzwi pałacu były przez cały dzień otwarte. Od słońca blakła farba na portretach przodków, na fotelach płowiała satyna. Karolina przyjmowała co wieczór gości, którzy nie śmieli odmówić jej zaproszeniu.
Grała w whista kartami Tristana, który siedział obok niej. Całowała go i głaskała pieszczotliwie po twarzy. „Co robisz mój głuptasku? Jak panowie widzą mój mężuś nie umie grać bez mojej pomocy”.
Gdy zostawali sami, Karolina mówiła: „To nieszczęście Tristanie, że od czasu tej biednej córeczki, nie mamy więcej dzieci. Ona była dzieckiem grzechu, ona — lecz nie nasz Piotruś! Musimy godnie wychować markiza”.
Karolina postawiła na swojem. Tristan uznał Piotra za prawowitego syna. Syn ten miał odziedziczyć rodowy tytuł markiza.
Tymczasem Rodryg, oddany na wychowanie do internatu, trawił się bezsilną wściekłością.
— Najlepiej by było — mówiła Karolina, — gdyby miał powołanie do stanu duchownego. Czyś ty nigdy takiego powołania nie odczuwał Tristanie? Zdaje mi się, że urodziłeś się, aby zostać mnichem...
— Nie mów tak Karolino, — prosił mąż.
— Ależ tak, Tristanie! Nie będziesz się chyba pysznić z przeszłości, którą ojciec spowiednik nazwał „grzeszną” i która, według mego ojca markiza, splamiła naszą tarczę herbową. Nasz grzech? Tyś nie zgrzeszył, Tristanie! To ja ciebie uwiodłam! Ona — ta dziewczyna z fiołkowymi oczami i ustami z geranium, oblała cię, pachnącą wodą, i sprowadziła do domu. Lecz zdobyłam ciebie tylko ja! Pragnęłam się stać matką markiza. Przypomnij sobie! Było jednak coś silniejszego od mojej woli i mego pragnienia! Sądziłam, że się zbuntujesz, ale tyś nie miał siły i chęci do buntu!
— Karolino!
— Tak, tak, wiem dobrze o wszystkim. Pozwoliłeś, aby cię ożeniono z Luizą. To właśnie było twoim grzechem! Ach, ileż musiałam wycierpieć przez ciebie! Wiedziałam, że Luiza nie przeżyje twej zdrady i hańby. Czekałam cierpliwie, wychowując swoje dziecko! Czy wiesz, co znaczy wychowywać dziecko w takich warunkach?
— Niech rośnie dla zemsty — myślałam. A ty jego ojciec...
— Piotr będzie mną gardził...
— Gardził? Skądże znowu! Czy ja tobą gardzę! Lituję się nad tobą. Zbudziłeś moje zmysły, — dzięki tobie uświadomiłam sobie, co to znaczy być starszą siostrą. Dotychczas zwracano się do mnie tylko za pośrednictwem ojca. Nie wychylałam się przez okno, nie słałam uśmiechów na ulicę... A tutaj bywali tylko partnerzy do whist’a, lub parobcy z wiejskich posiadłości ojca. Ach kiedyś się tu zjawił, chciałam ci dać do poznania, że żoną mogę być tylko ja, ja, a nie moja siostra. Czy chcesz, abym ci przypomniała dzieje mego upadku?
— Nie, na miłość boską, nie, Korolino!
— Mówiłam, że urodziłeś się, aby zostać mnichem... To nieprawda! Przyszedłeś na świat, abym ja, Karolina, mogła się stać matką markiza de Lumbria, don Pedra Ibanieza del Gamonal y Saurez de Tejada. Zrobię z niego człowieka! Każę wykuć z brązu nową tarczę herbową, i zawieszę ją na miejscu dotychczasowej, kamiennej. W środek tarczy wprawię rubin! Będzie to plama czerwona, czerwona, jak krew, która trysnęła z twarzy naszego Pedrita, podczas bójki z Rodrygiem, jego bratem przyrodnim, tym dzieckiem grzechu i zdrady. Rubin będzie czerwony, jak krew moja.
— Nie martw się biedaku! — i Karolina położyła rękę na głowie Tristana. Uspokój się, uspokój! Spójrz na portret mego ojca. Jak sądzisz, — co by powiedział, gdyby ujrzał swojego drugiego wnuka, markiza?
Chciał więc abyś mu przed śmiercią pokazał syna Luizy?
— Ach jakże będzie lśnił w słońcu nasz rubin na tarczy herbowej! Czy sądzisz, że w tym rodzie nie było prócz krwi błękitnej, także krwi czerwonej, czerwonej jak rubiny?
— Chodźmy stąd Tristanie! Pozwólmy usnąć naszemu dziecku, w którego żyłach płynie krew czerwona...
Tristan pochylił głowę pod brzemieniem wieków.


DWIE MATKI

I.

Jak mogła Raquel podsunąć mu myśl, aby pojął za żonę Bertę Lapeira? W jaki sposób dowiedziała się, że Juan tracąc podczas snu tę wolę, która nie była wcale jego wolą, lecz wolą Raquel — marzył o anielskiej istocie, która przybywała mu na pomoc, aby go wybawić!
A jeśli kiełkowało w nim ziarno przyszłej miłości, czyż Raquel nie starała się go zniszczyć, każąc mu ożenić się z Bertą? Bezpłodna wdowa chciała stać się matką, w osobie swej rywalki.

Juan znał Bertę od dzieciństwa. Ich rodziny łączyła przyjaźń. Rodzice Juana, którzy umarli młodo, żyli w serdecznej przyjaźni z państwem Lapeira. Don Pedro i Donia Maria okazywali Juanowi dużo życzliwości. Interesowali się jego życiem; boleli skrycie nad jego rozwiązłością. Widząc, że Juan, zmęczony nie tyle miłością, ile miłostkami, szuka ratunku i ucieczki u wdowy, uradowali się, że syn ich przyjaciół znajdzie tam szczęście. Państwo Lapeira nie podejrzewali oczywiście, że drzwi, wiodące ku temu szczęściu, były zdruzgotane burzami.
W przeciwieństwie do tego, co sądził juan, rozsądni państwo Lapeira patrzyli na ten związek, jako na rodzaj małżeństwa. Juan potrzebował wszak czyjejś woli, ktoraby mogła dopełnić jego słabą wolę. Bardzo często ta tragikomedia, o której mówiło całe miasto, była tematem rozmów przy stole, w obecności córki, przed którą nic nie skrywano. Anielska Berta zainteresowała się Juanem. Rodzice martwili się, że Juan nie ma dziecka z Raquel i że ten związek nie uświęcony przez prawa boskie i ludzkie, nie staje się związkiem nierozerwalnym. Wówczas Berta zapragnęła w głębi duszy, aby Juan nie poślubił Raquel. Marzyła w tajemnicy, że się stanie aniołem — zbawcą na tych miłosnych rozdrożach, że go oderwie od drzwi, zdruzgotanych burzami...
Juan i Berta zaczęli snuć podobne marzenia prawie jednocześnie. Ręce ich i spojrzenia spotykały się nagle. Berta przyjmowała towarzysza swych lat dziecinnych, podczas nieobecności rodziców, którzy nie spieszyli się zazwyczaj z powrotem do domu.
Juan przeczuł niebezpieczeństwo i zaczął bywać coraz rzadziej. Państwo Lapeira odgadli powód dla którego unika ich domu. „Jak ta Raquel go opanowała, jak umiała odsunąć go od całego świata” — mawiali rodzice.
— A tymczasem córce ich, anielskiej Bercie, przekorny demon szeptał do ucha w nocnej ciszy:
— Obawia się ciebie!
Jak się to stało, że ta sama Raquel pchała go teraz w ramiona Berty? W ramiona??...
Przeczuwając, że Raquel wiedzie go ku śmierci, biedny Juan żałował, że okres przelotnych miłostek należał już dla niego do przeszłości.
Czyż mógł odczuwać pragnienie ojcostwa? Po coż wydawać na świat istotę, podobną do siebie?
Lecz cóż miał robić?
Pobudzany wolą Raquel, stał się prawie domownikiem u państwa Lapeira. Rodzice Berty nie posiadali się z radości — zwłaszcza wówczas, gdy już odgadli jego zamiary.
Don Pedro: Biedny chłopiec. Jakże on musi cierpieć!
Donia Maria: Ma po temu powody...
Don Pedro: Przypominasz sobie naszą Teresę? Oczywiście mówiła o lubczyku...
Donia Maria: Nie było to miłym żartem z jej strony. Gdyby się była przejrzała w lustrze...
Don Pedro: I zobaczyła, co z niej zrobiła ta praca, na którą los ją skazał, — co z niej zostało po dziewięciu połogach...
Donia Maria: Oto jacy wy jesteście. Mężczyźni — to świnie.
Don Pedro: Wszyscy?
Donia Maria: Wybacz mi kochany Pedro — ty nie!
Don Pedro: Rozumiem, że lubczyk wdowy może być bardzo niebezpieczny.
Donia Maria: Ach ty stary szelmo!
Don Pedro: Mam przecież oczy, Mario, a oczy pozostają zawsze młode.
Donia Maria: Młodsze od nas...
Don Pedro: Co się teraz stanie z tym chłopcem?
Donia Maria: I z nią?
Don Pedro: Trzeba ją przygotować powoli, na wypadek gdyby...
Dona Maria: A ten związek?
Don Pedro: Czyż nie widzisz, że on szuka tylko pretekstu, aby zerwać? Jeszcze sobie z tego nie zdałaś sprawy?
Donia Maria: Bezwątpienia! Lecz zerwanie pociągnie za sobą pewne ofiary...
Don Pedro: A gdyby nawet? Jest bardzo bogaty przecież... może to i owo poświęcić!
Donia Maria: To prawda!
Don Pedro: Musimy go ocalić! Domaga się tego od nas z za grobu głos jego rodziców.
Ze swej strony Berta pragnęła gorąco ocalić Juana. Ach, wydrzeć tego człowieka Raquel i zobaczyć jakim jest ten Juan, który należy do niej duszą i ciałem którego ona stworzyła.
Berta była pełna podziwu dla wdowy. Raquel była jej bóstwem.

II.

Biednego Don Juana męczyły straszliwie te dwie kobiety, Berta i Raquel, jego demon i jego anioł-zbawca.
Pchały go naprzód, ku jakiemuś celowi? Ku własnej jego zgubie, którą przeczuwał?
Zatracał się w tych dwóch kobietach całkowicie. Wydzierały go sobie. Czuł się jak dziecko, o które przed trybunałem Salomona walczyły dwie matki. Nie wiedział, czy Raquel zgodzi się oddać go całkowicie Bercie, lub czy Berta odstąpi go Raquel? Może rozedrą go na ćwierci? Podzielą się jego śmiertelnemi szczątkami. Jasne oczy dziewiczej Berty głębokie, jak morze bezbrzeżne, ciągnęły go ku przepaści. Spojrzenia oczu Raquel, oczu czarnych jak noc bez gwiazd, otaczały go ze wszystkich stron. Te oczy także wiodły go na dno otchłani...
Berta: Co się z tobą dzieje Juanie? Otwórz wreszcie swoje serce przede mną. Czyż nie jesteś przyjacielem moich lat dziecinnych? Jestem prawie siostra dla ciebie!
Don Juan: Moją siostrą!... moją siostrą...
Berta: Czy ta nazwa ci się nie podoba?
Don Juan: Nie miałem siostry! Zaledwie przypominam sobie moją matkę. Mogę powiedzieć także, że nie znałem kobiety w swem życiu...
Berta: Jakto?
Don Juan: Tak... znałem wiele kobiet. Lecz kobiety, prawdziwej kobiety...
Berta: A ta wdowa?... Raquel?
Berta zdziwiła się, że to słowo przeszło jej tak łatwo przez gardło. Głos jej nie zadrżał, rumieniec wstydu nie zapalił się na twarzy. Juan przyjął zapytanie Berty z zupełnym spokojem...
Don Juan: Raquel wybawiła mnie od innych kobiet.
Berta: Wierzę, lecz teraz...
Don Juan: Ach, teraz należałoby wybawić się od niej!
I wymawiając te słowa, Juan czuł na sobie hipnotyzujące spojrzenie czarnych oczu.
Berta: Czy mogłabym ci dopomóc?
Don Juan: Och Berto, Berto!
Berta: Jak zresztą chcesz... Mogę ci pierwsza poczynić wyznania...
Don Juan: Lecz Berto!!
Berta: Kiedyż wreszcie staniesz się mężczyzną, Juanie? Kiedyż będziesz miał swoją własną wolę?
Don Juan: A więc chcesz mnie ocalić?
Berta: W jaki sposób?
Don Juan: Wychodząc za mnie za mąż?
Berta: Nareszcie wykrztusiłeś to słowo. Chcesz mnie poślubić?
Don Juan: Czy to nie jest dla ciebie oczywiste?
Berta: Oczywiste, oczywiste!! Raczej możnaby powiedzieć, że zupełnie niezrozumiałe. Chcesz się ożenić ze mną?
Don Juan: Tak!
Berta: Z własnej, nieprzymuszonej woli?
Juan zadrżał, dostrzegłszy mrok w głębi jasno-błękitnych oczu dziewiczej Berty. Czyż nie domyśliła się całej prawdy? — pomyślał i już był zdecydowany cofnąć się. Lecz czarne oczy Raquel pobudziły go.
Don Juan: Z własnej, nieprzymuszonej woli!
Berta: A czy ty masz własną wolę, Juanie?
Don Juan: Oświadczam się o twoją rękę, prosząc, abyś mnie tej woli nauczyła.
Berta: Więc?...
Don Juan: Więc? — co?
Berta: Naprzód musisz rozstać się z tamtą.
Don Juan: Berto!
Berta: Dobrze! Jeśli chcesz, nie będę już mówiła o tym. Czujesz się niezdolny do zerwania z tą kobietą i pragniesz, abym ja ci w tym dopomogła. Czy tak?
Don Juan: Tak! (i Juan pochylił głowę).
Berta: Abym dała ci wolę, której ci brak...
Don Juan: Tak...
Berta:...I abym zwalczyła jej wolę.
Don Juan: Tak!
Berta: A zatem dobrze! Niech się tak stanie!
Don Juan: Och, Berto, Berto!
Berta: Uspokój się, Juanie. Spójrz na mnie! Moi rodzice mają powrócić tutaj za chwilę.
Don Juan: Co powiedzą twoi rodzice?
Berta: Naiwny jesteś Juanie! Czyż nie wiesz, że oddawna domyślają się wszystkiego.
Don Juan: Więc...
Berta: Będziemy wszyscy troskliwie czuwali nad tobą.

III.

