Polska i święta wojna/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Polska i święta wojna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Maryana Hasklera
Data wyd. 1916
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Wiedeń
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Ogarnęło mną dziwne uczucie, gdym poraz pierwszy posłyszał, jak naród niemiecki rozpoczął mówić o swej wojnie, jako o wojnie »świętej«.
Utajony instynkt narodu zdołał tem dostojnem określeniem wyrazić treść i istotę tej swojej wojny przeciwko niesłychanej, przerażającej wprost przemocy i gwałtu.
Bo im głębiej wnika się w istotę obecnej wojny wszechświatowej, tem błachsze i niklejsze wydają się być przyczyny, które ponoć jej wybuch spowodować miały: niemiecki militaryzm, angielski imperializm, cokolwiek spóźnione pragnienie Francuzów, by zdradziecki łup Króla-Słońca z powrotem posiąść, albo też naiwne i śmieszne usiłowanie Rosyi, by zaborcze swoje zakusy pokryć płaszczykiem idei wszechsłowiańskiej to nie przyczyny tego wszechświatowego pożaru.
Muszą one zaiste głębiej tkwić.
Z początku, gdy spadł cały grad wypowiedzeń wojennych, miało się wrażenie, że cała ludzkość została opętaną jakąś gromadną psychozę, podobną tym, które podczas średniowiecza tak często Europę nawiedzały — ale nie! Raczej mogło się wydawać, że wojna ta jest jakąś żywiołową katastrofą, coś w rodzaju trzęsienia ziemi, wybuchu wulkanów, nagłego przelania się morza poprzez brzegi, rozrywającego najpotężniejsze tamy, — a przecież to niedawno temu, jak powstało jezioro Zuider — a wreszcie: dla czegoby ziemia, ta wielka potężna ziemia — miała spokojnie znosić, by jakieś natrętne robactwo, które się ludzkością zowie, miało ustawicznie jej skórę rozraniać, pod nią się wgrzebywać, urągać jej tunelami, kopalniami, wszystkie jej ukryte skarby w bolesnych torturach z jej łona wyrywać?
Więc cóż dziwnego, że ziemia raz poraz się wstrząśnie, by się tego plugawego robactwa pozbyć, a w kilku godzinach w niwecz obraca kilkusetletnią ludzką pracę, zatruwa ludzkość truciznami, w które jest przeobfitą — przecież nawet z tego, z czego człowiek chleb piecze, pędzi równocześnie najstraszliwszą truciznę, — nawiedza ludzi ostrym szalem, wzbudza w nich wojnę, w której ludzkość nawzajem się wytępia, z chorą wściekłością niszczy wszystko, z czego dumną była, nad czem wieki pracowała, i czem się już z Bogiem równać chciała.
Ale i to nie! Całkiem coś innego!
»Masowa psychoza«, »żywiołowa katastrofa«, »objawy zatrucia«, »intoksykacya całej ludzkości«, to tylko próżne kategorye werbalne, któremi tak olbrzymie zjawisko Duszy, jakie się w Wojnie objawia, zaledwie określić, ale nigdy ani go wytłómaczyć ani ująć nie można.
I było to jakby wyzwolenie, to określenie »święta«, jakiem instynkt narodu tę swoją wojnę obdarzył i przeświadczenie o »świętości« swej sprawy na cały świat w uniesionem natchnieniu wykrzykiwał.
Określeniem tem powitał naród niemiecki budzenie się wiosny Duszy ludzkiej, onej Duszy, która spowita błogim snem długiego pokoju, przędła rozkoszne marzenia, nie wiedząc o tem, że wszystko wokół do tego się przygotowywało, by jej piękność i wolność plugawem błotem cynicznego materyalizmu obklajstrować.
Tym przydomkiem »święta« wyraził naród wielki gniew i groźne oburzenie Duszy, w której panowanie wkraczała ordynarna przemoc Materyi. A w miarę jak tygodniami całymi widziałem szeregi i coraz nowe zastępy bojowników, kroczących ku aż nadto gościnnemu państwu Śmierci z wesołym śpiewem na ustach, hulaszczymi okrzykami gorącego zapału i pewności zwycięstwa, uświadamiała mi się głębia tego instynktu narodu, który tę wojnę »świętą« obwołał.
Potęga Śmierci przezwyciężoną została — ponad jej wielkowładztwem, przed którem niedawno jeszcze ludzkość się trzęsła i drżała, zatryumfowała teraz święta Mania, boski gniew Duszy, której boskością przepojoną moc brutalne, hycelskie ręce nadkruszyć chciały.
Jak przepotężnie zerwała się Dusza z długiego uśpienia, ja olbrzymią mocą wyrosła w niebo w swem przebudzeniu!
Nigdym nie zadrżał z taką pokorą przed jej Mocą, jak wtedy, gdym dniem i nocą widział przeciągające bezustannie pochody szeregów wojsk — bez końca, bez końca, uwieńczonych kwiatami, strojnych w odświętne szaty, wśród gorących, wawrzynu chciwych pieśni bojowych — za »świętą« sprawę, — kroczących bez końca w państwo Śmierci!
Ale niema już Śmierci!
Moc Duszy skruszyła w proch najstraszniejszą zmorę ludzkości.
Katafalk i karawan stał się laurem chwały uwieńczonym rydwanem — trumna rozkosznem łożem ślubnem, a pogrzebne pienia rozbrzmiewają radosnem weselem epithalamii.
Śmierć ponętna i kusząca przodownica stanęła z kosą, kwieciem strojną, powiewającą wstęgami wieńca żniwnego przy uroczystej bramie tryumfalnej i zaprasza nieprzeliczone szeregi poprzez gościnne progi w gospodarza dom.
A oni idą ochoczo i wesoło, a każdy z nich z najbogatszym plonem, jaki w swem życiu zebrać zdołał, a wśród nich wszystkich ujrzałem nagle gromadkę najbiedniejszych ofiarników, których nie starczyło na daninę w dobytku i bogactwie, więc każdy z nich wyrwał z swej piersi mocarną krwią ociekające serce i takież je złożył na ofiarnej miseczce i świętym ogniem płonące niesie je w bogaty i zbyt gościnny Gospodarza dom:
