Pollyanna/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. ok. 1932
Druk Zakł. Graf. i Wyd. B. Matuszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Juszkiewicz
Tytuł orygin. Pollyanna
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.
Rozstrzygnięta kwestja.

Wychodząc od pana Pendltona, Pollyanna zauważyła, że niebo ściemniło się, jakby przed nadejściem burzy. Przyśpieszyła więc kroku, lecz w połowie drogi zobaczyła Nansy, która szła naprzeciw niej z parasolem.
Właśnie w tej chwili chmury zaczęły się nieco rozpraszać.
— Byłam pewna, że burzy nie będzie — rzekła Nansy, witając się z dziewczynką — ale panna Polly kazała koniecznie wyjść naprzeciw ciebie z parasolem. Bardzo się niepokoiła!
Naprawdę? — machinalnie zapytała Pollyanna, przyglądając się chmurom.
— Ale ty, zdaje mi się, myślisz o czemś innem — zauważyła Nansy, nieco zgorszona, — mówię ci jeszcze raz, że panna Polly niepokoiła się o ciebie bardzo!
— Ach tak! — odparła Pollyanna, przypominając sobie pytanie, jakie miała zadać ciotce po powrocie — bardzo mi przykro, że się niepokoiła z mojego powodu.
— A ja się z tego bardzo cieszę — odparła Nansy.
Pollyanna spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Cieszysz się, że ciocia niepokoiła się o mnie?
Ależ, Nansy, to wcale nie tak się gra w zadowolenie! Tu się niema z czego cieszyć.
— Ach, wcale nie myślałam grać w zadowolenie! Ty nawet nie domyślasz się, co to znaczy, że panna Polly niepokoiła się o ciebie, dziecinko!
— To znaczy, że się męczy, a to jest bardzo przykre uczucie. Cóż to może znaczyć więcej?
— A więc ci powiem: to znaczy, że panna Polly tym razem zrobiła to nie z obowiązku!
— Jakto, Nansy? — zawołała Pollyanna zgorszona. — Ciocia Polly zawsze przecież spełnia swe obowiązki. Jest to osoba bardzo obowiązkowa — mówiła, bezwiednie powtarzając słowa pana Pendltona.
Nansy roześmiała się.
— Owszem, jest taka i taka zawsze była, ale od czasu jak jesteś u nas, zaszła w niej pewna zmiana.
Pollyanna zamyśliła się.
— Wiesz, Nansy, chciałam cię o coś zapytać. Jak ci się zdaje, czy ciocia Polly chętnie trzyma mnie u siebie? Czy odczułaby moją nieobecność?
Nansy zastanawiała się nad tą sprawą dość często i gdyby pytanie to było zadane dawniej, czuła, że trudnoby jej było odpowiedzieć szczerze, nie raniąc serduszka dziewczynki. Lecz dziś niepokój panny Polly i wysłanie parasola zmieniło jej przekonanie o stosunku panny Polly do siostrzenicy. Mogła więc na to pytanie odpowiedzieć inaczej.
— Czy chętnie cię trzyma? — zawołała. — Czy odczułaby twą nieobecność? A czyż nie to samo mówiłam ci w tej chwili? Czy nie posłała mnie w pośpiechu z parasolem, zauważywszy na niebie chmury? Czy nie kazała przenieść cię o piętro niżej, żebyś miała ładniejszy pokoik? A tyle innych drobnych dowodów, czyż nie świadczą o tem, żeś złagodziła jej charakter? A piesek? a kotek? A chociażby jej sposób mówienia do mnie i wiele, wiele innych rzeczy? Nie wyobrażasz sobie nawet, do jakiego stopnia brakłoby jej ciebie, gdybyś stąd odeszła.
Twarzyczka Pollyanny zajaśniała po tych słowach radością.
— Ach, Nansy, jak to dobrze! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że jestem cioci Polly potrzebna!