Gdy Juan dowiedział się, że rodzice i Raquel zgodzili się na jego małżeństwo z Bertą, wieść ta wstrząsnęła nim do głębi duszy. Rodzice Berty, państwo Lapeira, pragnęli zabezpieczyć materialnie przyszłość swej córki, — prawdopodobnie myśleli też o sobie. Berta nie była ich jedynym dzieckiem, jak niektórzy sądzili. — Lapeira mieli jeszcze syna, który, jako młody chłopiec, wyjechał do Ameryki i o którym nie mówiono nigdy. Lapeira chcieli, aby Juan wyposażył ich córkę jeszcze przed ślubem, natomiast unikali starannie rozmowy o swojej sytuacji finansowej.
Juan nie kwapił się z wypełnieniem ich żądań, tłumacząc, że wkrótce po ślubie spisze testament, na mocy którego Berta zostanie jego jedyną spadkobierczynią. Przed tym zaś umieści w banku pewną sumę na jej imię.
W mniemaniu rodziców i Berty, Raquel nie była wcale przeszkodą do zawarcia małżeństwa. Zgodzili się utrzymywać z nią dobre stosunki towarzyskie, jako z inteligentną znajomą i przyjaciółką Juana, która wyświadczyła mu w życiu wiele dobra. Byli pewni, że Berta posiada dosyć wdzięku i sprytu, aby zawładnąć całkowicie sercem swego męża i że Raquel sama dołoży wkońcu wszelkich starań, by młode małżeństwo było szczęśliwe. Byleby tylko zapewnić wdowie byt... i szacunek porządnych ludzi!
Mimo wszystko, nie była ona jakąś zwykłą ladacznicą, nie sprzedawała swego ciała temu, kto dawał więcej... Jej stosunek z Juanem był dziełem namiętności — a kto wie? — może i współczucia!
Tak myśleli, lub starali się myśleć małżonkowie Lapeira! Lecz o najważniejszej rzeczy nie wiedzieli ani rodzice, ani anielska narzeczona, ani nikt z mieszkańców miasta, chociaż wszystkim wydawało się, że znają wdowę doskonale. Nikt nie podejrzewał, że Raquel kazała podpisać Juanowi pewną umowę. Juan zaświadczał w niej, że sprzedał kochance wszystkie swoje nieruchomości. Sam figurował odtąd w papierach hipotecznych tylko jako administrator. Wdowa zataiła chytrze istnienie tego dziwnego kontraktu — znała jednak doskonale finansowe położenie rodziny Lapeira.
Raquel: Posłuchaj Juanie! Wkrótce po ślubie, a może jeszcze i przed ślubem, niewielki majątek rodziców Berty — twojej przyszłej małżonki — rozumiesz? — małżonki” lecz nie „żony” — będzie należał do mnie, a raczej do nas.
Juan: Do nas?
Raquel: Tak... właściwie do syna, którego będziemy mieli, jeśli Berta nam go da... Jeśli nie...
Don Juan: Ach jak ty mnie męczysz!
Raquel: Uspokój się. Już ja tego majątku z oka nie spuszczę. Wykupię wszystkie hipoteki.
Będą mówili: „A jednak ta Raquel to porządna kobieta, godna najgłębszego szacunku. Ocaliła męża naszej córki, uratowała naszą sytuację finansową, stała się podporą naszej starości...
Don Juan: Raquel! Raquel!!
Raquel: Pragnę z ciebie zrobić człowieka, pragnę z ciebie zrobić ojca. Juanie!!
Don Juan: Ty?
Raquel: Tak ja, ja, Raquel!!
W Juanie martwiało serce.
Don Juan: Lecz powiedz mi, Raquel, powiedz mi — i w głosie Juana czuć było łzy, dlaczego mnie kochałaś? Dlaczego wyssałaś ze mnie moją wolę? — Dlaczego zrobiłaś ze mnie pajaca? Dlaczego skazałaś mnie na życie, jakie dotychczas wiodłem?
Raquel: A cóżby się stało z tobą, gdyby nie ja? Umarłbyś z głodu, zrujnowawszy się wprzód doszczętnie. Zginąłbyś w bagnie życia.
Don Juan: Lepiej byłoby dla mnie, gdybym był zginął. Nie widziałbym teraz tego błota, w którym grzęznę. Czy ja jeszcze należę do siebie? Czy jestem jeszcze sobą? Dlaczego ukradłaś mi moją duszę i moje ciało?
Juan dusił w sobie bezradny szloch.
Raquel z macierzyńską czułością wzięła go na swoje kolana, przycisnęła jego głowę do swych zwiędłych piersi, do piersi, nabrzmiałych czerwoną krwią, która się nie mogła przemienić w mleko pokarmu i, otaczając jego ciało splotami swych rozwianych włosów, płakała nad nim spazmatycznie; później rzekła.
— Mój synu, mój synu! To nie ja ukradłam ci duszę, to ty mnie ją raczej ukradłeś.
Ukradłeś moje ciało, ty, mój synu! Widziałam, że dążysz do zguby! Widziałam, że szukasz w życiu tego, czego znaleźć nie sposób. A ja pragnęłam tylko dziecka! Miałam nadzieję, że mi dasz to dziecko, bez którego żyć nie mogę. I nadal pragnę, abyś mnie je dał.
Don Juan: Ale przecież to dziecko nie będzie należało do ciebie?
Raquel: Będzie należało do mnie, zaręczam ci, że będzie należało do mnie! Czyż nie jestem twoją żoną?
Don Juan: Jesteś!
Raquel: Ona... ona będzie tylko twoją... „małżonką”... Małżonką!
Lecz ja będę twoją żoną i matką waszego dziecka, mego dziecka!
Don Juan: A jeśli go nie będziemy mieli.
Raquel: Zamilcz Juanie! Jeśli Berta nie da nam potomka, będę zdolna...
Juan: Dość! Twój przeraźliwy głos napełnia mnie przerażeniem!
Raquel:...ożenić cię później z inną kobietą!
Raquel gwałtownym ruchem odsunęła od siebie Juana, spiorunowała go spojrzeniem, przyczaiła się do skoku, niby ranna lwica, lecz po chwili, opanowawszy ból, zadany swemu sercu, przyciągnęła do siebie Juana z powrotem, krzycząc:
— „Chodź do mnie, Juanie! Chodź, mój synu! Pocóż mi inny syn? Czyż nie jesteś mojem dzieckiem?
Rozgorączkowanego, nieprzytomnego Juana musiała Raquel położyć do łóżka.

IV.

Raquel nie zgodziła się uczestniczyć w w uroczystościach weselnych, tak, jak tego życzyli sobie państwo Lapeira i Berta. Nie potrzebowała się przy tym wymawiać chorobą. Była chora naprawdę.
Raquel: Nie sądziłam, Juanie, że posuną się tak daleko. Wiedziałam, że wszyscy troje są próżni i głupi. Lecz nie przypuszczałam, że będą mieli czelność wyzywać opinię. Moja obecność na ślubie, według ich mniemania, przydałaby blasku triumfowi ich córki. Idioci! A ona, ona, ta twoja małżonka?
Don Juan: Błagam cię Raquel!
Raquel: Jakże ją znajdujesz? Jaki smak mają jej pocałunki? Czy nauczyłeś ją już tego, czego ciebie nauczyły inne kobiety? Gdyż to wszystko, czego ja ciebie nauczyłam — nie jest dla niej! Ty także nie jesteś dla niej!
Juan: Nie jestem także sobą dla samego siebie!
Raquel: Jesteś dla mnie — rozumiesz? — tylko dla mnie! Teraz wiesz dobrze, jakie są nasze obowiązki. Nie zapominaj o nich. I przychodź do mnie jaknajrzadziej!
Don Juan:...Lecz Raquel!...
Raquel: Raquel cię nie wiąże, ani nie wstrzymuje. Należysz teraz do swej małżonki. Zajmij się nią.
Don Juan: Lecz jeśli to właśnie ona każe mi bywać u ciebie?
Raquel: Głupia! Chciałaby mnie naśladować, nieprawdaż?
Don Juan: Naśladuje twój ubiór, uczesanie, gesty, ruchy...
Raquel: Gdyście byli u mnie po raz pierwszy z wizytą oficjalną, zauważyłam, że przeprowadza całe studia nade mną.
Don Juan: Mówi, że powinno być więcej zażyłości między nami, zwłaszcza, że mieszkamy tak blisko, prawie naprzeciwko.
Raquel: To jest jej taktyka! Pragnie, abyś nas często widywał razem, abyś wyrobił sobie skalę porównawczą.
Don Juan: Sądzę, że sprawy mają się zupełnie inaczej.
Raquel: Jakto?
Don Juan: Myślę, że zakochała się w tobie, że zawładnęłaś nią całkowicie.
Raquel schyliła głowę. Śmiertelna bladość powlekła jej oblicze. Przycisnęła rękę do serca, przez które przeszło ostrze czerwonego sztyletu.
I gdy Juan otoczył ją ramieniem, pragnąc wycisnąć na jej ustach pożegnalny pocałunek, pocałunek długi i namiętny, jak niegdyś — wdowa odepchnęła go.
Raquel: Nie, teraz, nie! Nie chcę abyś jej zaniósł wspomnienie. Nie chcę jej także pozbawiać twoich pocałunków.
Don Juan: Jesteś zazdrosna?
Raquel: Zazdrosna? Chyba masz źle w głowie! Czy sądzisz, że mogę być zazdrosna o twoją małżonkę? Ja, ja? — twoja żona? Po ożenieniu was? Po zjednoczeniu za moją wiedzą i wolą?
Don Juan: Ty jesteś mojem niebem!
Raquel: Raczej twojem piekłem! W innym nastroju zwykłeś to powtarzać!
Don Juan: To prawda!
Raquel: Nie gniewam się! Chodź do mnie, mój synku!
I biorąc jego głowę w swoje dłonie, złożyła mu na czole płomienny pocałunek.
— „Idź spełniać swój obowiązek. Oboje spełniajcie swój obowiązek względem mnie. Jeśli go nie spełnicie, wiesz do czego będę zdolna”.

V.

Wszystko to było prawdą. Berta uczyła się od Raquel tajemnicy zdobywania Juana. Jednocześnie pragnęła zdobyć samą siebie, to znaczy przetworzyć się w kobietę. Pewnego dnia przestała panować nad sobą. Wysłała Juana na polowanie i podczas nieobecności męża odwiedziła Raquel.
Berta: Dziwi się pani zapewne, widząc, że przychodzę tutaj sama.
Raquel: Nie jestem wcale zdziwiona. Oczekiwałem nawet wizyty pani.
Berta: Oczekiwała pani?
Raquel: Oczywiście! Wydaje mi się bowiem, że wbrew temu co mówią, uczyniłam coś nie coś dla Juana, dla jego małżeństwa.
Barta: Ach wiem! Gdyby pani nie udało się wyrwać go ze szponów tam tych kobiet...
Raquel: Ba!
Berta: Umiem ocenić pani wspaniałomyślność.
Raquel: Moją wspaniałomyślność? Jakto? Ach tak! Jakże go mogłam wiązać? On rzeczywiście pragnął ożenić się ze mną.
Berta: Przypuszczałam to.
Raquel: Ale żyliśmy przez pewien czas w wolnym związku. Ksiądz mógł nas pobłogosławić — niestety — to błogosławieństwo nie mogło uczynić mnie matką. Dlaczego się pani tak czerwieni, Berto? Czy nie chce pani rozmawiać ze mną szczerze?
Berta: Proszę, niech pani mówi dalej.
Raquel: Nie mogłam kierować się tylko egoizmem względem niego. To, czego mi los odmówił, niechże on od losu otrzyma.
Berta: Dziękuję, dziękuję, Raquel!
Raquel: Proszę mi nie dziękować. To co uczyniłam, uczyniłam tylko dla niego.
Berta: Dziękuję więc w jego imieniu!
Raquel: Hm...
Berta: Dziwi to panią?
Raquel: Nie!... lecz powoli nauczy się pani...
Berta: Czego się nauczę? Udawać?
Raquel: Nie! Być szczerą!
Berta: Pani przypuszcza więc, że nie jestem szczera?
Raquel: Można udawać, a być przy tem bardzo szczerą. Małżeństwo jest szkołą w której się tych sztuk uczy.
Berta: Jakto?
Raquel: Byłam wszak mężatką!
Berta: W przeciwnym razie nie mogłaby pani być wdową.
Raquel: Wdową, wdową! Byłam nią zawsze! Zanim przyszłam na świat, mój praw dziwy mąż umarł. Lecz pozostawmy te głupstwa. Jakże tam daje pani sobie radę z Juanem?
Berta: Mężczyźni...
Raquel: Mężczyźni — nie! — mężczyżna, mężczyzna! Gdy mi pani powiedziała, że wybawiłam Juana od kobiet — wzruszyłam ramionami. A teraz powiem pani, Berto, że powinna się pani zająć mężczyzną, który należy do pani, powinna pani stworzyć z niego człowieka.
Berta: Staram się... lecz...
Raquel: Lecz?
Berta: Nie mogę doszukać się w nim woli.
Raquel: Czy przypadkiem nie przybyła pani do mnie, aby tę wolę tutaj znaleźć?
Berta: Och nie!... Lecz...
Raquel: Z tem „lecz” nigdzie pani nie dojdzie.
Berta: A gdzie ja mam dojść?
Raquel: Gdzie? Chce pani, abym powiedziała gdzie?
Berta zadrżała pod przenikliwym spojrzeniem Raquel... Po chwili milczenia...
Raquel: Pani celem jest macierzyństwo. Ponieważ ja nie mogłam się stać matką, niech się pani matką stanie...
Zapadło milczenie, które wreszcie przerwała Berta.
Berta: Będę miała dziecko!
Raquel: Chwała Bogu! Pytałam się pani, czy nie przybyła pani tutaj, aby szukać woli Juana? Wolą Juana jest stać się ojcem.
Berta: Czy to jego wola?
Raquel: Jego i moja!
Berta: Jeszcze bardziej podziwiam teraz wspaniałomyślność.
Raquel: Wspaniałomyślność? Nie, to nie! Lecz możecie liczyć zawsze na moją niezłomną przyjaźń. Mogę wam być pomocną w niejednym.
Berta: Nie wątpię o tem.
Raquel odprowadziła Bertę aż do drzwi, mówiąc:
Proszę powiedzieć swoim rodzicom, że wkrótce ich odwiedzę...
Berta: Moich rodziców?
Raquel: Tak, muszę pomówić o interesach. Dla zabicia czasu, pragnąc zapomnieć o mojem smutnym wdowieństwie, zajmuję się interesami.
I zamknąwszy drzwi za Bertą, wyszeptała: „Biedna mała”.

VI.

Gdy wreszcie któregoś jesiennego poranka, Berta oznajmiła swemu mężowi, że wkrótce zostanie ojcem, Juan miał wrażenie, że ciężkie, łańcuchy zacisnęły się złowrogo koło jego zmęczonej duszy. Nosił w sobie nieznośne ciężary zamarłej woli. Rozstrzygająca bitwa zbliżała się.
Czy to dziecko będzie naprawdę Jego dzieckiem? Czy Juan stanie dla niego ojcem? I co to wogóle znaczy: „stać się ojcem”?
Berta była pełna entuzjazmu. Odnosiła zwycięstwo nad Raquel. Lecz jednocześnie jakiś głos tajemny szeptał jej, że to zwycięstwo, może się zamienić w klęskę. Przypomniała sobie słowa wdowy i jej sfinksowe spojrzenie.
Gdy Juan oznajmił nowinę Raquel, wdowie zabrakło w piersiach tchu. Później war krwi uderzył jej do głowy, pierś nabrzmiała; w oczach błysnęły zły. Opadła bezwładnie na krzesło, szepcząc: „Nareszcie”.
Cała drżąca chwyciła go w ramiona, pocałowała go w usta, przyłożyła dłonie do jego twarzy i patrząc na miniaturowy portret swój, odbity w jego źrenicach, wyszeptała chrapliwym głosem: „Pozwól, abym cię pocałowała”... I pokryła jego oczy pocałunkami.
Juanowi wydawało się, że oszaleje...
Raquel: Teraz będziesz przychodził częściej. Nie jesteś jej już potrzebny.
Don Juan: Właśnie teraz chciałaby mnie ciągle mieć przy sobie!
Raquel: To zrozumiałe! Okres przejściowy! Trzeba otoczyć czułością Bertę i... Zobaczysz, że wkrótce uprzykrzysz się jej.
Stało się tak, jak mówiła Raquel. Podczas pierwszych miesięcy ciąży Berta nie puszczała od siebie Juana ani na krok. Całemi godzinami trzymała rękę w rękach Juana, patrząc mu w oczy.
Mimowoli mówiła o Raquel.
Berta: Co powiedziała Raquel?
Don Juan: Ucieszyła się bardzo!
Berta: Wierzysz, że naprawdę ucieszyła się?
Don Juan: Dlaczegóż nie miałbym wierzyć?
Berta: Ta kobieta jest demonem, który cię opętał.
Don Juan: A ty, czyż nie jesteś także opętana przez nią?
Berta: Jakiego lubczyku ci zadała?
Don Juan: Powracasz ciągle do tej samej piosenki.
Berta: Lecz odtąd będziesz należeć do mnie, tylko do mnie!
„Do mnie”! „Do mnie”. Jedna i druga powtarzają to bez końca, — pomyślał Juan.
Berta: Musimy ją odwiedzić!
Don Juan: Teraz?
Berta: A dlaczegóż by nie?
Don Juan: Aby ją zobaczyć, czy też po to, aby ona ciebie zobaczyła?
Berta: Abym ją zobaczyła i aby ona mnie zobaczyła. Chcę się przekonać, jakim wzrokiem spojrzy na mnie.
Berta nie pozwalała teraz Juanowi wychodzić z domu bez niej. Przechadzając się z nim pod rękę, śledziła bacznie spojrzenia przechodniów.
Lecz po kilku miesiącach, gdy jej ruchy stały się bardziej ociężałe, sprawdziły się przepowiednie Raquel. Obecność Juana ciążyła jej. Szukała samotności. Nachodziły ją nudności. Berta stała się dokuczliwa. „Co tu robisz? Po co tu siedzisz? Idż, przejdź się trochę — zostaw mnie w spokoju! Jaka szkoda, że wy mężczyźni nie wiecie, co to znaczy rodzić!! Bylibyście wówczas nieco inni, inaczej odnosilibyście się do nas. Czego skrzypisz tak tym krzesłem? Idź prędko i nie wracaj, pójdę się położyć! Wiem, wiem, że chciałeś się z nią ożenić i wiem także, dlaczego cię nie chciała.”
Don Juan: Zastanów się trochę nad tym, co mówisz.
Berta: Powiedziała mi o tem ona, ona, która jest kobietą, taką, jak ja...
Don Juan: Nie taką, jak ty!
Berta: Tak, to prawda! Nie przechodziła tego, co ja przechodzę! Nie cierpiała tak, jak ja cierpię! Idź odwiedzić ją... idź, zobaczyć swoją wdowę.
Gdy Juan powtórzył Raquel słowa żony, wdowa nie posiadała się z radości. Powtórzyły się czułe sceny z pocałunkami. Często Juan zostawał u niej przez całą noc. Otwierając o świcie drzwi, mawiała: A teraz idź. Nie chcę, aby czekała na ciebie dłużej. Powiedz jej, że nie zapomniałam że... czekam, I pociesz ją dobrem słowem!