To bracia moi!
I właśnie przed tymi ubożuchnymi ofiarnikami rozstąpiły się szeregi w bogaty plon zasobnych i puściły ich w kornej pokorze naprzód — bo zaiste ci najubożsi wydali się najdostojniejszymi — a może mi się to tylko tak wydawało?
Ależ nie!
Miałbyż to być tylko sen, że ta garstka, która już od półtora wieku stacza »święte« boje i »święte« krwawe wojny o byt swej Duszy, miałaby być niedosyć poważaną przez wielki i silny naród, którego Dusza teraz również walczy w zaciekłej świętej wojnie przeciwko, dziesięciorakiej przemocy o byt swój?!
Ale spostrzegam się, że mimowoli popadłem w »patos«, który przecież może tylko stać na przeszkodzie trzeźwemu roztrząsaniu sprawy, ale trudno wyzbyć się patosu, którego zresztą czas nasz bardzo potrzebuje i doskonale znosi, jeżeli się zważy, że niesłychane ofiary, jakie Polska w ciasnych ramach tego, co dla żyjącego narodu wogóle jest możliwem, w krwi i dobytku na ołtarzu ojczyzny wśród nieopisanych trudów i zaparcia się siebie ponosi, mniej mają dowodowego znaczenia, aniżeli niechlujne pomyje, jakiemi wroga Polsce prasa naród nasz oblewa.
Polska w obecnej wojnie wyszła poza obręb własnych sił — w tej »świętej« wojnie środkowej Europy o supremacyę Duszy nad brudną, chciwą zachłannością, nienawiścią zazdrości, rozpasaniem najniższych instynktów grabieży, poniosła Polska może daleko większe ofiary, aniżeli w onym, w chwałę i męczeństwo przeobfitym roku 1831-ym, onym dostojnym, podziwianym i wawrzynem najwyższego męstwa wieńczonym roku. Wtedy jeszcze miała Polska swoje własne, w żelaznym, barbarzyńskim rygorze księcia Konstantego doskonale wyćwiczone wojsko — nie trzeba zapominać, że Konstanty chciał je już wtedy przeciw Prusakom poprowadzić — miała Polska własnych, w setkach bitew poci Napoleonem wypróbowanych generałów, a przedewszystkiem świetny stan majątkowy, który nie dozwalał Aleksandrowi I znieść danej Polakom Konstytucyi pod pozorem, że sami się rządzić nie umieją.
W stosunku do środków, jakimi Polska w 1831 r. rozporządzała, jest obecna Polska żebraczo biedna, i tem donioślejszą i świętszą jest jej ofiara, którą w tej wojnie składa, a zdaje się, że dusza niemieckiego narodu, która przecież zawsze umiała bezstronnie wyłuszczyć z duszy obcej narodowości wszystko, co w niej wielkie, piękne i ofiarne, i skarb ten oceniać i podziwiać, nie zmieniła się w przeciągu kilku biednych lat dziesiątek do tego stopnia, by się wypierać i wstydzić tego uwielbienia i tej głębokiej sympatyi i podziwu, jaką miała dla narodu, który swego czasu miał przecież małe szanse zwycięstwa, teraz wobec wnuków i prawnuków tego samego narodu, którzy ostatni swój grosz na ołtarzu »świętej« sprawy składają i za nią ostatnią kroplę krwi przelać gotowi?!
Pewno, że czasy i stosunki tysiąckrotnie się zmieniły, tysiące nieporozumień w międzyczasie powstało, brak zaufania i pług nieufnych podejrzeń wyorał głęboki rów między tak blizko z sobą sąsiadującymi narodami, a wspólna nienawiść wzeszła trującym zielskiem na sąsiednich polach — ale w tej wielkiej godzinie, która teraz wybiła — wspólna Dola, wspólny Bój o najświętsze ideały skojarzyła, — przecież się nie mylę? dusze obydwóch powaśnionych sąsiadów.
Polscy legioniści, których odwagę, bezgraniczną ofiarność, bezwzględną pogardę śmierci, dwóch cesarzów w zaszczytnych słowach podnosiło, walczą ramię przy ramieniu z austryackim i niemieckim żołnierzem w serdecznem zbrataniu przeciwko wspólnemu wrogowi — i wierzę, że teraz nadeszła chwila, w której możliwem jest zawarcie sojuszu między dwoma, na tej samej kulturalnej wyżynie stojącymi narodami, Polakami i Niemcami, — duchowy sojusz, polegający na wspólnej wierności — i to nie zawarcie, ale odnowienie onego sojuszu, który datuje z 1831 roku, a który będzie najpiękniejszym dowodem stałości i wierności duszy niemieckiej.
Jakżeż to wtedy było?
Nikt z współczesnych onych czasów pamiętać nie może, a Bismarck był może ostatnim wśród Niemców, który, jak to sam przyznaje, w roku 1848 na ulicach Berlina wyśpiewywał popularną podówczas piosenkę o bohaterskim Łagience, więc zdaje mi się, że jeżeli kiedyśkolwiek, to teraz na czasie przypomnąć narodowi niemieckiemu chwile jego najgorętszych uniesień dla świętej sprawy Wolności, chwile, może najpiękniejsze obok tych, które przeżywała dusza narodu niemieckiego, gdy się z pod jarzma napoleońskiego wyzwalała — przypomnąć jej ekstatyczny wprost zapał, z jakim brała duchowo udział w bohaterskich zapasach narodu o byt swej Duszy. — A czyż teraz Niemcy o co innego walcz?
A więc niech ta niemiecka, ta stała, ta wierna, ta wszelkiej piękności spragniona, ku wolności rwąca się dusza posłucha pięknej bajki... Bajkaż to? nie! to rzeczywistość, w którą, jeżeli kiedykolwiek to teraz właśnie gorąco i zbożnie wierzyć przynależy po tylu biednych, znojnych, gniewnych lat dziesiątkach.