— Teraz naprawdę nie mogłabym jej opuścić — myślała Pollyanna, idąc do swego pokoju. — Wiedziałam, że mi jest dobrze z ciocią, ale nie przypuszczałam nigdy, aby jej było dobrze ze mną!
Pozostawało więc zawiadomić o tem postanowieniu pana Pendltona, co było zadaniem niełatwem i Pollyanna trochę się tego bała.
Lubiła bardzo pana Pendltona i szczerze mu współczuła, gdy go widziała smutnym, lub gdy jej opowiadał o swem samotnem, nieszczęśliwem życiu. Wyobrażała sobie po wyzdrowieniu pana Pendltona ten duży dom o ponurych milczących pokojach, zakurzonych stołach, porozkładanych w nieporządku książkach i serduszko jej ścisnęło się mocno. Pragnęła znaleźć kogoś, ktoby...
I nagle podskoczyła, wydając okrzyk radości na myśl, która się urodziła w jej małej główce.
Udała się, jak mogła najprędzej, do pana Pendltona. Zastała go w bibljotece, już siedzącego na fotelu, ze swym wiernym psem u nóg.
— A więc, Pollyanno, czy będę mógł podczas resztek moich dni spokojnie grać w zadowolenie? — zapytał chory, niecierpliwym tonem, zaledwie przestąpiła próg pokoju.
— Owszem — odpowiedziała Pollyanna — znalazłam najlepszy sposób, ażeby panu...
— Ale z tobą? — przerwał pan Pendlton.
— N... nie, ale...
— Pollyanno! Wszak nie powiesz mi „nie“ — powiedział głosem wzruszonym.
— Muszę, proszę pana! — Naprawdę muszę! Ciocia Polly...
— Odmówiła ci? — przerwał znów chory.
— Nie pytałam jej — z trudem wyjąknęła dziewczynka.
— Pollyanno!
Odwróciła oczy. Nie mogła znieść rozżalonego wzroku swego przyjaciela.
— Więc nawet jej nie pytałaś? — zapytał po chwili milczenia pan Pendlton.
— Naprawdę nie mogłam — wyszeptała Pollyanna — zanim ją o to zapytałam, dowiedziałam się, że moja obecność jest jej potrzebna. A i ja też nie chciałabym jej opuszczać. Pan nie wie nawet, jaką dobrą była zawsze dla mnie! I zdaje mi się czasami, że ona zaczyna się z wielu rzeczy cieszyć, a pan wie, że przedtem tego nie było. Zresztą, pan sam mi to powiedział. Ach, proszę pana, ja nie mogę opuścić cioci Polly!
Nastąpiła długa chwila milczenia, przerywana tylko od czasu do czasu szumem drzew za oknami.
— Tak, Pollyanno, nie możesz jej teraz opuścić — powiedział wreszcie pan Pendlton. — I więcej już cię o to nie poproszę.
Ostatnie słowa wymówił prawie szeptem, lecz pomimo to Pollyanna usłyszała je.
— Ale jeszcze nie powiedziałam panu wszystkiego, i to tego, co jest właśnie najlepsze ze wszystkiego, coby pan mógł zrobić!
— Nie dla mnie, Pollyanno!
— Owszem! Mówił pan, że dla stworzenia ogniska domowego potrzebne jest serce i ręka kobiety, lub też obecność dziecka. Otóż to drugie znalazłam. Oczywiście, będę to nie ja, lecz ktoś inny!
— Ależ ja nie chcę nikogo, oprócz ciebie! — zawołał z oburzeniem pan Pendlton.
— Pan to zrobi, gdy się wszystkiego dowie. Pan jest taki dobry i życzliwy! Niech pan tylko pomyśli o widmach słonecznych, o złotej monecie, o swoich oszczędnościach dla pogan, o...
— Pollyanno — przerwał podrażniony pan Pendlton — raz na zawsze skończ te brednie! Już dziesięć razy mówiłem ci, że nie mam żadnych pieniędzy dla pogan. Przez całe moje życie nic im nie dałem.