VII.

Juan tłukł się po swym pokoju, jak nieprzytomny. W głowie i w sercu czuł nieznośną pustkę. Zdawało mu się, że jęki i skargi Berty płyną ku niemu jakby z innego świata. Nie zwrócił uwagi na obecność starego Lapeira, który, zaszyty w mroczny kąt komnaty, czekał na narodziny wnuka, czy wnuczki.
Biedny Juan sądził, że śni. Nie zdziwił się też wcale, gdy drzwi otworzyły się i stanęła w nich Raquel.
— Pani tutaj? — zawołał Don Pedro.
Raquel: Ja we własnej osobie! Przyszłam, aby w razie potrzeby być pomocną.
Don Pedro: Pani ma być pomocną?... W tych okolicznościach?
Raquel: Może się jednak przydam na coś... Niech pan nie zapomina, Don Pedro, że jestem wdową...
Don Pedro: Tak, tak... lecz...
Raquel: Nie ma tutaj żadnego „lecz”. Przyszłam i koniec...
Don Pedro: Pójdę uprzedzić moją żonę...
Donia Maria spojrzała na Raquel osłupiałym wzrokiem... — Na litość Boską”.
Raquel: Czyż nie jestem, przyjaciółką waszego domu?
Donia Maria: Tak, tak... lecz byleby tylko ona się nie dowiedziała, byleby nie usłyszała pani głosu.
Raquel: A jeśli mnie usłyszy?
Dona Maria: Błagam panią, proszę mówić szeptem.
W tej chwili krzyk noworodka rozdarł ciszę. Donia Maria pobiegła do Berty. Raquel starała się przeniknąć tajemnicę. Usiadła... Gdy juan ukazał się na progu, schwyciła go za rękę i zapytała gorączkowo: syn, czy córka?
Don Juan: Córka!
Raquel: Będzie się nazywała Raquel.

VIII.

Juan zdziwił się bardzo, gdy dziadkowie nowonarodzonej przyjęli życzliwie jego propozycję.
Drżąc z trwogi, czując za sobą spojrzenia wdowy, które przeszywały mu serce, wyraził życzenie, aby córka nosiła imię Raquel. Dziadkowie byli zrezygnowani: Co się stało?
Donia Maria: Mamy tak wiele zobowiązań wobec tej kobiety. Była prawie matką dla ciebie.
Don Juan: Tak!
Dona Maria: Myślę, że powinniśmy pójść nawet znacznie dalej i zaproponować jej, aby zgodziła się zostać chrzestną matką.
Don Pedro: Tym więcej, że położy to kres złośliwym pogłoskom. Trzeba stawić czoło opinii publicznej. Zwłaszcza, gdy wszyscy są w błędzie. Czy mógłbyś każdemu spojrzeć prosto w oczy Juanie?
Don Juan: Tak!
Don Pedro: Najważniejsza rzecz, — to spokój sumienia!
I Don Pedro rzucił na swoją żonę spojrzeniem. Dumny był widocznie z wyrażenia tej głębokiej myśli i przekonany, że podniesie go ona w oczach całej rodziny.
Zdziwienie Juana zmieniło się w przerażenie, gdy Berta, usłyszawszy, że jej córeczka ma się nazywać Raquel, a do chrztu będzie ją trzymała wdowa — odpowiedziała ze smutkiem:
„Róbcie, jak chcecie”.
Biedna Berta z powodu gwałtownych krwotoków i nieustannego bólu głowy traciła często przytomność i na wszystko patrzyła jak przez mgłę.
Po kilku tygodniach matka chrzestna przeniosła się na stałe do domu rodziców Berty i zaczęła tam rządzić, jak u siebie. Berta miała wrażenie, że zbliża się ku niej jakieś widmo. Oczy Raquel paliły się nowym blaskiem. Schyliła się nad położnicą i pocałowała ją; szmer tego cichego pocałunku rozległ się w pokoju. Usłyszała rozkazujący ton głosu:
— Teraz trzeba poszukać mamki, Berto! W tym stanie zdrowia nie może pani karmić małej. Jej życie i życie pani byłoby w niebezpieczeństwie.
Oczy Berty napełniły się łzami.
Raquel: Wczuwam się w pani tragedię. Wiem, co znaczy być matką, lecz rozsądek przede wszystkim. Trzeba się oszczędzać. Może pani mieć jeszcze dzieci...
Berta: Och, gdybym nawet miała umrzeć.
Raquel: Jakto? A mała? Moja Quelina? Nie, po tysiąc razy nie”.
Wzięła dziecko na ręce, owinęła w pieluszki i uścisnęła tak gwałtownie, że serce matki zmartwiało.
Nie mogą znieść dłużej tego widoku — wyjęczała:
— Dosyć, dosyć Raquel! Proszę jej nie niepokoić! Oczki jej się kleją! Powinna zasnąć”.
Raquel zaczęła kołysać maleństwo w ramionach. Śpiewała dziwne pieśni w języku niezrozumiałym dla Berty i Juana. Co jej śpiewała? Śpiew płynął z zaświatów, spowitych we mgły snów. Juan zapadł w półsen. Brał go w posiadanie letarg śmiertelnego snu. Co to wszystko miało znaczyć? Jaki był sens tego wszystkiego? Jaki był sens jego życia?

IX.

Gdy Berta po połogu wróciła nieco do sił i ujrzała, że Raquel i mamka, która była powolnym narzędziem w rękach wdowy, chce ją odsunąć od córki — jęła się przygotowywać do zaciekłej walki. Spostrzegła wreszcie jaką przygotowano zasadzkę. Chciano ją poświęcić...
Dusza Raquel pełna była mrocznych nieprzeniknionych tajemnic i zagadek. Jakże tajemniczo brzmiały kołysanki, śpiewane w niezrozumiałym języku...
Berta: Co pani śpiewa?
Raquel: Śpiewam wspomnienia mego dzieciństwa.
Berta: Czy dzieciństwo pani było szczęśliwe?
Raquel: Chce pani za dużo wiedzieć, Berto! Poco to pani?
Nie — Berta nie pragnęła wiedzieć za dużo. Wiedziała aż nadto wiele. Gdyby los zaoszczędził jej był tych nauk... Gdyby nie była kuszona przez węża, gdyby nie skosztowała owocu z drzewa wiedzy.
Jej rodzice, poczciwi państwo Lapeira z chęcią uciekliby z tego domu. Zatrzymywała ich tylko wnuczka.
W sercu Berty obudziła się ogromna litość dla męża, dla jej biednego Juana. Tuliła go w swych wychudłych ramionach, jakby go chciała ochronić przed czyhającym na niego niebezpieczeństwem.
Opierała czoło na ramieniu męża i długo, długo płakała. Pierś jej wznosiła się i opadała w spazmatycznym płaczu. W zdychała: „Mój synku, mój synku”, widząc ślady ciężkich trosk na sino-bladem obliczu Juana.
Berta: Co ci jest, mój synku? Co się z tobą dzieje?
Don Juan: Zamilcz Raquel, zamilcz... nie widzisz, że mnie zamęczasz?
Berta: Ależ Juanie, jesteś teraz przy mnie, przy swojej Bercie!
Don Juan: Sam już nie wiem, gdzie się znajduję...
Berta: Uspokój się, Juanie! Trzeba trochę panować nad sobą.
Berta otoczyła swego męża macierzyńską czułością. Pragnęła go ocalić, zdobyć całkowicie dla siebie. Jeśli trzebaby było wyrzec się córki, oddać ją komu innemu — to trudno. Kochała bardzo swego męża.
Tymczasem Juan, dawniej pozbawiony zupełnie woli, czuł, że się staje nareszcie mężczyzną, bardziej mężczyzną, niż ojcem. Dla Raquel był tylko środkiem, tylko narzędziem w jej rękach. W jakim celu był jej potrzebny? Aby zaspokoić ten wściekły głód macierzyństwa?
Jakim wzrokiem patrzyła Raquel na swego Juana? Coraz częściej unikała go.
Lecz te rzadkie spotkania miały w sobie płomień szaleństwa, który trawił ongiś Juana i Raquel.
Raquel rzekła pewnego razu:
„Teraz musisz się poświęcić swojej małżonce. Należy jej się jeszcze syn. Zasłużyła sobie na niego. Co się tyczy Queliny, to wiesz, że ona jest i musi być moja”.
Don Juan: Raquel, ja oszaleję!
Raguel: Od pewnego czasu przy każdej okazji powtarzasz tę piosenkę. Sądzę, że słuchania jej nie zaoszczędziłeś także Bercie. Jeśli chcesz tak gwałtownie umierać, to umieraj, ale nas nie obwiniaj. Ja osobiście sądzę, że powinieneś jeszcze żyć długo. Możesz być potrzebny Bercie.
I gdy Juan chciał się wyrwać z silnych ramion Raquel — wdowa przycisnęła go jeszcze mocniej do swych piersi:
— Berta już nas zobaczyła! A zatem niech się stanie.
Raquel: Widziałam cię, jak wchodziłaś (słowo „ty” wypowiedziane było z naciskiem). Lecz mylisz się!
Położyła rękę na ramieniu Juana i, odpychając go lekko od siebie, ciągnęła dalej:
— Mylisz się! Posiadłam twego męża tylko po to, aby go oddać tobie.. Jestem już matką dzięki niemu — teraz kolej na ciebie. Znasz historię dwóch matek, które przed Salomonem kłóciły się o dziecko? Otóż naszym dzieckiem jest Juan. Nie chcę, abyśmy go dzieliły między siebie. Ma rację! To znaczyłoby, że chcemy go zabić! Weź go sobie!
Berta: Więc ty?...
Raquel: Ja jestem matką, prawdziwą matką...
Berta tracąc panowanie nad sobą, schwyciła Juana za rękę i stanąwszy przed Raquel krzyknęła:
— Nie, matką jestem ja, ja! — rozumiesz? Pragnę, aby żył, aby... Lecz oddaj mi moją córkę, oddaj mi moje dziecko!!
Raquel: Jaką córkę?
Berta: Queli... (i nie mogła wymówić drogiego imienia).
Raquel: Quelinę? Moją córkę? Żebym ci oddała moją Raquel? Abyś z niej zrobiła kobietę na obraz i podobieństwo własne? Drugie wydanie Berty Lapeira? Typ twojej rasy? Typ rasy dobrych małżonek? I ja byłam zamężna... wiem, wiem...
Berta: Czy to moja wina, że nie mogłaś mieć dziecka ani ze swym własnym mężem, ani z Juanem?
Raquel: Juanie, czy chcesz, abyśmy się podzieliły tobą? Czy też pragniesz należeć całkowicie do swej małżonki?
Juan, nie odpowiedziawszy ani słowa, uciekł.

X.

Juan uciekł! Chciał się wybawić od tych dwóch kobiet, a może od czegoś gorszego jeszcze.
Któregoś dnia przyniesiono go konającego do domu. Umarł, nie odzyskawszy przytomności.
Co się stało? Juan udał się samochodem na wycieczkę w góry. Ani szofer, ani towarzyszący Juanowi przyjaciel nie byli w stanie dać wyczerpujących informacyj o katastrofie.
W chwili, gdy automobil pędził nad przepaścią, Juan wyskoczył z samochodu i runął w otchłań.
Znaleziono go z roztrzaskaną głową.
Spojrzenia Berty i Raquel skrzyżowały się, jak szpady nad trupem Juana.
Berta: Teraz sprawa mojej córki jest jasna...
Raquel: Ach! A z czegóż będzie żyła? Kto ją wychowa? Ty? A za co? Sama nie będziesz miała dla siebie. A co pozostanie twoim rodzicom?
Berta: Majątek Juana.
Raquel: Juan nie pozostawił żadnego majątku. Wszystko co miał należy teraz do mnie. Dowiesz się o tym wkrótce, jeśli dotychczas jeszcze nie wiedziałaś.
Berta: Złodziejka!
Raquel: Słowa, słowa!! Z nas dwóch niewiadomo kto jest złodziejką. Może właśnie ty? Nie chcę, aby moja córka, Quelina, była podobna do ciebie.
A teraz naradź się z rodzicami! Zastanówcie się! Są dwie możliwości. Albo staniecie się żebrakami, albo też będziecie żyli w zgodzie ze złodziejką.
Berta: W zgodzie?
Raquel: W zgodzie... i to na oczach całego świata!

∗             ∗

Berta naradzała się długo z rodzicami.Słynny adwokat wertował zapamiętale testament Juana. Juan nie pozostawił nic. Cały jego majątek przeszedł prawnie i legalnie na Raquel. Trzeba było przyjąć warunki wdowy. Raquel zapewniła państwu Lapeira i Bercie byt pod warunkiem, że oddadzą jej córkę i wnuczkę.
Całą pociechą było to, że Berta spodziewała się drugiego dziecka. Raquel umieściła w banku znaczną sumę na rzecz mającego się narodzić pośmiertnego dziecka Juana.
Raquel: Jeśli wyjdziesz Berto drugi raz za mąż, dam ci posag. Zastanów się dobrze nad tym. Stan wdowi jest bardzo smutny!