∗             ∗

Z głęboką miłością i cichą melancholią przerzucam wciąż od nowa kartki książki, która się właśnie do mych rąk dostała:
»Polenlieder deutscher Dichter«.
Ach! jak je dobrze znam te »Polenlieder« od najrychlejszej mej młodości. W domu moich rodziców leżały całymi stosami na starodawnym klawicymbale, wprawdzie nie w książkowem wydaniu, ale jako luźne zeszyty z tekstem, nutami do śpiewu, a na okładkach widniały piękne litografie, które się głęboko w pamięć dziecka wraziły. Były tam wizerunki polskich generałów, Chłopickiego, Skrzyneckiego, Umieńskiego, pomnę Poniatowskiego, który na swej siwej klaczy do Elstery wskakuje, kosyniera polskiego, który się zabiera do krwawej kośby i widzę księżyc, który »z za chmury — wygląda ponury« i przypatruje się śmierci zdrajcy ojczyzny i widzę mogiły, nad któremi »lecą listki z drzewa, co wyrosły wolne« — tekstu wtedy odczytać nie mogłem, bom jeszcze wtedy języka niemieckiego nie znał, ale te piękne litografie służyły mi jako wzory do bezlicznych rysunków.
To był mój dziadek ze strony matki, Jan Grąbczewski, który był oficerem w wojsku polskiem, a po ukończonem powstaniu, ciężko ranny, wyemigrował do Prus Zachodnich i tu z skrzętną miłością zbierał dowody sympatyi, może niezrozumiałej dla dzisiejszej generacyi niemieckiej, sympatyi i nieomal ekstatycznego uwielbienia dla sprawy polskiej.
A wszystkie te pieśni, te litografie były niczem więcej, jak tylko jedną wielką, szczerą gloryfikacyą powstania 1831 r.: entuzyastyczny jego rozpęd w samych początkach, powitany przez najszlachetniej szych w narodzie niemieckim z niesłychanym zapałem, gorączkowy niepokój, z jakim nierównomierne perypetye tych bohaterskich bojów z zapartym oddechem śledzono, głęboki smutek i żałoba, z jaką wraz z Polakami przypadło grześć ostatnie nadzieje wskrzeszenia Polski, to wszystko znalazło w pieśniach niemieckich bardów, których nazwiska dotychczas nie spłowiały, przeciwnie nabrały jaszcze gorętszego blasku, głęboki, przejmujący, grozą i oburzeniem wstrząsający wyraz.
Długo, długo tułały się te zeszyty z pieśniami, nutami, apoteozującemi litografiami po dworkach polskich, albo butwiały na strychach, aż wreszcie zostały zebrane w zbożnym pietyzmie w trzech tomach, z których pierwszy się ukazał, jako dług wdzięczności Polaków, spłacony cieniom tych wielkich, gorącą miłością wolności trawionych mężów, dla których sprawa Polski, stała się ich własną sprawą, i nie tylko jako wdzięcznie spłacony dług, ale jako pomnik na cześć tego, co najszlachetniejszem w duszy niemieckiej: jej głębokiej w zbożnem nabożeństwie trwającej czci wobec śmiertelnych zapasów narodu, walczącego o swą wolność.
A działo się to roku 1831.
W »pieśniach polskich« Mikołaja Lenaua, Anastazyusza Grün’a, hr. Augusta Platena, barona Zedlitza, barona Maltitza, Karola Buchnera, Freiligratha, Herwegha, Grillparzera, by tylko najgłośniejsze nazwiska, wymienić, tkwi spory kawał historyi wszechświata, dla którego nie łatwoby znaleźć odpowiedni »pendant«.
O ziemię powalona, zgwałcona, wijąca się w przedśmiertnych konwulsyach, tarzała się Polska. Wprawdzie ożywił Napoleon jej głowę dyplomatycznym kunsztem do chwilowego życia biednym, niegodnym wielkiego cesarza, bękartem politycznym: W. Ks. Warszawskiem, ale głowie tej brakowało członków. Upadek Napoleona zamknął zmęczone oczy skołatanej głowy — przypadło jej tylko w udziale, ujrzeć, jak gasł ostatni promyk ongiś wspaniałej gwiazdy, tej nieszczęsnej mamiącej gwiazdy, która swem światłem przez dziesiątki lat przyświecała najgorętszym snom wolności i niepodległej mocy, która syciła swem światłem najzuchwalsze pragnienia i »pewności« narodu i przed jego oczyma bezustannie wyczarowywała złudną »Fata Morganę« potężnego Odrodzenia, w dyby rosyjskiej niewoli zakutej swej Duszy.
Ubóstwiany, czarujący Aleksander l nie omieszkał obudzić z pijanego snu nadziei, zachwytów, absolutnych pewności naród polski swojem ostrem, grubijańskiem i bezgranicznie cynicznem: »Pas des illusions, messieurs« — dał mu wprawdzie śmieszną karykaturę konstytucyi, dla której atoli na oścież otworzył drzwiczki, drzwi, wrota bezwstydnemu, bezwzględnemu despotyzmowi. Polskę wykreślono z karty Europy — płaczmy w dalszym ciągu nad tem bezprawiem, które już dla króla »polskiego« Augusta Mocnego — było »une grande affaire« — pozostał tylko kraj Nadwiślański, a Europa — ta właśnie, na którą nasze spłakane oczy w ciężkiej męce, w rozpacznem wyciąganiu rąk wytrzeszczaliśmy — przeszła do porządku dziennego, bo przecież już podczas Kongresu Wiedeńskiego Anglia — och! ten rozkoszny Albion — sprawę polską do porządku doprowadził.
I takoż się stało, że on piękny, biały orzeł polski tarzał się z połamanemi skrzydłami w własnej krwi, i bił niemi bezmocny o ziemię, poszarpany, błotem owalany, a Europa bawiła się — podniecający »spectacle«, dla Anglika: walka kogutów skończyła się; schował do kieszeni wygrany zakład: all right!
I byłoby wszystko tem podłem, marnem »all right« i wszystko w jak największym porządku, gdyby było można w tym rozkawałkowanym, krwią broczącym materyalnym organizmie nieszczęsnego ludu, utłuc Duszę jego!
Słuchajcie bracia niemieccy, współtowarzysze i wspólbojownicy w »świętej« Wojnie o Byt Duszy Narodu:
Przez całe piekło upokorzeń przewłóczono ją, nie zaoszczędzono jej, tak kiedyś bogatej w swych podwojak najmożniejszych tej ziemi ugaszczającej Duszy Polski, żadnego upodlenia i sponiewierania, a na nic wszystko: wielka, dumna i wiekuista z popiołów powstawała — wpakowano ją do podziemnych kazamatów, kazano jej zdychać straszliwym głodem wolności, wysychać z pragnienia za odrobiną rzeźwiącego powietrza — na nic! W ciąż od nowa gruchotała jej pięść marne deski trumny, w której ją gwałtem, żywcem pochować chciano, wydobywała się z grobu i na świat cały obwieszczała przeolbrzymim głosem, że »jeszcze nie zginęła«.