Spodziewał się zobaczyć po tych słowach wyraz rozczarowania w oczach Pollyanny, lecz zawiódł się zupełnie, gdyż ku wielkiemu swemu zdumieniu ujrzał twarzyczkę dziewczynki, promieniejącą z radości.
— Ach, jak się cieszę — zawołała, klaszcząc w dłonie — to znaczy, poprawiła się, rumieniąc — nie z tego, że pan nie zbiera pieniędzy dla pogan, bo o nich i tak troszczy się wiele innych osób, ale dlatego, że pan na pewno zajmie się Dżimmi Bin‘em. O, teraz jestem pewna, że go pan weźmie do siebie!
— Kogo?
— Dżimmi Bin‘a! On da panu „obecność dziecka“, która przyczyni się do stworzenia ogniska domowego, a i on też będzie bardzo zadowolony. Przed tygodniem zmuszona byłam powiedzieć mu, że panie z dobroczynności, do których pisałam, odmówiły zajęcia się nim, i był tem bardzo zmartwiony. A teraz, gdy się dowie, będzie uszczęśliwiony!
— No tak, on — ale nie ja! — powiedział stanowczo pan Pendlton. — Zresztą, Pollyanno, to, co mówisz jest niedorzecznością.
— Ale pan nie chce przez to powiedzieć, że go do siebie nie weźmie?
— Właśnie, że to chcę powiedzieć.
— Przecież, gdy on tu będzie — mówiła prawie ze łzami w oczach Pollyanna — pan nie będzie się czuł tak samotnie!
— Nie wątpię o tem — odparł pan Pendlton — ale w tym wypadku wolę moją samotność.
Wtedy Pollyanna postanowiła użyć ostatniego oręża. Kiedyś Nansy, opowiadając Pollyannie o panu Pendltonie i chcąc powiedzieć, że jest taki ponury dlatego, że prawdopodobnie ma jakieś kłopoty i zmartwienia, które go gnębią, użyła pewnego alegorycznego określenia, a mianowicie — że trzyma w szafie kościotrup[1]. Pollyanna zrozumiała to dosłownie i od tej chwili, aczkolwiek nigdy o tem nie mówiła, zawsze ciekawa była zobaczyć tę szafę z kościotrupem.
— O tak, — powiedziała więc teraz — chyba pan uważa, że mały żywy chłopiec mniej wart, niż kościotrup, którego pan gdzieś przechowuje! Ja jestem innego zdania!
— Kościotrup?
— Tak. Mówiła mi Nansy, że pan ma kościotrupa w szafie.
— No tak, ale...
I nie dokończywszy zdania, pan Pendlton roześmiał się serdecznie. Napięte nerwy Pollyanny nie wytrzymały jednak dłużej i dziewczynka rozpłakała się na dobre.
Zobaczywszy rzęsiste łzy małej przyjaciółki, pan Pendlton natychmiast przestał się śmiać i zamyślił się na chwilę.
— Pollyanno, — rzekł następnie — masz rację! I więcej może, niż się spodziewasz! Wiem, że „mały żywy chłopiec“ więcej wart, niż mój kościotrup w szafie. Jednak zamiany robimy nie zawsze chętnie. Czasem „kościotrupy w szafie“ są bardzo drogie, Pollyanno! Ale opowiedz mi cośkolwiek o tym chłopcu!
I Pollyanna opowiedziała mu wszystko, co wiedziała o Dżimmi.
Wybuch śmiechu pana Pendltona nieco złagodził ciężki nastrój, a szczere opowiadanie o Dżimmi poruszyło rozczulone już serce, tak że Pollyanna, wychodząc od pana Pendltona, dostała polecenie, aby w najbliższą sobotę po południu przyprowadziła do dużego domu Dżimmi.
— Ach, jak się cieszę — mówiła, żegnając się z panem Pendltonem — i jestem pewna, że pan go pokocha. Takbym chciała, żeby Dżimmi znalazł wreszcie przytułek i kogoś, ktoby go szczerze kochał!





  1. Przenośnia używana w języku angielskim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Władysław Juszkiewicz.