POPROSTU CZŁOWIEK


Sława piękności Julii rozeszła się po okolicach starożytnego miasta Renady. Można powiedzieć, że Julia była pięknością „urzędową”, żywym, pełnym świeżości i wdzięku pomnikiem architektonicznych skarbów miasta. „Jadę do Renady — mawiano — aby zobaczyć katedrę i Julię Yaniez”. W oczach tej pięknej dziewczyny ujawniała się zapowiedź jakiejś tragedii. Niepokój ogarniał każdego, kto spojrzał na Julię. Starcy odwracali od niej swe oczy, pełne smutku, młodzi ludzie, po przypadkowym spotkaniu, długo w noc zasnąć nie mogli. Julia, świadoma swej potęgi, czuła nad sobą ciężar fatalnej przeszłości. Jakiś głos złowieszczy, wyrywający się z najtajniejszych głębin serca, mówił: „Twoja piękność zgubi cię”. Wówczas Julia starała się zwrócić swe myśli w innym kierunku. Ojciec tej piękności prowincjonalnej, Don Victorino Yaniez, łączył z córką ostatnie swe nadzieje, co do materialnego podniesienia rodu. Don Victorino zajmował się interesami handlowymi, lecz interesy z dnia na dzień szły coraz gorzej. Najlepszym interesem, ostatnią kartą, która do wygrania pozostała, była córka. Yaniez miał jeszcze syna, lecz o synu przed laty wszelki słuch zaginął. Przez pewien czas noszono nawet po nim żałobę.
— Prócz Julii, nie mamy na świecie nikogo — zwykł mawiać don Victorino do swej żony. — Wszystko teraz zależy od jej zamążpójścia. Jeśli palnie głupstwo, a obawiam się, że to zrobi, będziemy zgubieni.
— Przepraszam, że ci przerywam, ale o jaki rodzaj głupstwa ci chodzi?
— Zawsze robisz wrażenie, jakbyś z gwiazd spadła. Brak ci zmysłu rzeczywistości, Anacleto!
— Nie gniewaj się na mnie, Victorino! Taka już jestem. Wyjaśnij mi, co miałeś na myśli. Wiadomo przecież, że ty jeden tu naprawdę umiesz myśleć.
— Mówiłem ci już tysiąc razy, abyś czuwała nad Julią. Trzeba ją chronić przed tymi idiotycznymi miłostkami, na które dziewczęta Renady tracą bezpłodnie swój honor, swoją cześć niewieścią. Żeby tu nie było żadnych rozmówek przez okno ze studencikami, hę! — zrozumiano?
— Czyż będę zdolna przeszkodzić temu?
— Musisz wytłumaczyć Julii, że nasza przyszłość, nasz byt, a także nasz honor... rozumiesz?
— Rozumiem.
— Nic nie rozumiesz. Honor, tak honor, honor całej rodziny zależy od jej zamążpójścia. Trzeba ją nauczyć, jak ma cenić samą siebie.
— Biedne dziecko.
— Biedne dziecko? Tegoby tylko jeszcze brakowało, aby się rzuciła na szyję pierwszemu lepszemu idiocie!
— Nie pozwól jej czytywać tych głupich romansideł, które rozpłomieniają wyobraźnię i podniecają myśli. Niech się nauczy myśleć rozsądnie, niech się stara wykorzystać swoją urodę.
— Lecz w jej wieku...
— Tylko nie pleć, Anacleto. Ilekroć otworzysz usta, można się założyć, że powiesz głupstwo. W jej wieku, w jej wieku. Zapominasz, że ja naprzykład poznałem cię, gdy...
— Niestety!
I rodzice urzędowej piękności przerywali rozmowę, aby nazajutrz rozpocząć ją i zakończyć tymi samymi słowami.
Tymczasem biedna Julia znosiła niewysłowione katusze, domyślając się, z jakimi to potwornymi planami nosi się jej ojciec. „Chce mnie sprzedać, aby poprawić swoje finanse, aby uniknąć więzienia, które mu grozi za długi.
Przez przekorę Julia przyjęła łaskawie hołdy pierwszego z brzegu młodzieńca, który się w niej zakochał.
— Na miłość boską, moje dziecko, na miłość boską! Trochę więcej rozwagi! Widziałam go, jak się kręcił koło domu, dając ci znaki porozumiewawcze. Wiem, że napisał do ciebie list, wiem także, że mu odpowiedziałaś.
— Czy wyobrażasz sobie, że zgodzę się żyć, jak zakonnica, dopóki nie przyjdzie ów upragniony przez ojca sułtan, który mnie kupi?
— Nie mów tak, drogie dziecko.
— Czy nie mogę mieć starających, jak inne dziewczyny?
— Hm... jeśli to jest konkurent na serio?!...
— A skąd ja mogę wiedzieć, czy on jest na serio, czy nie na serio? Kiedyś trzeba wreszcie zacząć. Aby się przekonać, trzeba się najpierw poznać...
— Mam więc czekać na kupca?
— Z tobą, jak z ojcem, nikt do ładu nie dojdzie. Znać, że oboje nazywacie się Yaniez. Przeklęty niech będzie ów dzień, gdy zostałam jego żoną.
Julia, stawiając wszystko na kartę, postanowiła rozmówić się ze swym ukochanym przez okno. „Gdyby mój ojciec nas tu zaskoczył — myślała — za nic by ręczyć nie było można. Lecz im gorzej, tym lepiej. Gdy wybuchnie awantura, wszyscy dowiedzą się o jego tyranii, o tym, jak wiecznie spekuluje na mej urodzie”.
Zbliżyła się do okna i jednym tchem opowiedziała Henrykowi o swych torturach moralnych.
Ów Henryk przyszedł, aby ją wybawić, wyzwolić.
Lecz młodzieniec, mimo swej silnej skłonności ku pięknej dziewczynie, poczuł, że jego zapały chłodną. „Ta mała — myślał — lubi widać bawić się w tragedie. Oto skutek czytania romansów sentymentalnych”.
Gdy w Renadzie zaczęto szeptać o tym, co się dzieje u zakratowanych okien oficjalnej piękności, Henryk gotów już był wycofać się z miłosnej afery. Sposobność nadarzyła się niebawem. Pewnego ranka Julia ukazała się w oknie cała wzburzona, z oczyma zaczerwienionymi od płaczu.
— Henryku, ja już tego dłużej znosić nie mogę — to już nie dom, nie rodzina, lecz piekło prawdziwe! Mój ojciec dowiedział się o naszym stosunku. Wyobraź sobie, że wczoraj wieczorem podniósł na mnie rękę!
— Brutal!
— Nie wiesz o co poszło. Powiedział, że się rozmówi z tobą.
— Niech się zatym pofatyguje do mnie. — Jednocześnie zaś Henryk pomyślał: „Trzeba jaknajprędzej zerwać. Ów potwór gotów mnie zamordować, gdy się dowie, że mu chcę wykraść jego skarb”.
— Ty mnie kochasz? nieprawdaż, Henryku?
— Bagatela!
— Odpowiedz mi: kochasz mnie?
— Z całej duszy, moje dziecko.
— Czy to prawda?
— Oczywiście!
— I gotów jesteś na wszystko?
— Na wszystko!
— A więc zabierz mnie stąd! Uciekniemy, ale daleko, tak daleko, aby mój ojciec odnaleźć nas nie mógł.
— Czyś się, aby dobrze zastanowiła, moje dzieciątko?
— Uprowadź mnie, błagam, jeśli mnie kochasz! Wykradnij ojcu jego skarb. Ja nie chcę, ja nie mogę być sprzedana!
Ułożono plan ucieczki.
Lecz następnego dnia Julia, z małym zawiniątkiem bielizny w ręku, daremnie oczekiwała na powóz, zamówiony w najgłębszej tajemnicy. Henryk nie zjawił się wcale. „Tchórz, gorzej niż tchórz! Podły, najpodlejszy!” — krzyczała Julia, rzucając się na łóżko i gryząc z wściekłości poduszkę. — I mówił, że mnie kocha! Nie, nie kochał mnie! Kochał jedynie moją urodę! A nawet i to nie. Głupi smarkacz! Chciał się chełpić przed całą Renadą, że ja, ja, Julia Yaniez, zgodziłam się zostać jego kochanką, czy narzeczoną! A teraz będzie jeszcze gadał, że mu zaproponowałam wspólną ucieczkę. Podły, podły! Podły jak mój ojciec, jak każdy człowiek! — i Julia pogrążyła się w najczarniejszą rozpacz.
— Widzę, moje dziecko — rzekła nazajutrz donia Anacleta — że twoja historia miłosna już się skończyła. Ojciec twój miał rację. Jeśli będziesz postępowała w ten sposób, stracisz zupełnie opinię!
— Niby, gdy jak będę postępowała?
— Zwracając uwagę na każdego durnia, który się ubiega o twoje względy. Zyskasz sobie nazwę kokietki... i...
— Tym lepiej, moja mamo, tym lepiej Zwłaszcza, jeżeli się skończy na zalecankach i jeśli nie stracę tego, czym mnie Bóg obdarzył.

∗             ∗

Po pewnym czasie Julia wyróżniła z tłu mu nadskakujących jej młodzieńców, nowego pretendenta. Poczyniła mu te same wyznania co Henrykowi. Uderzyła w podobny sposób w dzwon na trwogę.
Ale Piotr miał serce wrażliwsze niż Henryk.
— Posłuchaj Julio — rzekł Piotr — nie sprzeciwiam się zasadniczo naszej ucieczce. Raczej zachwycony jestem twym projektem. Chciałbym się tylko dowiedzieć, gdzie się udamy i co będziemy robić?
— To się zobaczy.
— Tego się nie zobaczy! O tym już zgóry trzeba wiedzieć. Nie mam utrzymania na nas dwoje, a wątpię czy w najbliższym czasie sytuacja zmieni się na lepsze. Wiem, że moi rodzice nas nie przyjmą; co się zaś tyczy twego ojca?
— Ach, więc się cofasz?
— Z czegóż będziemy żyli?
— Lękasz się walki o byt?
— Powiedz, dokąd się udamy?
— A więc zabijemy się!
— Szalona jesteś, Julio!
— Szalona, tak szalona, z rozpaczy i ze wstrętu, szalona! Dlatego, że mam ojca, który mnie chce sprzedać. Lecz jeśliś ty, Piotrze, oszalał z miłości do mnie, jesliś naprawdę oszalał, to odbierzesz sobie życie wraz ze mną.
— Zechciej się chwilę zastanowić, Julio! Życzyłabyś sobie, abym oszalał z miłości do ciebie, abym w tym szaleństwie targnął się na swoje życie. Nie mówisz jednak, że i ty oszalałaś i że pragnęłabyś się zabić z miłości do mnie. Do myśli samobójczej popycha cię wstręt i odraza, jaką żywisz dla swego ojca.
To jednak nie jest to samo.
— Ach, jak ty świetnie rezonujesz! Miłość jednak nie zwykła rezonować.
Stosunek zerwał się zupełnie...
Julia rozmyślała: „I ten mnie także nie kochał. Kochają się w mojej urodzie, ale nie we mnie!”
— Sama teraz widzisz, moje dziecko, kto miał rację? Czyż nie ostrzegałem cię? To już drugi?!
— Stu, moja matko, niech ich będzie nawet stu, bylebym w końcu znalazła oswobodziciela, który mnie wyrwie z waszego domu! Pragniecie mnie przecież sprzedać!
— Miej o to żal do ojca, nie do mnie. — I donia Anacleta ze łzami w oczach odchodziła do swego pokoju, aby się wypłakać do woli.
— Posłuchaj, Julio, i dobrze zapamiętaj sobie, to co ci teraz powiem — mówił Don Victorino. — Po raz ostatni patrzałem przez palce na twój flirt miłosny. Ostrzegam jednak, że na przyszłość podobnych romansów tolerować nie będę. W razie potrzeby chwycę się środków gwałtownych.
— Nowy romans już się rozpoczął — krzyknęła Julia swemu ojcu prosto w twarz, mierząc don Victorina ironicznym spojrzeniem.
— Co to ma znaczyć? — zapytał groźnie.
— Mam nowego narzeczonego!
— Nowego narzecz... Któż to taki?
— Nie domyślasz się!
— Nie strój sobie kpinek ze mnie! Jeszcze chwila, a wyprowadzisz mnie z cierpliwości!
— Moim narzeczonym jest Albert Menedez de Caberniga. On nie kto inny!
— To straszne — krzyknęła dona Anacleta.
Don Victorino zbladł, nie mogąc na razie wykrztusić ani słowa. Don Alberto był bardzo bogatym obywatelem ziemskim... i znanym rozpustnikiem. Nie żałował pieniędzy, gdy chodziło o zdobycie kobiety. Żył spokojnie ze swą żoną. Mówiono, że to już druga żona!
— Cóż powiesz na mą decyzję, ojcze?
— Jesteś skończoną wariatką!
— Nie jestem wariatką, ani nie miewam halucynacyj. Spaceruje pod mymi oknami, wałęsa się ustawicznie koło naszego domu. Czy mu powiedzieć, żeby się rozmówił z wami?
Don Victorino wyszedł, trzaskając drzwiami.
— Ach, moje dziecko, moje dziecko...
— Zaręczam ci matko, że ta kombinacja nie wydaje się ojcu najgorszą. Byłby zdolny sprzedać mnie don Albertowi.
Siła woli biednej Julii załamała się zupełnie. Zrozumiała, że nawet ta znienawidzona sprzedaż mogłaby się dla niej stać wybawieniem. Byleby wyjść z tego domu, byleby uciec od ojca — każda droga prowadząca do tego celu była dobra!

∗             ∗

W tym mniej więcej czasie „indiano”[3] Aleksander Gomez zakupił w okolicy Renady jedną z największych i najwspanialszych posiadłości ziemskich. Nikt nie znał historii jego życia. Dzieciństwo i młodość Aleksandra upłynęły za oceanem. Wiedziano, że rodzice zabrali go ze sobą, jako paroletniego chłopca na Kubę, a później do Meksyku. W Meksyku w tajemniczy sposób doszedł Gomez do olbrzymiej fortuny, którą obliczano na parę milionów durów.
W trzydziestym czwartym roku życia przybył do Europy, z zamiarem osiedlenia się w Hiszpanii.
Mówiono, że jest bezdzietnym wdowcem. Najfantastyczniejsze legendy krążyły o nim. Ci, którzy znali go bliżej, mieli go za człowieka ambitnego, upartego i zamkniętego w sobie. Chełpił się swym niskim pochodzeniem.
Pieniądze otwierają wszystkie drzwi.
— Nie wszystkie i nie każdemu — ośmielono się zauważyć.
— Nie przed każdym — tak to prawda, lecz napewno przed tymi, którzy własnymi siłami doszli do fortuny. Pankowie dziedziczni, książątka cukrowe lub hrabięta bawełniane, nie wchodzą oczywiście w rachubę. Mimo ich milionów nikt się z nimi nie liczy. Lecz ja? ja? Ja, który zrobiłem majątek z niczego, dzięki tym dziesięciu palcom? Ja?
Trzeba było słyszeć jak wymawiał owo słowo „ja”. Cały człowiek tkwił w tej afirmacji osobistej.
Gdy sobie coś postanowię, muszę swego dopiąć. Gdybym chciał, zostałbym ministrem! Cała rzecz w tym, że nie chcę!

∗             ∗

Aleksander usłyszał o Julii, najciekawszej osobistości Renady. „Trzebaby to zobaczyć” — pomyślał. A gdy ją zobaczył, dodał: „Trzeba ją zdobyć”.
— Czy wiesz, mój ojcze, — rzekła któregoś dnie Julia, — że ten legendarny Aleksander, wiesz ten, o którym od pewnego czasu wszyscy mówią... no ten, który kupił Corbajero!
— Tak, tak wiem! No więc co?
— Czy wiesz, że i on wałęsa się koło naszego domu?
— Żartujesz?
— Mówię zupełnie poważnie.
— A ja cię proszę, abyś zaprzestała głupich dowcipów.
— Oto list!
Wyjęła zza gorsetu ćwiartkę papieru i rzuciła ją ojcu prosto w twarz.
— Jakie jest twoje zdanie — zapytał Don Victorino, po przeczytaniu listu.
— Z moim zdaniem nikt się tutaj przecież nie liczy. Trzeba mu odpowiedzieć, aby się zobaczył z tobą. Określisz cenę i dobijecie targu.
Don Victoria spiorunował córkę spojrzeniem i bez słowa wyszedł z pokoju.
Przez parę dni panowało w domu ponure milczenie. Duszono w sobie gniew i wściekłość.
Julia odpisała nowemu kandydatowi listem, pełnym sarkazmu i pogardy. Wkrótce otrzymała odpowiedź. Kilka słów wytłoczonych twardą ręką na papierze. „Skończy się na tym, że pani zostanie moją. Aleksander Gomez zawsze osiąga to, co sobie osiągnąć postanowi”. Czytając list, Julia pomyślała: „Oto człowiek! Czy mnie zdoła wybawić?”
Nazajutrz Don Victorino zamknął się z córką w pokoju. Prawie na kolanach, ze łzami w oczach, rzekł do niej:
— Moje dziecko! Teraz wszystko zależy od twego postanowienia. Chodzi o naszą przyszłość i mój honor. Jeśli nie zgodzisz się wyjść za Aleksandra, położenie stanie się beznadziejne. Nie będę mógł ukryć dłużej mojej ruiny, mych...
— Nie kończ!
— Długi rosną! Wsadzą mnie do więzienia! Do dnia dzisiejszego walczyłem, parując ciosy losu. Robiłem to dla ciebie, z twoim imieniem na ustach. Twoja piękność była moim puklerzem. Biedne maleństwo — myślałem.
— A jeśli się zgodzę wyjść za Aleksandra?
— Powiem ci całą prawdę. Gomez dowiedział się, w jakiej sytuacji się znajdujemy. Spłacił moje długi. Dziś, dzięki niemu, mogę oddychać swobodniej.
— Wiem o tym! Cóż więc?
— Teraz zależę całkowicie od ciebie; my oboje zależymy całkowicie od ciebie. Żyjemy z jego łaski — ty także żyjesz z jego łaski!
— To znaczy, że już mnie sprzedałeś?
— Nie, to on nas kupił!
— A więc, czy chcę, czy nie chcę, muszę już stanowić jego własność?
— Aleksander Gomez jest tak wspaniałomyślny, że nie wymaga niczego, nie dopomina się o nic.
— Cóż za wspaniałomyślność!
— Julio!!
— Tak, tak, zrozumiałam wszystko! Powiedz mu, że może przyjść, kiedy mu się podoba!
Wymawiając te słowa zadrżała. Kto to powiedział? Ona? Chyba ktoś inny! Ktoś inny, kto w niej istniał, tyranizując i znęcając się nad nią w najstraszliwszy sposób.
— Dziękuję ci, drogie dziecko, dziękuję ci!
Ojciec podniósł się, aby objąć swą córkę, lecz ona, odpychając go, wykrzyknęła:
— Precz.. nie dotykaj mnie...
— Ależ...
— Idź się lepiej rozczulać nad swymi papierami. Idź całować popioły tych rachunków, które o mały włos nie zaprowadziły cię do więzienia!