O Polsko, moja Polsko!
Nauczyła się w głębokich pieczarach, w jakich j zamurowano, grzebać wśród niesłychanych trudów podziemne ganki, wkopywać się coraz głębiej aż do onego najświętszego Przybytku, w którym jeszcze żarzące się iskry pragnienia Wolności tliły, a z tego pod popielnego żaru, syconego powoli skrzętną i bezgraniczną miłością, wybuchł nagle olbrzymi płomień, który z zaciekłą mocą w niebo Wolności wystrzelił.
15 Grudnia 1828 roku zebrało się na przypadkowem zebraniu paru młodych mężczyzn ze szkoły podchorążych w mieszkaniu swego instruktora Wysockiego.
I ci »politycznie« wprawdzie niedojrzali, ale bezprzykładnym ogniem poświęcenia i ofiarności rozżarzeni młodzieńcy, to byli ludzie przyszłej rewolucyi. Dzień później założyli związek, a w styczniu następnego roku przystąpiła do nich garść cywilnych osób, po większej części ludzie miernego wykształcenia — jeden tylko wyrastał o całą głowę nad nimi: Maurycy Mochnacki. I on to stał się duszą Związku.
I już rozważano szanse, czyby nie było dobrze, odrazu podczas rosyjsko-tureckiej wojny powstaniem rozpocząć, ale ostatecznie zwyciężyła rozwaga, iż trzeba dalszego rozwoju wypadków odczekać.
Mogła sobie jeszcze Europa z tych młodzieńczych zapaleńców kpić, może nawet na to wszystko najmniejszej uwagi nie zwracała, bo skądżeż mogła pojąć, że znalazła się garść zatraceńców, w których mogła się taka szaleńcza chuć wolności objawić — i Europa albo nic nie wiedziała, albo też wiedząc, śmiejąco się, wyczekiwała.
A trzeba było wyczekiwać mimo złowieszczych pomruków nadchodzącej burzy.
Niesłychany, ohydny, barbarzyński rygor, w jakim Konstanty, starszy brat Mikołaja I, namiestnik Kongresówki wojsko polskie żelazną pięścią kata utrzymywał, podłe, przebiegłe, podstępne węszenie najdrobniejszego objawu ruchu wolnościowego ze strony Polaków przez złego ducha Polski, Nowosilcowa, utrudniało niezmiernie podziemną pracę spiskowców.
Ale już ognia nie było można zagasić, a wzmocnił się i spotężniał wieścią o lipcowej rewolucyi we Francyi. Wieść ta zaelektryzowała Związek: jakby weń nowe życie wstąpiło, świeża krew się rozlała — postanowienia dojrzewały — ogień coraz głębiej i szerzej się rozsadowiał, a w niedługim czasie przystąpiło do Związku 70-ciu oficerów z garnizonów warszawskich.
Kotłowało się i wrzało w wojsku polskiem i tylko z trudem zdołały rozważniejsze warstwy społeczeństwa polskiego powstrzymać rozpędzony prąd naprzód gwałtownie prącej woli do wyzwolenia i na chwilę go zatamować.
A tymczasem był gniew i rozterka między oboma braćmi wod na młyn spiskowców. Konstanty, który na rzecz młodszego brata zrzekł się tronu, czuł się jako jedyny i prawomocny monarcha Korony Polskiej, i z coraz większą zajadłości bronił swych wrzekomych praw. Pokrzyżował plany swego brata Mikołaja I, gdy tenże chciał wysłać wojsko polskie, by na nowo Burbonów osadzić na tronie francuskim, a równocześnie kazał generałowi Prądzyńskiemu wypracowywać plan, w jaki sposób najskuteczniej pokonać Prusy — a na tronie Prus osiadł był wtedy Fryderyk Wilhelm III, teść Mikołaja I!
A ten brutalny, nawpół zezwierzęcony paranoik, którego barbarzyńską dzikość z wielkim trudem poskramiała jego polska małżonka, Joanna Grudzińska — on który tylu oficerów polskich haniebnem swem postępowaniem popchnął do samobójstwa, on kochał na swój sposób swoje piękne, swoje z żadnem innem nie dajce się porównać wojsko — kochał je i czuwał nad niem zazdrośnie, bo chciał je przeciwko Prusakom poprowadzić.
To była jedyna uporczywa »idée fixe« Wielkiego Księcia Konstantego.
A tymczasem parło wszystko z gwałtowną szybkością do rozwiązania i rozstrzygnięcia. Wypadki następowały po sobie z piorunującą, żelazną logiką. Zaledwie ochłonęła Europa z niepokojącej lipcowej rewolucyi, a tu nagle wybuchła wrześniowa rewolucya w Belgii: teraz przyszła kolej na Polskę, a losy wojska polskiego jęły się poważnie ważyć na jedną i drugą stronę.
Mikołaj pienił się z wściekłości na Jakobinów — stratować, w ziemię wdeptać, w całem morzu krwi chciał spławić te przeklęte rewolucye — z coraz gwałtowniejszą nahalnością napada na swego pruskiego teścia, by wraz z nim raz koniec położył tym bezeceństwom, a podczas gdy kadry spiskowców coraz więcej się wypełniaj — liczono już teraz przeszło 200 oficerów warszawskiego garnizonu, podczas gdy Konstanty ślęczy w coraz większem natężeniu nad planem Prądzyńskiego, by ostatecznie zmiażdżyć Prusaków, oznacza Mikołaj termin, w którym ma nastąpić wymarsz wojsk polskich, aby uśmierzyć na Zachodzie rozruchy rewolucyonistyczne.
Teraz tylko Czyn mógł być Zbawieniem! Ani chwili czasu nie było do stracenia. Termin wymarszu (22 Grudnia) zbliżał się coraz więcej, a paroksyzm gorączki opanował wojsko polskie i całą ludność Warszawy. Teraz nie było można, nie wolno było nawet dłużej czekać: w nocy 29 listopada opanowali spiskowcy Belweder — Konstanty uratował się z ciężkim trudem ucieczką, a raczej pozwolono mu się ratować, bo ślamazarna rycerskość podchorążych nie pozwalała im kalać rąk książęcą krwią — i w tej jednej bohaterskiej nocy została Warszawa od Rosyan oczyszczoną, a gdy słonce wzeszło, powitał je radości pijany, dreszczami najwyższego szczęścia wstrzśniony naród!
Wolność! Wolność!
Było to, jakby nagle kra puściła, która najsilniejsze filary mostów zrywa, jak gdyby nagły wybuch wulkanu, niesłychane jakieś żywiołowe zjawisko, które wszystkie prawa natury na ręby wywraca i nowy porządek rzeczy tworzy.