∗             ∗
— Czy nie mówiłem pani Julio, że Aleksander Gomez musi zawsze postawić na swoim? Z tymi słowami na ustach młody „indiano” przedstawił się córce don Victorina.

Julia zadrżała. Po raz pierwszy w życiu uczuła, że przed nią stoi „człowiek”. A człowiek ten wydał się jej znacznie mniej brutalny i mniej antypatyczny, niż poprzednio myślała.
Podczas trzeciej wizyty Aleksandra, rodzice pozostawili ich samych. Julia drżała. Aleksander milczał. Milczenie przeciągało się nieznośnie.
— Wydaje mi się, że pani jest chora, Julio!
— Czuję się doskonale.
— Dlaczego więc pani drży?
— Prawdopodobnie z zimna, tak... prawdopodobnie.
— Prawdopodobnie ze strachu.
— Ze strachu? Kogóż miałabym się bać?
— Mnie.
— Dlaczegóż miałabym się bać pana?
— Nie wiem dlaczego. Jednakże boi się pani.
Drżenie przeszło w szloch. Julia płakała całym ciałem, całą duszą. Łzy dusiły ją; w piersiach brakowało tchu.
— Nie jestem przecież ludożercą — wyszeptał Aleksander.
— Sprzedali mnie, sprzedali mnie! Spekulowali ohydnie na mej urodzie! Sprzedali mnie!
— Któżby śmiał przypuścić coś podobnego?
— Ja, ja śmiem przypuszczać! Nie będę należała do pana! Raczej śmierć!
— Będziesz moją, Julio, będziesz moją! odparł z naciskiem.
— A w dodatku będziesz mnie kochała. Czyż mogłabyś mnie nie kochać, nie kochać mnie? To niemożliwe!
Owo „mnie” było wypowiedziane w taki sposób, że nagle Julia przestała płakać Serce stanęło jej w piersiach. Spojrzała na Aleksandra, a jakiś głos wewnętrzny szepnął jej: „Oto prawdziwy człowiek”.
— Może pan postąpić ze mną, jak się panu spodoba.
— Co masz na myśli, Julio? — zapytał Aleksander, zwracając się do niej w dalszym ciągu przez „ty”.
— Nie wiem, nie wiem, co chciałam powiedzieć.
— Dlaczego mówisz, że mogę zrobić z tobą wszystko, co zechcę?
— Tak, może pan.
Słowo „mogę” wypowiedziane było tonem triumfującym. Julii wyrwał się z gardła okrzyk trwogi. Jej wielkie, świetliste oczy, pełne były strachu. Patrzyła na Aleksandra, który uśmiechał się do swej myśli: „Będę miał za żonę najpiękniejszą kobietę w Hiszpanii”.
Julia dusiła w sobie szloch. Później uczuła na swych wargach jego wargi.
— Będziesz moją żoną... moją... moją... tylko moją. Prawo uświęci moją wolę. Albo moja wola usankcjonuje prawo.
Julia uznała się za pokonaną. Wyznaczono dzień ślubu.

∗             ∗
Ten tajemniczy, żelazny człowiek napełniał ją lękiem, a jednocześnie budził w niej uczucie jakiejś dziwnej miłości. Julia nie chciała kochać zuchwalca i awanturnika, który postanowił ożenić się z najpiękniejszą kobietą Hiszpanii, aby móc otoczyć jej urodę blaskiem swych milionów. Lecz broniąc się wszelkimi siłami przed miłością, Julia czuła zarazem, że jest coś, co ją do miłości zmusza. Nie, on jej nie kupił, zdobył ją raczej.

Ale, czy Aleksander kocha mnie naprawdę? — myślała Julia. — Czy mnie kocha? Mnie? (ach, jak on to pięknie mówi!). Kocha mnie, czy też tylko przez próżność chce się ożenić ze mną? Czy nie stanę się dla niego czymś w rodzaju rzadkiego, drogocennego sprzętu? Czy istotnie jest we mnie zakochany? A może przesyci się wkrótce moją urodą? Tak, czy inaczej, będzie moim mężem, uwolni mnie od tego przeklętego domu i od ojca. Ojciec mój nie będzie mieszkał razem z nami. Wyznaczymy mu stałą pensję miesięczną. Będzie po dawnemu dokuczał mojej matce i starał się o względy pokojówek. Tylko z interesami raz na zawsze skończone! Ja zaś będę bogata, ogromnie, nieprawdopodobnie bogata!
Julia wiedziała, że wszyscy jej zazdroszczą. Cała Renada mówiła o partii, jaką robi. Istotnie, uroda przyniosła jej w darze wszystko to, co jej przynieść mogła. A jednak Julia nie była zadowolona. „Czy mnie kocha? Jeśli nie, będę musiała zdobyć jego miłość. Małżeństwo bez miłości, to najwstrętniejszy targ. Nie mogłabym wyjść za niego za mąż, gdyby mnie nie kochał”.
Julia czuła się wobec Aleksandra niepewna i zalękniona. Ilekroć Gomez powiedział słowo „ja”, wstrząsał nią dreszcz. Julia drżała z miłości, chociaż przypisywała to drżenie zupełnie innym powodom.
Po ślubie przenieśli się do stolicy. Stosunki towarzyskie Aleksandra były bardzo ożywione. Przypisać to można było jego pieniądzom. Julia miała wrażenie, że wszyscy goście, jacy bywali w ich domu, byli dłużnikami Aleksandra. Pożyczał im pieniędzy, domagając się zapewne solidnego, hipotecznego zabezpieczenia. Nie rozumiała się zupełnie na interesach: nigdy zresztą nie mówili ze sobą o sprawach materialnych. Julii nie zbywało na niczym; mogła zadawalać swoje najdziwaczniejsze kaprysy; odczuwała jednak brak tego, czego nade wszystko brakować jej musiało: nie miłości Aleksandra, który ją „zaczarował” i który był jakby jej panem i władcą, lecz pewności jego uczucia. „Kocha mnie, czy nie kocha” — zapytywała samą siebie. „Traktuje mnie z wielkim szacunkiem, spełnia wszystko, czego zapragnę — psuje mnie nawet. Jednak — czy mnie kocha? Nie można mówić o miłości z tym człowiekiem!”
— „Tylko głupcy rozprawiają o tych rzeczach!...„Moja jedyna, moja najdroższa, moja najcudniejsza!” Romans w złym guście! Ale prawda, ty lubiłaś wszak czytywać romanse?”
— Lubię je czytać i dziś jeszcze.
— Czytaj sobie, co chcesz. Każę wybudować w parku pawilon, który ci będzie służył za bibliotekę. Zapełnię ją romansami, wszystkimi romansami, jakie napisano od początku świata po dzień dzisiejszy.
— Żartujesz, Aleksandrze!...
Gomez ubierał się bardzo skromnie i bardzo niedbale. Nie dlatego, aby się chciał wydać równie niepozorny, jak niepozorne było jego ubranie. Szczycił się swym parweniuszostwem. Nie lubił zmieniać ubrań; przywiązywał się do starych. Mówiono, że włożywszy nowe ubranie, wycierał je coprędzej o ściany murów tak, aby się wydawało podniszczone. Natomiast nalegał usilnie na żonę, aby się ubierała z wyszukaną elegancją. Piękność jej zyskiwała w ten sposób stosowną oprawę. Nie liczył się zupełnie z wydatkami; najchętniej jednak płacił rachunki krawcom i modystkom. Były to gałganki dla jego Julii. Z lubością przechadzał się po mieście w towarzystwie żony. Wówczas różnice w wyglądzie uwidoczniały się jeszcze jaskrawiej. Aleksander cieszył się, gdy przechodnie zatrzymywali się, aby spojrzeć na jego żonę.
Gdy zaś ona z kolei kokietowała ich spojrzeniami, udawał, że tego nie spostrzegał. Do tych, którzy pożerali ją pożądliwymi oczami mówił wymownym milczeniem: „Podoba się wam, nieprawdaż? Jestem z tego bardzo rad, zaręczam wam, ale ona należy do mnie, tylko do mnie i to się nie zmieni, choćbyście na łbach stawać chcieli.
Julia odgadywała to milczenie. „Czy ten człowiek mnie kocha?” (Julia myślała o Gomezie zawsze, jako „o tym człowieku”, o jej człowieku, o człowieku, którego była metresą). Powoli wytwarzała się w niej psychologia niewolnicy haremowej, niewolnicy-faworytki, jedynej, wybranej niewolnicy, lecz mimo wszystko tylko i jedynie niewolnicy.
Nie miała najmniejszego pojęcia, coby mogło interesować jej męża. Kiedyś zebrała na odwagę i zapytała o jego rodzinę.
— Moja rodzina? — odpowiedział Aleksander — prócz ciebie, nie mam rodziny. Moja rodzina, to ja i ty, która należysz do mnie.
— A twoi rodzice?
— Postaraj się sobie wyobrazić, że ich nigdy nie miałem. Moja rodzina zaczyna się na Aleksandrze Gomez. Stworzyłem sam sam ego siebie!
— Chciałam cię zapytać jeszcze o jedną rzecz, ale brak mi odwagi:
— Brak ci odwagi? Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nie jestem zresztą diabłem. Czy kiedykolwiek za jakieś twoje pytanie obraziłem się na ciebie...
— Nie, istotnie nie, nie miałam też najmniejszego zamiaru użalać się...
— A więc śmiało!
— Ale...
— Pytaj!
— Nie, nie spytam się!
— Ależ proszę cię bardzo!
Powiedział to takim tonem, że Julię przeszył dreszcz. Drżąc z lęku i miłości, niby uległa niewolnica, spytała pokornie:
— Powiedz mi, czy jesteś wdowcem?
Aleksander zmarszczył lekko brwi. Cień przebiegł po jego czole. Po chwili odparł:
— Tak, jestem wdowcem!
— Co się dzieje z twoją pierwszą żoną?
— Mówiono ci coś o niej?
— Nie!
— Mówiono ci, wiem, że ci mówiono — powiedz prawdę!
— A więc tak, słyszałam, że...
— I uwierzyłaś?
— Nie, nie uwierzyłam.
— To dobrze, gdyż nie powinnaś była uwierzyć.
— Zaręczam ci..
— Nie potrzebujesz zaręczać. To zupełnie naturalne! Kto kocha tak, jak ty mnie kochasz, kto tak należy do kogoś, jak ty do mnie należysz, nie może przecież dawać posłuchu plotkom.
— Tak, kocham cię, Aleksandrze.
Mówiąc słowo „kocham”, Julia spodziewała się, że wywoła podobnie czułą odpowiedz.
— Mówiłem ci, że nie lubię słów zapożyczonych z romansów sentymentalnych. Im się mniej mówi o miłości z człowiekiem, którego się kocha, tym lepiej.
I po krótkim milczeniu dodał jeszcze:
— Powiedziano ci, że się ożeniłem w Meksyku z kobietą niesłychanie bogatą i znacznie ode mnie starszą. Powiedziano ci, że zmusiłem ją do tego, aby mi zapisała cały swój majątek i że później ją zamordowałem. Czy tak?
— Tak!
— I uwierzyłaś?
— Nie uwierzyłam. Nie mogłam przecież uwierzyć, że byłbyś zdolny zgładzić własną żonę.
— Widzę, że masz więcej rozumu, niż sądziłem. Jakżebym mógł zabić moją żonę? — „coś”, co do mnie należy?
Julia nie mogła zrozumieć, co miało oznaczać owo „coś”, użyte w stosunku do jego pierwszej żony.
— Toby było niesłychanym głupstwem — ciągnął dalej Aleksander. — I w jakim celu właściwie? Dla spadku? Ależ mogłem przecież czerpać z jej majątku dowoli, tak, jak czerpię dzisiaj. Nie ma żadnej racji po temu, aby mężowie mieli zabijać swoje żony.
— Zdarzają się jednak mężowie, którzy zabijają swoje żony przez zazdrość.
— Ha, ha, ha. Tylko głupcy są zazdrośni, gdyż trzeba być głupcem, aby się pozwolić zdradzać przez żonę. Ale ja, ja? Moja żona nie może mnie zdradzić!
— Nie mów o tym. Zmieńmy temat rozmowy!
— Dlaczego?
— Nieprzyjemnie mi jest, gdy mówisz o tych rzeczach. Tak jakby myśl o zdradzeniu ciebie mogła mi kiedykolwiek powstać w głowie...
— Wiem, wiem, że nie i nie potrzebujesz mi nawet mówić o tym. Mnie zdradzić? Mnie? I kto? Moja żona? Ależ to niemożliwe! Co się zaś tamtej tyczy, to bądź spokojna. Umarła naturalną śmiercią. Ja jej nie zamordowałem!
Aleksander zakończył tę niezwykle, jak na niego długą rozmowę. Julia pogrążyła się w rozmyślania. „Czy on mnie kocha?”

∗             ∗

Biedna Julia! Nowe ognisko domowe było równie straszne, jak dom Victorina Yaniez. Była wolna, mogła używać pełnej swobody, żyć według swej fantazji, wychodzić i powracać, kiedy jej się podobało, przyjmować u siebie wszystkich, kogokolwiek tylko zapragnęła. Czy jednak kochał ją jej pan i jej władca? Ta niepewność trzymała jej duszę na uwięzi. Czuła się więźniem w tym wspaniałym więzieniu, o drzwiach na przestrzał otwartych.
Promień światła przeniknął mroki jej duszy w chwili, gdy się poczuła w odmiennym stanie. „Teraz — myślała — dowiem się, czy mnie kocha?”
Gdy oznajmiła radosną wieść mężowi, Aleksander wykrzyknął: „Czekałem na to! Mam spadkobiercę! Wychowam go, zrobię z niego człowieka na obraz i podobieństwo własne! Czekałem na to!”
— A jeżeli by się „to” nie stało? — zapytała Julia z lekką ironią w głosie.
— Musiało się stać! Musiałem przecież mieć dziecko!
— Wielu ludzi się żeni, a jednak nie mają dzieci!
— Inni ludzie — bardzo być może. Ale nie ja! Musiałem mieć dziecko!
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie mogło być inaczej! Musiałaś mi dać potomka!
Po pewnym czasie dziecko przyszło na świat. Aleksander sprzeciwił się temu, aby niemowlę karmiła matka.
— Nie wątpię, że jesteś dość zdrowa i silna, lecz matki, które karmią, tracą szybko wdzięk świeżości, a ja chciałbym, abyś jeszcze długo pozostała młodą.
Aleksander ustąpił dopiero wówczas, gdy doktór zapewnił go, że Julia nie tylko nic nie straci ze swej urody, lecz że przeciwnie piękność jej osiągnie raczej pełnię rozkwitu!
Ojciec nie chciał nigdy pocałować swego dziecka. „Te czułostki i pieszczoty są dobre dla mazgajów”.
Czasami brał niemowlę na ręce i wpatrywał się mu długo w oczy.
— Pytałaś się o moją rodzinę, Julio? — rzekł pewnego dnia.
— Oto moja rodzina! Przyszedł na świat mój spadkobierca, dziedzic mej pracy i mego dzieła.
Julia chciała zapytać męża, jakie jest to jego dzieło, lecz nie miała odwagi.
Jego dzieło? Jakie mogło być dzieło tego człowieka? Któregoś dnia jeszcze raz usłyszała te same słowa.
W domu Aleksandra bywała cała rodzina hrabiów de Bordaviella. Hrabia Bordaviella miał z Aleksandrem jakieś wspólne interesy. Aleksander pożyczał mu wielkie sumy na lichwiarski procent. Hrabia grywał z Julią w szachy, a podczas gry częstokroć zwierzał się przed swoją partnerką, opowiadając jej o niedolach swego domowego ogniska. Dom hrabiego Bordaviella był prawdziwym piekłem, chociaż nie buchały z niego płomienie! Hrabia i hrabina nie kochali się, ani nie rozumieli się ze sobą. Każde z nich żyło na własną rękę, przyczym hrabina dawała wiarę najskandaliczniejszym plotkom i oszczerstwom, dotyczącym jej męża.
Hrabia odwiedzał Julię, czując, że jest ona nieszczęśliwa. W cudzym nieszczęściu szukał zapomnienia o własnej tragedii.
— Czy dzisiaj był ten hrabia również u ciebie? — zapytał Aleksander Julię.
— Hrabia? Jaki hrabia?
— Ach, no po prostu hrabia. Istnieje tylko jeden hrabia, tak jak istnieje tylko jeden markiz, lub jeden książę. Dla mnie wszyscy ci arystokraci są jednakowi.
— A więc „ten” hrabia był tutaj.
— Jeśli cię tylko bawi, niech bywa u nas jak najczęściej. Przynajmniej na coś się ten głupiec przyda!
— Jestem innego zdania niż ty. Uważam, że Bordaviella jest człowiekiem inteligentnym, wykształconym, doskonale wychowanym i bardzo sympatycznym.
— Powiedziałem... jeśli jego wizyty są dla siebie rozrywką...
— Hrabia jest bardzo nieszczęśliwy.
— Ze swojej własnej winy.
— Jakto?
— Ponieważ jest idiotą. Tylko idiocie może się zdarzyć coś podobnego. To zupełnie zrozumiałe, że żona musi zdradzać takiego mazgaja! Nie rozumiem, jak można było wogóle wyjść za mąż za kogoś podobnego. Zresztą poślubiła nie tyle jego, ile jego tytuł. Chciałbym zobaczyć kobietę, któraby umiała mnie w podobny sposób za nos wodzić.
Julia spojrzała na swego męża i wykrzyknęła: „A gdybym ja to zrobiła? Gdybym stała się dla ciebie taką, jaką ona jest dla niego”?
— Mówisz głupstwa! — I Aleksander wybuchnął śmiechem. — Starasz się widać urozmaicić nasze życie sensacjami, wzorowanymi na romansidłach. Jeśli jednak chcesz w ten sposób wywołać moją zazdrość, to się głęboko mylisz. Nie jestem takim, jak inni.
„Czyż to możliwe, aby ten człowiek nie znał zupełnie uczucia zazdrości?” — myślała Julia.
„Czyż mu jest obojętne, że hrabia w widoczny sposób stara się o zdobycie moich względów? Czy ma aż tak wielkie zaufanie do mnie, czy też jest pewien swej władzy nademną? A może w ogóle nic go nie obchodzę? Kocha mnie, czy mnie nie kocha?” I Julia pogrążyła się w rozpacz. Jej pan i władca torturował jej serce.
Julia starała się ze wszystkich sił obudzić w mężu zazdrość — lecz wszystkie jej wysiłki były daremne.
— Czy będziesz mi dziś towarzyszył na wizycie u hrabiego?
— A to poco?
— Jesteśmy proszeni na herbatę.
— Jestem zupełnie zdrów! U nas na Kubie tę brunatną wodę pijali tylko ludzie, cierpiący na żołądek. Życzę ci dobrego apetytu. Pociesz trochę tego biednego hrabiego. Zapewnie będzie obecna i hrabina w towarzystwie swego najnowszego kochanka! Dobrane towarzystwo!
Hrabia ruszył na całej linii do ataku. Przesadzał, opowiadając Julii o swych tragediach domowych, aby tylko wywołać jej współczucie, a w ślad za współczuciem obudzić w jej sercu żywsze uczucia. Dawał jej do zrozumienia, że jej troski nie są mu obce.
— Ach Julio — mój dom to piekło prawdziwe! Ach, dlaczegośmy się wcześniej nie poznali! Zanim się wprzągłem w to jarzmo nieszczęsne i zanim...
— I zanim ja się nie wprzęgłam — nieprawdaż?
— Nie, nie to miałem na myśli...
— A co pan chciał powiedzieć, hrabio?
— Że gdybym był panią poznał wówczas, gdy pani jeszcze nie należała do tego człowieka...
— Czy jest pan pewien, że wybrałabym w takim razie pana?
— Możliwe!
— Cóż za zarozumiałość. Wydaje się panu, że hrabia Bordaviella jest tym człowiekiem, któremu się oprzeć nie można?
— Jeśli nie mnie, to w każdym razie mojej miłości! Tak! Mojej miłości!
— Zapomina pan, że kocham mego męża...
— Ach....
— Ośmiela się pan wątpić? Jestem zakochana szczerze, prawdziwie zakochana w moim mężu.
— Jeśli jednak chodzi o niego...
— A to co ma znów znaczyć? Kto panu powiedział, że Aleksander nie kocha mnie?
— Pani sama mi to powiedziała.
— Ja, ja to panu powiedziałam?
— Raczej pani oczy, pani gesty, pani zachowanie się...
Proszę przyjąć do wiadomości hrabio, że dzisiejsza pańska wizyta u mnie jest wizytą ostatnią.
— Na miłosierdzie boskie, Julio, niech mi pani pozwoli bywać u siebie, abym mógł patrzeć na panią, abym mógł osuszać łzy, którymi płacze moja dusza!
— Ach jakie to piękne...
— Czy w moich słowach było coś, co uraziło panią? Czy ja wogóle byłbym zdolny obrazić panią? Chciałem powiedzieć tylko, że gdybyśmy się poznali wówczas, gdy byliśmy jeszcze wolni, kochałbym panią równie szalenie, jak ją dziś kocham. Niech mi pani pozwoli otworzyć przed panią moje serce! Moja miłość zdobyłaby miłość pani! Nie należę do mężczyzn, którzy zdobywają kobietę nie tyle przez miłość, ile przez wartość czy zasługę; którzy wymagają, aby ich kochać, dlatego, że są tacy, jacy są, nie odwzajemniając się niczym, nawet najmniejszą czułością. Tej pychy męskiej nie znajdzie pani we mnie.
Słowa te powoli zatruwały duszę Julii!
— Są mężczyźni niezdolni do miłości. Wymagają, aby ich kochać, ponieważ wydaje się im, że mają prawo do miłości, że mogą wymagać wszystkiego bez zastrzeżeń od tej biednej kobiety, która do nich należy. Żenią się przeważnie z kobietami pięknymi, słynnymi z urody, aby się chełpić później i oprowadzać je po świecie, jak obłaskawione lwice. „Widzicie moją lwicę — mówią — patrzcie jaka ona łagodna”.
Hrabio... hrabio... rozmowa wkracza na tory...
Bordavieila zbliżył się. Różana koncha ucha, ukryta wśród pukli kasztanowatych włosów uczuła łaskotanie namiętnego oddechu Hrabia wyszeptał:
— Wtargnąłem do twej duszy, Julio!
Łono Julii falowało jak morze.
Proszę mnie puścić.. proszę mnie puścić. Gdyby wszedł teraz...
— Nie wejdzie! Nie troszczy się o ciebie wcale! Jeżli cię zostawia tak zupełnie samą, to najlepszy dowód, że cię nie kocha! Nie kocha cię, Julio, nie kocha cię!
— Ma do mnie nieograniczone zaufanie!
— Do ciebie? Mylisz się Julio. On darzy bezgranicznym, ślepym zaufaniem jedynie samego siebie. Nie wierzy aby jakakolwiek kobieta mogła go zdradzić. Ponieważ to jest on, on, Aleksander Gomez, który zdobył fortunę... Wiem, że twój mąż mną gardzi!
— Tak pogardza panem!
— Zdawałem, sobie doskonale z tego sprawę. Ale wiem także, że pogardza i panią.
— Na miłość boską! Zamilcz pan! Pan mnie zabija, mówiąc tak.
— To Gomez cię zabija! Będziesz Julio jego drugą ofiarą!
— Nie chcę słuchać twych oszczerstw, hrabio! Idź pan i nie powracaj tu nigdy.
— Idę, ale wkrótce powrócę!
Słowa hrabiego Bordaviella głęboko zraniły duszę Julii.
„Może on ma rację” — myślała. „Powiedział mi to, do czego nie chciałam się przyznać przed samą sobą. Czy Aleksander pogardza mną? Czy istotnie mnie nie kocha?”