Ludzie taczali się jak pijani po ulicach — w długim niewolnictwie odzwyczaili się pewnymi krokami po wolnej ziemi stąpać — wylęknieni i niespokojni patrzyli ku niebu — już dawno zapomnieli, jak wygląda niebo, nad wolną ziemi roztoczone — trzeba było sobie oczy przecierać, aby sobie uświadomić, że wolność przestała być snem, że jest teraz jaw, — rzeczywistości, która najśmielsze sny przerasta, ponad wszelkie wymarzone szczęście daleko sięga, a ani sposób pojąć, że Słowo Ciałem się stało: nadmiar szczęścia rozpierał piersi, że jego ogromu objąć nie mogły, a do ciemności podziemnych kazamatów przyzwyczajone oczy ślepły od straszliwego blasku Słońca-Wolności!
Wolność!
Śmiem twierdzić, że u żadnego narodu nie posiada to słowo tak niesłychanego znaczenia, jak właśnie u Polaków. To właściwie nie jest już słowo, ani pojęcie, wolność jest najistotniejszą. i najgłębszą. zawartości życia Polaka i jego najwznioślejszą religią. Boga nie potrzebuje tak dalece dla zbawienia swej duszy — bo cóż go może obchodzić zbawienie w sromie niewoli — Bóg ma być dla niego pośrednikiem w osiągnięciu wolności.
Już lepiej być po śmierci skazanym na wszystkie męki piekielne, jak żyć tu na ziemi w hańbiącej niewoli. A jeżeli się do Boga woła, który przez tyle wieków otaczał potęgą i chwałą, a jeżeli się go o coś prosi, to o to tylko, by wysłuchał onego głosu, co ku niemu z dymem pożarów i z kurzem krwi bratniej bije — tarza się Polak przed nim i kaja się z wdzięcznością, jeżeli mu wolność swoją łaską ozłaca, a klnie mu, jeżeli pozwala wrogom jego plecy basałykami siepać.
Daleko większą czcią otaczana jest Najświętsza Panienka jako Królowa Korony Polskiej, aniżeli jako Matka Boża, a najświętszym z papieży to on, który Polakom, proszącym go o relikwie powiedział: Na co Wam relikwii? weźcie grudkę waszej ziemi, krwią męczenników przesiąkniętej, to wasza relikwia!
Wolność to stały, niewzruszony biegun, naokoło którego wszystkie myśli Polaka, jego sny i pragnienia wirują, i naokoło tej jednej osi, krąży świadomie czy nie świadomie wszystko, co zawartość jego duszy stanowi. Polakowi było danem, wykosztować wszystkie rozkosze wolności aż do dna — była, przecież Polska jedynym krajem w Europie, który do samego końca pozostał wolną republiką i nigdy nie zaznał absolutyzmu — i Polakowi dostało się w udziale przeżywać wszystkie szatańskie męczarnie, gdy wolność utracił.
A to chyba aż nadto zrozumiałem, że całkiem co innego oznacza wolność dla wpół dzikiego narodu, który jedynie tylko w głuchem poczuciu wolności o byt swój walczy, a co innego dla już świadomie wolnego narodu, który zażarte toczy walki z tyrani i samowolą swego rządu — a cóż dopiero mówić o poczuciu wolności u narodu, który rozpierał się w bezkresnem państwie absolutnej swobody i wolności, a teraz nagle we wszystkich prawach pogwałcony, kajdanami niewoli spętany został!
I to do tego naród z przebogatą, chwały i blasku pełną przeszłością, starą wytworną kultur, naród, który był ongi dla całej Europy potężnem przedmurzem, o które się najwścieklejsze bałwany barbarzyńskiego i pohańczego Wschodu na pianę rozbijały, naród, którego kraj był chramem dla wszelakiej wolności sumienia!
I straszliwe Dantejskie »ne sun maggior dolore di riccordarsi di tempi felice nella miseria« dało polskiemu pojęciu wolności przepastny tragizm i podkład najboleśniejszych cierpień; barbarzyński bestyalizm, z jakim się Moskale nad podbitym narodem pastwili, spotęgował pragnienie wolności aż do zaciekłej, obłąkanej chuci, w której nie było miejsca dla trzeźwych obrachunków, ani przystępu dla jakichkolwiek rozumowych wywodów, a w ekstatycznej miłości ku na kawałki rozdartej ojczyźnie, dla której najkosztowniejsza ofiara wdowim groszem się wydawała, najstraszliwsze męczarnie, dla niej ponoszone, rozkosz sprawiały, a śmierć i zniszczenie było jeszcze najlichszą daniną na jej ołtarzach — w tymto po przez wszelkie granice przelewającym się fanatyzmie miłości ku ojczyźnie osiągło pojęcie wolności Polaka oną. świętą i szczytną wyżynę, ku której inne narody z podziwem spoglądały, oną pomazańczą kapłańską dostojność, która kolana ugiąć kazała i on kipiący żar, który najtwardszy pancerz serca stapiał.
To wydaje mi się być przyczyną. tego głębokiego zdumionego i podziwiającego szacunku, jakim cała Europa bohaterskich »Morituri« otaczała, przyczyną gorączkowego napięcia, z jakiem śledziła każdy etap tej świętej wojny, która się rozgrywała między garścią. śmierci poświęconych fanatyków miłości i wolności, a olbrzymim krwi chciwym, oprawczym Molochem, — przyczyną gorącego entuzyazmu, z jakim Europa witała każde zwycięstwo Polaków i przyczyną głębokiej depresyi i bolesnego współczucia, jak już bohaterskiemu plemieniu sił nie starczyło, a stokrotna przemoc oberwaną chmurą zagłady zwaliła się na polskie zagony.
Ale nigdzie w całej Europie nie odezwał się polski Dzwon na trwogę tak potężnym echem, jak właśnie w Niemczech, nigdzie nie przeżywano śmiertelnego boju bohaterskich zastępów tak silnie i głęboko i współczująco i nigdzie nie znalazło to współprzeżywające uczucie kosztowniejszego i szlachetniejszego wyrazu, jak w bohaterskich pieniach sąsiednich Niemiec na cześć i chwałę Polski i to w czasie wszechwładnego panowania bezwzględnej cenzury i podczas gdy wokół areny walki na wysokich balkonach rozsiadły się gabinety rządów europejskich i zimną ciekawości rozważały szansy nierównej walki.
Z początku wszystko się dobrze zapowiadało i wróżyło listopadowemu powstaniu powodzenie.
Rosya była zaskoczona, nie spodziewała się powstania.