∗             ∗

Zaczęły krążyć słuchy o stosunku, łączącym Julię z hrabią Bordaviella. Aleksander albo udawał, że nie wie co mówią, albo istotnie nie wiedział. Gdy jeden z przyjaciół napomknął coś przy nim niejasno, Aleksander uciął krótko rozmowę. „Wiem o co panu chodzi. Nie zwracam uwagi na plotki i czcze gadaniny. Kobiety romantyczne pragną się wydawać interesującymi. Nie trzeba im w tym przeszkadzać”.
Czy Aleksander był tchórzem?
Pewnego dnia w klubie ktoś w jego obecności pozwolił sobie na dwuznaczny żart o rogach. Aleksander chwycił butelkę i cisnął nią w głowę śmiałka. Wybuchł skandal.
„Ze mnie... ze mnie będzie sobie stroił podobne żarciki — mówił głosem, w którym drżał hamowany gniew. Tak jakbym nie rozumiał!... Jakbym nie wiedział, jakie to głupstwa opowiadają sobie różne półgłówki na temat romantycznych kaprysów mojej biednej Julii. W tłoczę im te plotkarskie języki do gardła z powrotem.”
— Gwałtem nic pan nie zrobi don Aleksandrze — ośmielił się ktoś zauważyć.
— Jakże mam więc postąpić?
— Postarać się, aby plotkarzom zabrakło powodu do plotek.
— Ach tak! Wymówić hrabiemu dom?
— Oczywiście!
— Dałbym dowód, że się liczę z oszczercami. Nie jestem tyranem! Jeśli hrabia, ten patentowany idiota, ten nieszkodliwy błazen, grający rolę Don Juana — dobrze wpływa na humor mojej żony — to ja nie mogę przecież pozbawiać jej rozrywki i przyjemności. W imię czego zresztą? Dlatego może, że inni idioci powiedzą to, lub owo? I o kim! O mnie? O mnie? O, jeszcze mnie nie znacie!
— Lecz don Aleksandrze... pozory...
— Nie zwracam uwagi na pozory. Liczę się tylko z rzeczywistością.
Nazajutrz dwóch panów w imieniu obrażonego zażądało satysfakcji od Aleksandra. Mieli bardzo poważne miny i nieposzlakowanie czarne ubrania.
— Powiedzcie mu panowie, — odpowiedział Aleksander, aby mi przysłał rachunek doktora, który leczy jego rozbitą głowę. Zapłacę za kurację....
Ależ don Aleksandrze — — —
— Czegóż panowie chcecie więcej odemnie?
— My... nic... Lecz nasz klient żąda zadośćuczynienia, — satysfakcji honorowej...
— Nie rozumiem panów...
— W przeciwnym razie pojedynek będzie nieunikniony.
— Doskonale. Jestem do dyspozycji. Ale w tym wypadku fatyga panów będzie zupełnie zbędna. Obejdziemy się bez świadków. Powiedzcie mu panowie, żeby mie zawiadomił, gdy mu się rana zagoi. Zamkniemy się w pokoju i załatwimy sprawę na pięści. Innego rodzaju broni nie przyjmę. Przekona się wówczas, kto to jest Aleksander Gomez.
— Pan sobie z nas kpi — wykrzyknął jeden z sekundantów.
Broń Boże! Tylko że panowie należą do zupełnie innego świata, niż ja. Macie świetnych antenatów, pochodzicie z rodzin arystokratycznych. Ja posiadam tylko tę rodzinę, którą sam założyłem. Nie mam żadnych przodków i nie chcę słyszeć o bzdurach kodeksów honorowych. Podaję to do wiadomości panów.
Świadkowie podnieśli się; jeden z nich z miną bardzo uroczystą, lecz nie bez respektu w głosie rzekł:
— W takim razie don Aleksandrze Gomez, pozwoli pan, że mu powiem — — — Niech pan mówi, co pan chce, ale proszę się liczyć ze słowami, gdyż mam drugą butelkę pod ręką...
— W takim razie — świadek podniósł głos — w takim razie nie jest pan dżentelmenem, don Aleksandrze Gomez.
— A pewnie, że nie, naturalnie, że nie! Odkądże miałbym się stać dżentelmenem?.. Ja dżentelmenem? Dajcie panowie spokój!
— Chodźmy — rzekł drugi świadek.
— Nic tu po nas. Co się zaś tyczy pana, don Aleksandrze, to proszę pamiętać, że poniesie pan wszystkie konsekwencje swego kroku... i swego niesłychanego zachowania się...
— Oczywiście... jaknajchętniej. Będę czekał niecierpliwie. A temu... temu dżentelmenowi, który ma przedługi język... temu dżentelmenowi z rozbitym łbem powiedzcie, żeby mi przysłał rachunek od lekarza i żeby na przyszłość uważał na to, co mówi.
Jeśli panowie zaś pewnego dnia będą potrzebowali pomocy od nieokrzesanego i moralnie zdyskwalifikowanego milionera, który nie ma pojęcia o honorze, to proszę się zwrócić do mnie. Chętnie będę służył panom, tak, jak służyłem już i innym dżentelmenom...
— Niepodobna słuchać tego dłużej — wykrzyknął jeden z sekundantów. Chodźmy stąd!
Świadkowie wyszli.
Tego samego dnia Aleksander opowiedział żonie o zajściu w klubie i o scenie przyjęcia świadków. Opowiadając, cieszył się jak dziecko. Julia słuchała przerażona.
— Dżentelmen? Ja? Aleksander Gomez? Nigdy! Jestem tylko człowiekiem, lecz „tylko” człowiekiem... nic ponadto, jak całkowitym człowiekiem!
— A ja — przerwała Julia — aby coś powiedzieć.
— Ty? Ty jesteś kobietą, która czytuje romanse. A on — hrabiątko, twój partner od szachów — to zero, zupełne zero, tylko i wyłącznie zero. Dlaczegóż miałbym ci zabronić zabawy z nim? To tak, jakbyś się bawiła z pinczerkiem. Gdybyś kupiła sobie pinczerka, kotkę angora, lub małpkę, czyżbym miał je wyrzucić przez okno? Postąpiłbym głupio, zwłaszcza, że zwierzęta mogłyby spaść na głowy przechodniów.
— Ależ Aleksandrze! Oni mają rację! Powinieneś wymówić dom temu człowiekowi!
— Jakiemu człowiekowi?
— Powinieneś zamknąć dom dla hrabiego de Bordaviella.
— To twoja sprawa! Jeśli nie czynisz tego, to dowód, że nie udało mu się zaskarbić sobie twoich względów. Gdyby cię naprawdę obchodził, wysłałabyś go stąd coprędzej, aby go uchronić przed niebezpieczeństwem.
— A jeśli on naprawdę nie jest mi obojętny?
— Dobrze już dobrze! Znowu ta sama śpiewka! Chcesz wzbudzić we mnie zazdrość. We mnie? Kiedyż wreszcie zechcesz przyjąć do wiadomości, że jestem zupełnie inny, niż inni mężczyźni?
Julia coraz mniej rozumiała swego męża, chociaż coraz jaśniej zdawała sobie sprawę, że zapanował nad nią całkowicie. Za wszelką cenę pragnęła się dowiedzieć, czy Aleksander ją kocha.
Ze swej strony Aleksander był przekonany, że żona jest mu wierną, — niepodobieństwo aby jego żona mogła go zdradzić, jego, Aleksandra, który był całkowitym człowiekiem.
Aleksander myślał: Pobyt w stolicy wpłynął źle na stan jej nerwów, a lektura romansów przewróciła jej w głowie. Trzeba ją zabrać na wieś.
— Krótki pobyt na wsi dobrze ci zrobi — rzekł Aleksander do żony. — Nerwy się uspokoją. Jeśli obawiasz się nudów, możesz zaprosić twego ouistiti. Będzie nam towarzyszył.
Na wsi niepokój Julii wybuchł ze zdwojoną siłą. Nudziła się okropnie. Mąż nie pozwalał jej czytać.
— Przywiozłem cię tutaj, aby cię odsunąć od książek, aby zdusić w zarodku neurastenię, zanim choroba zdąży się rozwinąć.
— Moją neurastenię?
— Oczywiście! Neurastenia jest przyczyną twego złego samopoczucia. A powodem neurastenii były książki.
— Nie będę już nigdy czytać.
— Ależ nie wymagam tego wcale od ciebie. Ja zresztą niczego nic nie wymagam. Czyż jestem tyranem? Czy narzucam ci kiedykolwiek moją wolę?
— Nie, nie wymagasz nawet, abym cię kochała.
— Naturalnie, że nie! Miłości nikomu nakazać nie można. Zresztą wiem, że mnie kochasz i że nie mogłabyś pokochać innego mężczyzny. Odkąd mnie poznałaś, odkąd dowiedziałaś się dzięki mnie, z jakiej gliny winien być ulepiony całkowity człowiek i prawdziwy mężczyzna, nie możesz przecież obdarzać uczuciem innego, choćbyś nawet chciała. Ale dość tych romantycznych historii. Mówiłem ci, że nie lubię rozmawiać na ten temat. O takich bzdurach można paplać tylko z hrabiątkam i przy herbatce.
Udręka duchowa biednej Julii wzrosła, kiedy dowiedziała się, że jej mąż romansuje z prostą, ordynarną dziewuchą wiejską.
Pewnego wieczoru, po kolacji, Julia rzekła nagle:
— Czy myślisz Aleksandrze, że nie wiem o twym stosunku z Simoną?
— Wcale się z tym nie myślę ukrywać. Cały ten stosunek nie ma najmniejszego znaczenia. Najlepsze danie..
— Co chcesz powiedzieć?
— ...Że na codzienny użytek jesteś za piękna.
— Julia zazdrżała. Po raz pierwszy Aleksander nazwał ją piękną. Czyżby ją kochał naprawdę?
— Lecz z tym garkotłukiem... z takim brudasem! — wykrzyknęła.
— Właśnie! Jej niechlujstwo bardzo mi się podoba. Nie zapominaj, że wychowywałem się między gnojówką, a chlewem i że lubuję się w tym, co jeden z moich przyjaciół nazywa: rozkoszą nurzenia się w brudzie.
Po tej wiejskiej przekąsce piękność i wytworność twego ciała będzie mi jeszcze bardziej smakować.
— Nie wiem, czy mówisz mi komplementy, czy też drwisz ze mnie w tej chwili.
— Dobrze... dobrze! Neurastenia. A już sądziłem, że jesteś na drodze do wyzdrowienia.
— Widocznie, wam mężczyznom wolno zadawalać wszystkie wasze kaprysy, wolno wam nas zdradzać...
— Zdradzać? I ty to nazywasz zdradą? Och te książki!
— Simona jest dla ciebie suczką, kotką, a może małpką, — nieprawdaż?
— Małpka! Tak! Nawet małpką! Do małpy jest najwięcej podobna. Powiedziałaś: koczkodon. Czyż przestałem być twoim mężem, dlatego że romansuję z koczkodonem?
— Chciałeś powiedzieć, że ja nie przestałam być twoją żoną..
— Widzę Julio, że robisz postępy...
— Wszystkiego można się nauczyć powoli.
— Mając takiego nauczyciela jak ja! Przy ouistitim niczegobyś się nie nauczyła.
— Masz rację!
— Nie mogę sobie wyobrazić, abyś z powodu tej wiejskiej historyjki miała być o mnie zazdrosną. Zazdrosna? Ty? Moja żona? Z powodu tej małpy? Dam jej posag na odczepnego i niech idzie na zbity łeb!
— Zapewne! Łatwo mówić, kiedy się ma pieniądze...
— Wyjdzie zamąż i przyniesie mężowi syna w wianie. A jeśli syn będzie podobny do ojca, który jest tylko „człowiekiem” — na młodego małżonka spłyną podwójne dobrodziejstwa.
— Zamilcz! Zamilcz! Zamilcz!
Julia zaczęła płakać.
— Sądziłem, że pobyt na wsi uzdrowi twoje nerwy. Tymczasem zdaje się, że twój stan pogorszył się,..
Po kilku dniach Aleksander i Julia wrócili do stolicy...
Dla Julii zaczęło się znów życie pełne udręki; hrabia de Bordaviella po dawnemu składał wizyty, aczkolwiek miał się już na ostrożności.
Zrozpaczona Julia chętnie nadstawiała uszu jadowitym oszczerstwom, rzucanym przez Bordaviellę pod adresem jej męża, a przede wszystkim ostentacyjnie zaznaczała przyjaźń łączącą ją z hrabią. Aleksander od czasu do czasu powtarzał:
— Trzeba będzie wrócić na wieś i od nowa rozpocząć kurację.
Pewnego dnia Julia, nieprzytomna z bólu i żalu, krzyknęła Aleksandrowi prosto w twarz:
— Nie jesteś człowiekiem, Aleksandrze, ty wcale nie jesteś człowiekiem!
— Ja!... Tak sadzisz?
— Nie jesteś człowiekiem!
— Wytłumacz mi o co ci chodzi?
— Teraz już wiem, że mnie nie kochasz, że ci na mnie nic nie zależy, że nie traktujesz mnie nawet tak, jak powinieneś traktować matkę swego dziecka, że się ożeniłeś ze mną tylko przez próżność, aby wystawiać na pokaz moją urodę, aby się chełpić przed ludźmi, aby...
— Znowu romans układasz? Ale powiedz mi, dlaczego właściwie ja nie jestem człowiekiem?
— Jestem przekonana, że mnie nie kochasz.
— Mówiłem ci tysiąc razy, że te historie o kochaniu, czy nie-kochaniu dobre są jako temat pogawędki przy herbatce z hrabią.
— Wiem, że mnie nie kochasz.
— Więc...
— I pozwalasz, aby hrabia, ten ouistiti, jak go nazywasz, odwiedzał mnie o każdej porze, kiedykolwiek mu się tylko spodoba...
— To ty mu na to pozwalasz.
— A dlaczego miałabym nie pozwolić, skoro hrabia jest moim kochankiem! Słyszysz: jest moim kochankiem!
Aleksander zimnym wzrokiem spojrzał na żonę. Julia, która spodziewała się z jego strony wybuchu, doprowadzona do ostateczności, krzyknęła:
— Zabij mnie teraz, jak zabiłeś tam tą!
— Przede wszystkim mylisz się Julio, i to mylisz się podwójnie. Nieprawdą jest, że zabiłem tamtą, tak jak nieprawdą jest, że ouistiti to twój kochanek. Kłamiesz, aby mnie wyprowadzić z równowagi, aby mnie sprowokować. Chcesz widocznie zrobić ze mnie Otella. Ale mój dom to nie teatr! Jeśli będziesz postępowała w ten sposób, to te historie skończą się bardzo żałośnie. Dostaniesz pomieszania zmysłów i trzeba cię będzie zamknąć w szpitalu.
— Chcesz zrobić ze mnie wariatkę — ze mnie?
— Przydałby ci się kaftan bezpieczeństwa! Wmawiasz we mnie, że Bordaviella jest twoim kochankiem. To doskonałe — doprawdy! Jednak twoje zachcianki się nie spełnią. Nie będę ci szeptał do ucha czułych słów, zapożyczonych z romansu lub z fajfoklowych rozmówek u hrabiego. Mój dom nie jest teatrem!
— Tchórz, tchórz, tchórz! — krzyknęła Julia, tracąc władzę nad sobą.
— Trzeba będzie przedsięwziąć odpowiednie środki — pomyślał Aleksander.
Przez dwa dni trzymał Gomez swą żonę w zamkniętym pokoju. Trzeciego dnia Julia, przybita i zgnębiona, zjawiła się w jego gabinecie. Mąż czekał na nią w towarzystwie hrabiego de Bordaviella i dwóch nieznajomych panów.
— Posłuchaj Julio — rzekł Aleksander ze straszliwym spokojem. — Ci dwaj panowie, to lekarze-psychiatrzy. Prosiłem ich, aby zechcieli wydać opinię o stanie twego zdrowia. Trzeba będzie jak najprędzej zacząć kurację. Jesteś chora psychicznie. Zdajesz sobie chyba z tego sama sprawę, w momencie przebłysków świadomości.
— A ty co tu robisz, Juanie? — zapytała Julia hrabiego, nie zwracając zupełnie uwagi na swego męża.
— Przekonali się panowie teraz naocznie — rzekł Aleksander do lekarzy.
— Trwa po dawnemu w swej manii, wyobrażając sobie uparcie, że ten pan...
— Jest moim kochankiem — wykrzyknęła Julia.
— Zresztą niech przyzna sam.
Bordaviella wbił wzrok w podłogę.
— Nieprawdaż hrabio — rzekł Aleksander — jaka to nieszczęśliwa, uporczywa mania. Wszak pana nie mógł łączyć podobny stosunek z moją żoną!!!
— Naturalnie, że nie — odparł hrabia.
— A co, czy nie mówiłem! — dodał Aleksander, zwracając się jeszcze raz do lekarzy.
— Jakto? — zawołała Julia.
— Śmiesz przeczyć temu, Juanie, że należałam do ciebie?
Hrabia zadrżał pod piorunującym wzrokiem Aleksandra.
— Proszę, niech się pani opamięta. Sama pani wie przecież, że to nieprawda. Bywałem w tym domu, jako przyjaciel pani męża, jako pani osobisty przyjaciel. Hrabia de Bordaviella nie mógłby wyrządzić podobnej krzywdy i zniewagi takiemu przyjacielowi...
— Jak ja! — przerwał Aleksander.
— Żaden książę, ani hrabia nie mógłby mnie znieważyć, tak jak i moja żona nie mogła by mnie zdradzić. Przekonali się panowie, że ta nieszczęśliwa cierpi na pomieszanie zmysłów.
— A więc ty także Juanie? — zawołała Julia.
— Tchórz, tchórz, tchórz!!!
Nerwowy atak skończył się omdleniem.
— Teraz, drogi przyjacielu, — rzekł Aleksander do hrabiego, gdy ocucono Julię, — przejdziemy do innego pokoju, aby panowie lekarze mogli rozpocząć konsultację.
Gdy zostali sam na sam ze sobą, Aleksander oznajmił krótko: — Albo moja żona zostanie uznana za umysłowo chorą, albo strzelę panu w łeb jak psu, a później odbiorę życie Julii. Proszę wybierać!
— Zrobię wszystko, co leży w mojej mocy, to znaczy uiszczę mój dług wobec pana, aby na przyszłość nie mieć żadnych rachunków z człowiekiem takim jak pan.
— Przede wszystkim ma pan trzymać język za zębami... Poza tym postanowiliśmy, że moja żona cierpi na pomieszanie zmysłów i że... pan jest ostatnim idiotą. Pańskie szczęście, jeśli się tylko na tym skończy. — I Aleksander pokazał hrabiemu lufę rewolweru.
Dwaj doktorzy, wychodząc po chwili z gabinetu Aleksandra, naradzali się między sobą w następujący sposób:
— Stoimy wobec strasznej tragedii. Co czynić?
— Co czynić? Nie mamy wyboru. Trzeba zaopiniować, że istotnie cierpi na pomieszanie zmysłów. W przeciwnym wypadku Gomez gotów zabić zarówno ją, jak i tego nieszczęśliwego hrabiego.
— A nasze sumienie? Sumienie naszego zawodu?
— Głos sumienia doradza, że nie powinniśmy dopuścić do tragedii.
— Należałoby raczej z niego zrobić wariata!
— On nie jest wariatem...
— Tak to prawda! „Całkowity człowiek”.
— Biedna kobieta! Obawiam się, aby naprawdę nie dostała obłędu. Jeśli uznamy ją za chorą, będzie ocalona. W każdym razie opuści ten okropny dom!
Doktorzy stwierdzili u Julii chorobę umysłową. Gomez zamknął żonę w szpitalu.

∗             ∗

Mroczna, nieprzenikniona noc bezgwiezdna upadła na duszę Julii. Jedyną pociechą, jaką jej pozostawiono, było widywanie od czasu do czasu swego dziecka. Brała je w ramiona, kąpiąc małą twarzyczkę we łzach. Maleństwo, samo nie wiedząc dlaczego, zanosiło się płaczem.
— Moje dzieciątko, moje dzieciątko — szeptała Julia. — Gdybym ci mogła odebrać krew, która płynie w twych żyłach, gdybym ci mogła odebrać krew twego ojca!
Nieszczęśliwa kobieta czuła, że istotnie zaczyna jej grozić obłęd. „Dostanę pomieszania zmysłów i uwierzę w końcu, że moje przeżycia z tym bezecnym hrabią były tylko moim wymysłem. Tchórz, tchórz, tchórz! Zaprzeć się wszystkiego w tak podły sposób! Opuścić mnie! Oustiti, tak oustiti! Mój mąż miał jednak rację! Ale dlaczego Aleksander nie zabił nas? Coprawda ten rodzaj zemsty jest jeszcze okrutniejszy. Zabić tego niecnego oustiti? Raczej upokorzyć go, zmusić, aby skłamał i wyparł się wszystkiego. Trząsł się ze strachu przed Aleksandrem. Ale dlaczego Aleksander nie zabił mnie? Otello uczyniłby to z wszelką pewnością. Ale Aleksander nie jest takim brutalem, jak Otello. Otello był gwałtownikiem i prostakiem, pozbawionym inteligencji.
Wielka inteligencja Aleksandra podporządkowana jest jego piekielnej plebejuszowskiej dumie.
Nie, tego rodzaju człowiek nie potrzebował zabijać swej żony; zmusił ją po prostu, aby umarła. Aby umarła ze strachu przed nim... Czy on mnie kocha?
I Julia w szpitalu wariatów zaczęła od nowa bić się z myślami. Torturujący dylemat: „Kocha mnie czy mnie nie kocha?” Natomiast ja kocham go bezgranicznie!
Aby nie wpaść w obłęd, Julia udała, że powróciła do zdrowia, zapewniając doktorów, że jej romans z hrabią de Bordaviella był tylko jej halucynacją. Doniesiono o tym Aleksandrowi.
Pewnego dnia zawołano Julię do rozmównicy szpitalnej, gdzie oczekiwał na nią Aleksander.
Rzuciła mu się do stóp, szlochając:
— Przebacz mi, Aleksandrze, przebacz mi!
— Przebaczyć? Co mam ci przebaczyć? Powiedziano mi, żeś już wyzdrowiała i że halucynacje ustały.
Wzrok Julii spotkał się z przenikliwym, zimnym spojrzeniem Aleksandra. W tej chwili odczuła, że ślepa jej miłość miesza się w jej sercu z równie ślepą trwogą.
— Masz rację, Aleksandrze. Byłam wariatką, zupełną wariatką! Wymyśliłam wszystkie te historie, aby wzbudzić w tobie zazdrość. Wszystko była kłamstwem! Jakżebym cię mogła zdradzić? Czy mi teraz wierzysz?
— Kiedyś — rzekł Aleksander sucho — zapytałaś się mnie, Julio, czy to prawda, że zabiłam moją pierwszą żonę. Wówczas zapytałem z kolei: czy byłabyś w stanie w to uwierzyć? Coś mi odpowiedziała?
— Odpowiedziałam, że nie wierzę, że nie byłam zdolna uwierzyć...
— A więc teraz powiem ci, że nie wierzyłem, że nie mógłbym uwierzyć, by moja żona należała do tego ouistiti. Czy ci ta odpowiedź wystarcza?
Julia objęła ramionami swego męża i wyszeptała:
— Teraz powiedz mi Aleksandrze, błagam powiedz mi, czy mnie kochasz?
Wówczas stało się coś niesłychanego. Przed Julią odkryła się głąb tej tajemniczej, zamkniętej w sobie duszy, którą zdobywca fortuny strzegł tak zazdrośnie. Błysk światła padł na mroczne jezioro, oświetlając na chwilę jego powierzchnię. W oczach Aleksandra ukazały się dwie łzy, błyszczące i zimne jak sztylety. Wybuchnął:
— Czy ja cię kocham, moje dziecko, czy cię kocham? Ze wszystkich mych sił, z całej duszy i z całego serca! Gdyśmy się pobrali, nie kochałem cię jeszcze. Lecz dziś kocham cię bezgranicznie. Należę bardziej do ciebie, niż ty należysz do mnie.
I obejmując ją, w wybuchu miłosnego szału, cały w gorączce i w płomieniach, Aleksander wyszeptał:
— Julio, Julio... bóstwo moje, moje wszystko...
— Teraz chciałabym umrzeć, Aleksandrze — wyszeptała Julia, skłaniając głowę na jego ramię.
Te słowa, zda się, obudziły Aleksandra ze snu. Z jego ócz spadły łzy. Rzekł:
— Nic nie zaszło między nami, nieprawdaż Julio? Wiesz teraz wszystko, ale ja nie powiedziałem tego, co powiedziałem. Zapomnij!
— Zapomnieć?
— Dobrze więc... ale zamilcz... tak, jakbyś nic nie słyszała.
— Będę milczała.
— Zachowasz tajemnicę przed sobą samą!
— Zachowam, lecz...
— Dość...
— Jeszcze chwileczkę... pozwól Aleksandrze! Czy kochasz mnie dlatego, że to jestem ja, twoja Julia? Czy kochałbyś mnie nawet wówczas, gdybym należała do innego mężczyzny? A może kochasz mnie tylko dlatego, że jestem jakimś sprzętem, który stanowi twą własność?
— Powiedziałem ci już Julio, że masz zapomnieć. Jeśli będziesz nalegała na mnie w ten sposób, pozostawię cię tutaj. Chciałem cię zabrać ze sobą, ale muszę być zupełnie pewien że już całkowicie wyzdrowiałaś.
— Jestem zupełnie zdrowa — zawołała Julia, triumfującym tonem.
Aleksander zabrał żonę z lecznicy.
Upłynęło kilka dni od chwili, gdy Julia opuściła szpital. Hrabia de Bordaviella otrzymał od Aleksandra zaproszenie na obiad. Zaproszenie to brzmiało jak rozkaz.
„Jak pan już wiesz, drogi hrabio, — brzmiał list — moja żona wyszła z kliniki zupełnie wyleczona. Julia obraziła pana ciężko, aczkolwiek nie miała najmniejszej intencji dotknięcia pana. Wszelkie zło trzeba złożyć na karb jej choroby. Oskarżono pana o podłość, do popełnienia której pan, jako dżentelmen w każdym celu, nie byłby zdolny. Zależy mi na tym, aby pan otrzymał całkowite zadośćuczynienie. Moja żona zaprasza pana na obiad, ja zaś rozkazuję panu, aby pan się stawił u nas. Jeśli pan nie przyjdzie, aby otrzymać należną panu satysfakcję — poniesie pan bardzo nieprzyjemne konsekwencje swej odmowy.
Teraz już pan wie, do czego jest zdolny Aleksander Gomez”.