Ale gdy już miecza dobyto i trzeba było dawno pochwę odrzucić, zamiast zorganizować ogólne narodowe powstanie, zabawiano się w dyplomacyę i manizgowano na niczem kosztowny czas. I znowu była ta układna, słodziutka Francya — Polski nieszczęsne zaślepienie — od której spodziewano się poparcia i silnej pomocy, a Francya oczywiście sypała jak z rogu obfitości przyrzeczenia i bezustanne zapewnienia jak najwierniejszej, sojuszniczej wspólności. Chłopicki, nieustraszony lew z pod Saragossy, dzielny generał pod wodzą Napoleona został dyktatorem. Ale co innego było wykonywać ślepo rozkazy geniusza, a co innego samodzielnie działać. Waleczny i bohaterski, dopóki go wola Boga Wojny hypnotyzowała, okazał się niedołężny i bezdarny, gdy mu naród swoje losy powierzył. Nie dorósł do tego brzemienia, którego zresztą dźwigać nie chciał i przed nim się krył i złożył go czemprędzej na barki sędziwego starca, księcia Michała Radziwiłła, który aczkolwiek był gorącym patryotą, ale o wojnie nie miał najmniejszego pojęcia. Dano mu do pomocy dzielnego Skrzyneckiego, na którym atoli ciążyło przekleństwo służby pod Napoleonem: brak samodzielności i własnej inicyatywy.
I teraz dopiero ochłonęła Rosya z pierwszego, bezradnego zdumienia i wysłała silną armię pod Dybiczem w pospiesznych marszach ku Warszawie, i teraz dopiero ocknęła się Warszawa z radosnego szału i upojenia nad co dopiero zdobytą wolnością, wolnością, która się już pod wpływem syreniej fletni Francyi i wspaniałomyślnych zapewnień Anglii wydawała być już trwałą zdobyczą.
Ocknęła się Warszawa, ale już za późno.
Zapóźno przejrzała, że od samego początku trzeba się było zdać na własne swoje siły, z niemi się liczyć i w nich tylko całe zaufanie i wszystkie nadzieje pokładać — coraz cieńszym dyszkantem wyciągała Francya swoje miłosne trele — Ludwik Filip drżał na myśl, że rewolucya w Polsce mogłaby się i na Francyę przerzucić i jednym zamachem zmieść go z tak czy tak już trzeszczącego tronu, Anglicy również wymiarkowali, że na tej całej awanturze nie zarobiliby ani jednego shilinga, i tak została Polska sama i na pastwę losu rzucona.
I teraz, gdy już wszystkie nadzieje zawodzić poczęły i łuska z oczu spadła, okazał się cały niezłomny hart duszy polskiej w królewskim blasku. Począł się sprawdzać odwieczny aksyomat, że silny jest najsilniejszym, gdy jest sam: przerwano wszystkie dyplomatyczne rokowania z Rosy, 20 stycznia 1832 zrzucono z tronu polskiego po wszystkie czasy dom Romanowów — pod Dobrem stawił Skrzynecki czoło czworakiej przemocy wroga, pod Stoczkiem odniósł generał Dwernicki świetne zwycięstwo nad niesłychaną przewagą nieprzyjacielską, pod Wawrami musiał się hrabia Pahlen cofać z swoją pięćkroć razy od polskiej silniejszą armią, pod Grochowem został najpiękniejszy regiment jazdy Dybicza doszczętnie zniszczony, a rozjuszony szturm, jaki Dybicz na Warszawę przypuścił, został bohatersko odparty.
Europa nie wychodziła z podziwu nad niesłychanem, nieprawdopodobnem, bo w dziejach dotąd nieznanem męstwem, z jak ta chrobra garść — bo garści można było nazwać siły polskie w stosunku do rosyjskiej nawałnicy — z potężnym wrogiem walczyła, i w całej Europie zerwał się orkan najgorętszego zapału i uwielbienia dla wolnościowej sprawy Polski. Ludy wywierały silny nacisk na swoje rządy, by szły Polsce z pomoc, tu i owdzie odzywały się głuche pomruki gróźb, skierowane ku panującym, którzy obojętnie przypatrywali się śmiertelnym Polski zapasom, wszędzie odzywały się głośne wołania o wyswobodzenie Polski, a gorący golf współczucia, najusilniejszej zachęty do wytrwania, najgłębszego braterskiego zrośnięcia się z spraw wolności rozlał się szeroko po Polsce. Niemcy i Francuzi bratali się z Polakami, a gdyby piękną bajkę z dawno już zamierzchłych czasów czyta się niemieckie i francuskie pieśni, ubóstwiajcie wprost bohaterskich Polaków — pieśni, w których wszystko to, co było najszlachetniejszem w duszy tych narodów znalazło gorący i do głębi przejmujący wyraz.
I na nowo odżywały wśród Polaków nadzieje na pomoc Europy: rodziła się pewność, że Europa »świętej« sprawy nie opuści, że przecież nie odda wolnego ludu w ręce krwawych, katowskich oprawców i przecież w tych niesłychanych wysiłkach jego, by wolność odzyskać, musi mu przyjść z pomoc — zbrodni byłaby obojętność — a te wszystkie nadzieje, te przeświadczenia o wspaniałomyślności Anglików i Francuzów stały się do tego stopnia pewnikiem, że nieszczęsny Skrzynecki, który w międzyczasie został obwołany dyktatorem, marnował miesiące najkosztowniejszego czasu na układach i rokowaniach, zwycięstw swoich wyzyskać nie umiał i zmarnotrawił na naiwnej ślepej i jałowej dyplomacyi wszystko to, co bohaterstwo polskiego oręża już było uzyskało.
Straszne było przebudzenie z tego zdumiewającego zaślepienia!
Bóg za wysoko, Francya za daleko!
Prusy zapakowały co najgorętszych zapaleńców sprawy wolnościowej do więzień, cenzura bezwzględnie z zaciętą surowością niszczyła wszelki objaw sympatyi i współczucia (porównaj »Epilog« hr. Platena: Der mörderische Censor lümmelt mit meinem Buch auf seinen Knieen, und meine Lieder sind verstümmelt, zerrisen meine Harmonien) a Anglia wystosowała do cara — przez kilkadziesiąt tysięcy Anglików podpisany zbiorowy protest: wspaniały przykład angielskiego »Cant« — zmarły, a wielce figlarny kustosz muzeum Rapperswylskiego Rosenwarth de Różycki porobił z niego papierowe różyczki nad drzwiami sal muzealnych.
Teraz pozostała Polska sama i beznadziejnie opuszczona.
Zapóżno przejrzał Skrzynecki i za późno zerwał się do czynu. Przeciwko nowej rosyjskiej armii, nad którą po śmierci Dybicza objął główne dowództwo rozjuszony oprawca Paszkiewicz, wyprowadził w pole swoje mężne, nad wszelki wyraz chrobre i śmierci i zagładzie urągajcie wojsko. Klęska pod Ostrołęką przypieczętowała mimo najzacieklejszego męstwa wojsk polskich ostatecznie losy Polski. Rozwiały się sny o wolności, huragan moskiewskiej nawałnicy wyrwał z korzeniem ono drzewo, z którego teraz jęły gradem listki opadać, a nad mogił śpiewało tęsknie jakieś ptaszę polne:

»Nie było, nie było, Polsko dobrze Tobie,
Wszystko się prześniło, a Twe dzieci w grobie«.

W krótki czas potem padła Warszawa, którą prawie bez walki oddał Moskalom Ephialtes Krukowiecki i dośnił się do strasznego, rozpacznego końca złoty sen o wolności.
A wielki Niemiec, Franciszek Grillparzer zgrzytał zębami po upadku Warszawy:

Was glaubtest Du auch, Stadt der edlen Toren,
Die Welt, sie nehme Teil an deiner wahren Not?
Als neuer Luculli Gladiatoren,
Genoss man euren Sicg, gcniesst man euereu Tod.

A zaprawdę było to nielada jakie widowisko, jakie Polska Europie sprawiła!
I ten sam Grillparzer wystosował pod adresem Anglików tę wściekłą, szyderczą apostrofę:

Ihr Britcn auf! es gilt Smyrnenser Trauben,
Oporto-Wein, Brabanter-Linnen — auf!
Frankreich will Euren Freund, Don liquel berauben,
Lasst zehn, lasst zwanzig Orlogschiffen Lauf!
Ihr Brutusse mit Pfeffermünzdüt’ und Elle,
Gerecht nur gegen Euch, und das nach filziger Norm,
Schreit nicht das Volk an Eurcr eigenen Schwelle?
Es ruft nach Brot und Ihr gebt ihm Reform!
War Warschau hingebaut am Meeresstrande,
Und wüchse Zimmt, wo jetzt nur grüne Saat,
Ihr fühltet macht’gere Verwandschaftsbande,
Und Polen stiinde frei, ein Volk, ein Staat!

Niesłychanie pouczająca ta książka, zawierająca pieśni o Polsce — nie tylko dla Polski samej...



Takiej politycznej emigracyi, jak była polska emigracya po 1831-ym roku, Europa jeszcze nie widziała. Francya przypomniała sobie wreszcie, że ma pewne obowiązki do spełnienia wobec narodu, który cały swój najbogatszy kwiat — przeszło dwieście tysięcy swoich najdzielniej szych synów, którzy podczas dwudziestoletnich wojen Napoleońskich na wszystkich polach bitew w Europie swą krew przelewali — dla chwały, potęgi i wielkości Francyi był poświęcił. Izby ustanowiły fundusze dla utrzymania tymczasowego emigrantów i dały solenne zapewnienie, że naród polski nie zaginie.

Jaki nadmiar wspaniałomyślnej wdzięczności!
I tak rozsypały się resztki wojska polskiego po całej Europie, bohaterskiego wojska, do którego Oswald Marbach zwrócił płomienne słowa swej pieśni:

»Du kennst nicht Furcht, noch Bangen,
Du bist durch Tod zur Freiheit eingegangen!
Du bist besiegt, doch bist Du nicht bezwungen!
Denn Freiheit hat, wer fur sie stirbt, ervungen!«

Istotnie pomarli za wolność, ale w proroczem uniesieniu przepowiada Polakom niemiecki poeta rychłe wskrzeszenie:

»Aus Deinem Grabe wirst Du neu erstehen,
So oft ein Volk zum Freiheitstode geht!«

Czyżby się już teraz miało ziścić natchnione proroctwo niemieckiego wieszcza? Przecież, jeżeli kiedyś, to teraz właśnie walczy naród niemiecki w tej » świętej« wojnie o swoją wolność, o byt swej duszy, który przeolbrzymia złej Mocy chciałaby skruszyć i zgruchotać, a ramię przy ramieniu walczą również Polacy w imię godła, które tylekroć razy tam jaśniało, gdzie się o tę świętą sprawę walka toczyła: Za naszą i Waszą wolność!
Ku Francyi zmierzał milczący, rozpaczny Exodus poprzez niemieckie pola, wsie i miasta, — miasta, z których jedno drugie starało się wyprzedzić gorącą gościnnością w podejmowaniu wychodźców i nawzajem się prześcigały w okazywaniu im głębokiego hołdu i czci.
Przyjęcie Polaków w Niemczech było jedną przeolbrzymią manifestacyą najszlachetniejszych instynktów w duszy narodu niemieckiego, gorącym protestem przeciwko pogwałceniu wolności, przeciw onemu niesłychanemu bezprawiu, z jakiem dzika horda Mongołów wepchnęła w jarzmo niewolnictwa szlachetny i kulturalnie tak wysoko stojący naród. Głębokie poczucie sprawiedliwości, tak silnie zakorzenione w duszy narodu niemieckiego rozpaliło się gorącem oburzeniem przeciwko ohydnej przemocy, która wbrew wszelkim prawom ludzkości i narodów, zmiażdżyła bezbronny prawie naród, którego wstawką w tej nierównej walce było tylko jedynie gołe życie; i szlachetne poczucie moralności i sprawiedliwości narodu niemieckiego wyładowało się w bezmiernym entuzyazmie dla pokonanego ordynarną i barbarzyńską przemocą narodu polskiego, a jednak nie zwyciężonego, bo dusza jego gorętszym jeszcze życiem płonęła, niż kiedykolwiek — entuzyazmie, współczuciu i podziwie, jaki się może jeszcze żadnemu zwyciężonemu narodowi nie dostał w udziale.
Ksiżka zawierająca »Polnische Lieder der deutschen Dichter« daje daleko głębsze wyjaśnienia o psychologii duszy narodu niemieckiego, aniżeliby mogły je dać całe tomy Historyi Powszechnej.
Bo to nie byli tylko najszlachetniejsi narodu, cały jego wykwit, którzy tak gorąco w świętem gniewie nad obojętności rządów, w niesłychanym zapale i uwielbieniu sprawą polską się zajmowali — to nie tylko Anastazyusz Grün, Grillparzer, Mikołaj Lenau, Freiligrath, Herwegh, Ortlepp, Platen, Uhland, Chamisso, — i jak oni się wszyscy — zaiste najpiękniejszy wykwit duszy niemieckiej — nazywali — cały naród niemiecki brał jak najgorętszy udział w nieszczęsnych losach Polski.
Pochód emigracyi polskiej przez Niemcy był jednym olbrzymim, tryumfalnym pochodem, jakiegoby nawet zwycięskie wojska nie zaznały.
Napróżno chciały mu rządowe koła tamę stawiać i mu przeszkadzać. Wola narodu przełamała wszystkie zapory.
Polska stała się symbolem Wolności, a jej rozpaczne, śmiertelne zapasy o Wolność uczyły narody, jakie ofiary za to najwyższe dobro ponieść trzeba. Rok 1831 użyźnił ziemię, na której wzeszła bogata ozimina roku 1848-go w Niemczech!
Dawno przebrzmiały już te czasy — szkoda, wieczna szkoda dla sprawy istotnej wolności, która w gruncie rzeczy tą samą została, tylko swą zewnętrzną powłokę zmieniła.
A może się mylę — może dusza niemiecka tak samo odczuwa jak w onym świętym i błogosławionym roku!
Pewno jest jeszcze aż nadto dużo Niemców, którym radość i duma serca rozpiera, gdy dostaną do ręki te wolności spragnione pienia, pewno ogromny jest jeszcze zastęp tych Niemców, którzy w tym zwierciedle ujrzą najistotniejsze oblicze swej duszy!
A zaiste książka ta, którą bezustannie wertuję, to najbogatsza puścizna duszy niemieckiej z przed niespełna stu laty: bogaty, dostojny testament szlacheckich przodków, przekazany wnukom i prawnukom, którzy przepojeni czasową potęgą wielkości aż nadto pochopnie staraj się wymijać mili aria, pod którymi spoczywa najwyższe prawo duszy narodu:
Prawo czci i szacunku i rycerskiej powagi wobec straszliwych, męczeńskich usiłowań wszelkiego, choćby najbiedniejszego narodu, by wywalczyć sobie samoistne prawo Bytu, by przedrzeć się z czelustnej ciemności piekła Niewoli ku słońcu Wolności!

A był przecież czas, gdy Niemiec, duchowy pobratymiec Polaków, Ernest Ortlepp z rozpacz zawodził:

»Ach Polenland, ach Polenland,
Dass wir Dir ferne stehen!
Es flammt der Geist, es zuckt die Hand,
Mit Dir zum Kampf zu gehen!«

A przecież tak doszczętnie nie zatarł swego piętna w duszy narodu niemieckiego on czas, w którym się hrabia Platen do Niemców w te słowa odezwał w testamencie Polski do Niemców:

»Wir gehen zu Grab’ erschöpft und lass,
Nach manchem Kühnen Strauss
Und atmen unseren Russenhass
In Eure Seelen aus.
Doch Ihr, gewarnt durch unsere Qual
Seis’ morgen oder heut
Oh, seid nur noch einzig Mal
Das alte Volk des Teut!«

Spełniły się pragnienia Platena, trochę późno, ale ziściło się jego wołanie, by raz przestał naród Teuta kumać się z Mongołami.
Wciąż przewracam kartki tej książki i podziwiam bogaty skarbiec duszy niemieckiej — wydaje mi się, że go przez jakiś czas wstydliwie ukryła, ale — czyżbym się mylił? Nic nie stracił z dawnego blasku, jakim się mieni w bogatym rozprysku światła poemat Ludwika Uhlanda, zwrócony do najwyższego wieszcza Polski, Adama Mickiewicza — poemat-pieśń, a raczej wiekopomny dokument prawdziwie męskiej mocy duszy Niemca, w której zwycięska fanfara: »Deutschland, Deutschland über alles!« doskonale się godzi z głębokiem uznaniem i zbożną czcią dla wielkiego hymnu Wolności:

»Jeszcze Polska nie zginęła!«

Tylko silni i mocarni nie skąpią słabszym wolności — na to tylko Silnych stać!....

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.