∗             ∗

Hrabia de Bordaviella przyszedł na wizytę ogromnie zmieszany i ogromnie blady. Obiad minął w nastroju bardzo ponurym. Aleksander żartował i drwił w nielitościwy sposób. Julia wtórowała swemu mężowi. Po deserze Aleksander, zwracając się do lokaja, rzekł:
— Przynieś herbaty!
— Herbaty? — wyrwało się hrabiemu.
— Naturalnie, drogi hrabio — odparł Aleksander.
— Nie cierpię coprawda na roztrój żołądka, lecz picie herbaty należy do dobrego tonu. Dżentelmeni właśnie przy herbacie zwykli są dawać sobie pewne wyjaśnienia...
— Wyjdź stąd — rzekł Aleksander do lokaja.
Zostali we troje. Hrabia drżał. Nie śmiał dotknąć ustami brzegu filiżanki.
— Podaj mnie pierwszemu, Julio — rzekł mąż. — Napiję się, aby się pan przekonał, hrabio, że u mnie można pić herbatę zupełnie bezpiecznie.
— Lecz ja... właśnie...
— Ach, nie hrabio! Ponieważ nie jestem dżentelmenem, więc głosu zabierać nie mogę. Moja żona wyjaśni panu wszystko!
Aleksander spojrzał na Julię. Julia zaczęła mówić powoli, upiornym głosem. Była w tej chwili zjawiskowo piękna. Oczy jej błyszczały cudownym blaskiem. Słowa płynęły powoli, lecz poza zimnem tych słów wyczuwało się ogień, trawiący i pożerający duszę.
— Prosiłem męża, aby zawezwał pana do nas, hrabio, winnam bowiem panu satysfakcję za ciężką obrazę...
— Ależ, Julio!...
— Proszę mnie nie nazywać Julią. Powtarzam, winnam panu całkowite zadośćuczynienie. Oszalawszy, tak oszalawszy przez miłość do męża, zapragnęłam się przekonać, czy Aleksander mnie kocha? Wówczas wpadłam na pomysł, aby posłużyć się panem, jako narzędziem do wzniecenia i wywołania zazdrości w Aleksandrze. W szaleństwie mym doszłam nawet do tego, że twierdziłam, że mnie pan uwiódł. Byłaby to największa podłość z mojej strony, gdybym nie była szalona. Nieprawdaż, hrabio,...
— Tak, tak, donio Julio.
— Senioro Gomez — poprawił Aleksander.
— Oto do czego byłam zdolna się posunąć. Później nazwaliśmy pana ouistiti. Proszę nam wybaczyć.
— Już wybaczyłem.
— To, co panu przypisałam, było niskie i niegodne takiego dżentelmena jak pan, hrabio!
— Doskonale — dorzucił Aleksander — doskonale! Postępek niski, obrzydliwy, podły, niegodny takiego dżentelmena.
— A więc powtarzam, należy i trzeba mi przebaczyć, ze względu na mój stan. Czy mi pan wybacza, hrabio?
— Tak, tak przebaczam państwu obojgu — westchnął półmartwy hrabia, który w tej chwili oddałby wszystko, byleby tylko jak najprędzej uciec z tego domu.
— Nam obojgu? — przerwał Aleksander.
— Sądzę, że mnie nic pan do wybaczenia nie ma.
— Tak, to... prawda, to prawda!!!
— Proszę się uspokoić! — ciągnął dalej Aleksander. — Widzę, że pan jest bardzo zdenerwowany. Może jeszcze filiżaneczkę herbaty? Julio, podaj hrabiemu. Może włożyć kilka listków lipowych?
— Nie, dziękuję!
— Ponieważ żona moja wyjaśniła panu wszystko, co miała do wyjaśnienia i ponieważ pan przebaczył jej wspaniałomyślnie, więc nic mi teraz już innego nie pozostaje, jak prosić pana serdecznie, aby po dawnemu zechciał pan zaszczycać nasz dom swoją obecnością.
Rozumie pan, że sprawiłoby to jaknajgorsze wrażenie, gdybyśmy teraz, po tym co zaszło, zerwali ze sobą stosunki towarzyskie. Dziś, gdy żona moja, dzięki moim staraniom, wróciła do zdrowia, nic przykrego grozić panu u nas nie może. Na dowód zaś, że panu wierzę, pragnę was zostawić sam na sam. Żona moja może mieć coś do powiedzenia panu, czego nie śmiałaby powiedzieć przy mnie i czego ja przez delikatność nie powinienbym słuchać.
Aleksander wyszedł. Zarówno Bordaviella jak i Julia, byli zaskoczeni jego decyzją.
— „Co za człowiek — myślał hrabia, a Julia: „On jest naprawdę człowiekiem”. Milczenie przeciągało się nieznośnie. Julia i hrabia nie śmieli spojrzeć na siebie. Bordaviella patrzył na drzwi, za którymi znikł Aleksander. — Niech się pan nie rozgląda tak podejrzliwie — rzekła Julia. Nie zna pan mego męża. Nie zdolny jest do tego, aby nas szpiegować pod drzwiami. — Cóż ja mogę wiedzieć? Gotów jest jeszcze sprowadzić świadków. — Nie rozumiem pana. — Nie zapomniałem jeszcze dnia, gdy sprowadził tutaj dwóch lekarzy, gdy w tej strasznej scenie upokorzył mnie tak, jak tylko mógł mnie upokorzyć; gdy popełnił zbrodnię, robiąc z pani umysłowo chorą. — To była prawda. Gdybym nie cierpiała na pomieszanie zmysłów, nie powiedziałabym tego, że pan był moim kochankiem. — Lecz... — Lecz, co, hrabio? — Czy pani teraz ze mnie chce zrobić wariata? We mnie będziesz wmawiała, Julio?
— Donio Julio, lub senioro Gomez — poprawiła Julia.
— Będzie więc pani przeczyła, senioro Gomez, że dla tych względów przyjęła pani łaskawie moje hołdy... Moje hołdy i moją miłość.
— Hrabio!
— Że nie tylko pani je przyjęła, ale że zajęła pani wobec mnie stanowisko aktywne, starając się o wywołanie...
— Powiedziałam już panu, hrabio, że byłam chora. Nie będę przecież powtarzała panu tego w nieskończoność.
— Jakto? Zaprzecza pani, że byłem jej kochankiem?
— Jeszcze raz powtarzam! Byłam chora.
— W tym domu nie można pozostawać dłużej, ani chwili! Dowidzenia pani!
Hrabia wyciągnął rękę, obawiając się, że Julia odmówi mu podania swojej. Lecz Julia uścisnęła mu dłoń i rzekła:
— Będzie pan pamiętał, co powiedział mój mąż. Może pan przychodzić do nas, kiedy pan tylko zechce.
— Lecz... Julio?
— Znów pan zaczyna... Cierpiałam na umysłową chorobę.
— Mnie teraz doprowadzicie do obłędu, wy dwoje, pani i pani mąż.
— Z pana zrobić wariata? To nie wydaje mi się zbyt łatwe.
— Tak, to prawda! Ouistiti!!
— Julia wybuchnęła śmiechem. Zawstydzony, upokorzony i wściekły, hrabia de Bordaviella opuścił dom Aleksandra, postanawiając solennie, że nie powróci tam więcej.

∗             ∗

Huragany przeżyć złamały duszę biednej Julii. Zachorowała na zapalenie mózgu. Teraz istotnie wydawało się, że jest bliska szaleństwa. W maligie przyzywała swego męża namiętnymi, gorącymi słowami. Aleksander poddawał się bolesnym nastrojom i usiłował uspokoić swoją żonę.
— Ty, ty, jedynie i tylko ty!... szeptał do ucha Julii, gdy ta obejmowała go za szyję z taką siłą, jakby go chciała udusić.
Mając nadzieję, że powietrze uzdrowi chorą, Aleksander zabrał Julię na wieś, do jednego ze swych majątków ziemskich. Ale choroba czyniła szalone postępy.
Gdy zdobywca fortuny pojął, że śmierć chce wydrzeć mu żonę — wpadł w zimną zawziętą furię gniewu.
Sprowadzał najlepszych doktorów. „Wszystko daremne” — mówili mu.
— Ocalcie mi ją.
— To niemożliwe, don Aleksandrze, to niemożliwe!
— Ocalcie mi ją. Cały mój majątek, wszystkie moje miliony oddam wam za jej życie.
— Jesteśmy bezsilni, don Aleksandrze.
— Więc złożę w ofierze moje życie. Transfuzja krwi — nie znacie się na tym? Weźcie mnie całego, całe moje ciało, wszystką krew i oddajcie jej.
— Niemożliwe, don Aleksandrze, niemożliwe.
— Jakto niemożliwe? Moja krew, wszystka moja krew dla niej...
— Tylko Bóg może ją ocalić.
— Bóg? Gdzie jest Bóg? Nigdy nie myślałem o Nim.
I zwracając się do Julii, bladej jak opłatek, lecz jeszcze ciągle pięknej, pięknej cudownym pięknem zbliżającej się śmierci, mówił:
— Gdzie jest Bóg, Julio?
Zamglonymi oczyma odpowiedziała. Jest tam!
Aleksander spojrzał na krucyfiks, zawieszony nad węzgłowiem. Ściskając krzyż w dłoni, modlił się: „Ocal mi ją, ocal mi ją i zażądaj czego chcesz. Oddam mój majątek, wszystką krew, całe moje życie!”
Julia uśmiechała się. Ten ślepy szał rozpaczy Aleksandra napełnia jej duszę radością. Jakże w końcu była szczęśliwa! Jakże mogła kiedykolwiek wątpić o jego miłości? Powoli dopalało się jej życie. Ciało stało się zimne, jakby marmurowe. Mąż kładł się obok niej i tulił ją w uścisku. Chciał jej oddać ciepło swego ciała. Chciał jej oddać swój oddech. Był jak obłąkany. Julia uśmiechała się łagodnie.
— Umieram, Aleksandrze. Umieram...
— Nie, nie umierasz — odpowiadał.
— Nie możesz umrzeć.
— Twoja żona nie może umrzeć, nieprawdaż?
— Tak, moja żona nie może umrzeć. Raczej ja umrę. Niech śmierć przyjdzie i niech mnie zabierze!
— Wiem teraz że cierpienia moje nie było daremne. A wątpiłam, czy mnie kochasz?
— Bo nie kochałem cię, nie kochałem! Te historie miłosne, mówiłem ci tysiąc razy Julio, to głupstwa zaczerpnięte z książek. Nie kochałem cię! Miłość, miłość! I ci podli tchórze ośmielają się mówić o miłości a jednocześnie, pozwalają, aby ich żony, czy kochanki umierały. To nie jest miłość! Nie kochałem cię!
— Jakto? wyszeptała Julia, słabym głosem, wpadając znów w swój dawny niepokój...
— Ja cię nie kocha...łem ja cię... Nie ma słów!! I Aleksander wybuchł spazmatycznym, suchym łkaniem, podobnym do wycia rozpaczy.
— Aleksandrze!
— Nie umrzesz, nie możesz umrzeć, nie chcę abyś umarła. Zabij mnie Julio, lecz żyj...
— Umieram...
— Umrę wraz z tobą.
— A nasze dziecko, Aleksandrze?
— Powinno umrzeć. Jakże mógłbym je kochać, gdy ciebie nie stanie.
— Mówisz jak szaleniec, Aleksandrze.
— Tak, gdyż jestem szaleńcem i zawsze, zawsze nim byłem. Zabij mnie, Julio, weź mnie ze sobą.
— Gdybym mogła...
— Więc zabij mnie i żyj... będziesz należała tylko do siebie!
— A ty...
— Jeśli nie mogę należeć do ciebie, chcę należeć do śmierci!
Uścisnął Julię, jakby ją chciał siłą zatrzymać przy sobie.
— Powiedz mi wreszcie Aleksandrze, kim ty jesteś? — zapytała Julia szeptem.
— Ja? Człowiekiem. Nic ponadto, jak tylko człowiekiem, ale człowiekiem który jest twoją własnością.
Dźwięk tych słów padł w pustkę śmierci, gdy barka, odbiwszy od brzegu życia, zaczęła się oddalać ku mrocznym głębinom tamtego świata!
Aleksander zrozumiał, że w swych atletycznych ramionach trzyma już tylko trupa.
W duszy jego zapanowała mroźna noc. Podniósł się i spojrzał na zmarłą. Nigdy nie widział jej podobnie pięknej. Światło wiekuistej jutrzenki zalało złotym potopem jej oblicze.
Poczuł, że nad tym zimnym ciałem przechodzą lodowe obłoki jego wspomnień, wspomnień obejmujących całe jego życie... Przypomniał sobie swoje tragiczne dzieciństwo, gdy się zginał w kłębek pod nielitościwymi razami tego, kto uchodził za jego ojca, gdy któregoś wieczoru wygrażał pięścią w kościele Chrystusowi, rozpiętemu na krzyżu...
Aleksander wyszedł z komnaty śmierci; zamknął za sobą drzwi i skierował się do dziecinnego pokoju.
Synek miał zaledwie czwarty rok. Aleksander wziął go na kolana i zaczął całować gorączkowo. Maleństwo, nieprzyzwyczajone ze strony ojca do takich czułości, przerażone tą gwałtowną pieszczotą, zaszlochało.
— Uspokój się moje dziecko — uspokój się. Czy przebaczysz mi to, co uczynię?...
Czy mi przebaczysz?
Maleństwo zamilkło, patrząc przerażonym wzrokiem na Aleksandra, który w rysach jego twarzyczki doszukiwał się podobieństw a do Julii.
— Przebacz mi dziecko, przebacz mi!
Aleksander zamknął się w pokoju, aby spisać swą ostatnią wolę. Uczyniwszy to, powrócił do pokoju zmarłej.
— Moja krew za krew twoją — rzekł Aleksander tak, jakby Julia słyszeć go mogła. — Śmierć zabrała mi ciebie... idę, aby się spotkać z tobą.
Wówczas zaczął ją obejmować, przyzywać, szeptać do ucha straszliwe słowa miłości... Ale Julia była lodowato zimna.
Przez chwilę wydawało mu się, że Julia uśmiechnęła się, że zlekka otworzyła oczy.

Gdy po kilku godzinach wyłamano drzwi, wiodące do żałobnej komnaty, ujrzano Aleksandra w kałuży krwi. Dwa zimne, marmurowe ciała leżały splecione ramionami.

KONIEC.




  1. Don Pedro popisujący się swymi marionetkami w epizodach Don Kichota.
  2. Bohater dramatu Calderona de la Barca „życie Snem“.
  3. Hiszpan, zbogacony na Kubie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Unamuno i tłumacza: Edward Boyé.