Pollyanna/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. ok. 1932
Druk Zakł. Graf. i Wyd. B. Matuszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Juszkiewicz
Tytuł orygin. Pollyanna
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
Widma słoneczne.

Podczas upalnych dni sierpniowych Pollyanna dość często odwiedzała pana Pendltona.
Wizyty te nie zawsze jednak były jednakowo miłe. Nie dlatego, żeby chory ich nie chciał, bo często po nią posyłał, lecz Pollyannie zdawało się, że jej obecność nie zawsze wpływała dodatnio na zmianę humoru chorego. Rozmawiał z nią, pokazywał jej różne osobliwości, książki, obrazy, lecz widocznie drażniło go przymusowe niedołęstwo i bezczynność, oraz „porządki“, które wprowadziło do jego domu otoczenie, tak niedostosowane do niego.
Lubił jednak szczebiot Pollyanny, a dziewczynka, instynktownie to odczuwając, szczebiotała przez cały czas swoich wizyt.
Lubiła rozmawiać z nim, ale nigdy nie była pewna, czy spojrzawszy na niego, nie zobaczy zmęczonego, smutnego wzroku, który ją tak niepokoił. I bała się, że może to ona właśnie jakiemś nieostrożnem powiedzeniem wywołała na jego twarzy ten smutek.
Jakoś nie miała dotąd okazji mówić mu o grze w zadowolenie. Parę razy, co prawda, zaczynała, lecz pan Pendlton natychmiast skierowywał rozmowę na inny temat.
Pollyanna już nie wątpiła teraz, że pan Pendlton był kiedyś narzeczonym panny Polly i całą siłą swego szczerego i kochającego serduszka chciała wnieść w samotne życie obojga choć odrobinę szczęścia.
Gdy próbowała mówić z panem Pendltonem o ciotce, słuchał ją, czasem spokojnie, czasem niecierpliwie, zwykle z lekkim, drwiącym uśmiechem na zaciśniętych wargach. Gdy zaś mówiła, a raczej usiłowała mówić o panu Pendltonie z ciotką, panna Polly zazwyczaj słuchała niedługo i zawsze wynajdywała jakiś inny temat do rozmowy. To samo robiła jednak, gdy Pollyanna zaczynała czasem mówić o innych osobach, jak naprzykład o doktorze Chilton‘ie. Lecz Pollyanna tłumaczyła to sobie tem, iż pannie Polly wciąż jeszcze było przykro, że doktór Chilton zobaczył ją wówczas ustrojoną w szal i z różą we włosach.
Jednakże stosunek panny Polly do doktora Chilton‘a był wyjątkowo nieprzychylny, jak to mogła skonstatować Pollyanna, gdy pewnego razu przeziębienie i silny katar zmusiły ją do pozostania w domu.
— Jeśli do wieczora nie będzie ci lepiej, wezwę lekarza — oświadczyła panna Polly.
— Naprawdę? Ach, jak to dobrze! Spodziewam się, że nie będzie mi lepiej — odpowiedziała zachrypniętym głosem Pollyanna. — Tak bardzo chciałabym, żeby doktór Chilton mnie odwiedził!
Zdziwił ją jednak wzrok, jakim panna Polly na nią spojrzała.
— Doktór Chilton do ciebie nie przyjdzie, Pollyanno — powiedziała oschle panna Polly — doktór Chilton nie jest naszym domowym lekarzem. Jeśli nie będzie ci lepiej, wezwę doktora Warren‘a!
Jednak stan zdrowia Pollyanny nie pogorszył się i doktór Warren nie został wezwany.
— Zresztą bardzo się z tego cieszę, — mówiła tego wieczoru Pollyanna do ciotki. — Naturalnie, doktór Warren jest też bardzo miły, lecz wolałabym doktora Chilton‘a i bałabym się, żeby się nie obraził, gdyby ciocia wezwała kogo innego! Naprawdę nie trzeba ganić go za to, że wtedy zobaczył ciocię tak ładnie ubraną — dodała filuternie.
— Dosyć, Pollyanno! Wcale nie mam zamiaru rozprawiać z tobą o doktorze Chilton‘ie — przerwała panna Polly stanowczym głosem.
Pollyanna przez chwilę patrzyła na nią zaciekawionym lecz smutnym wzrokiem, potem westchnęła:
— Bardzo cioci do twarzy, tak jak teraz, z zaróżowionemi policzkami! Tak chciałabym kiedy znów ciocię uczesać!
Lecz panny Polly nie było już w pokoju.


∗             ∗

Kiedyś w końcu sierpnia, kiedy Pollyanna była znów u pana Pendltona, zauważyła na poduszce wąski pas światła, złożonego z kolorów niebieskiego, żółtego, zielonego, czerwonego i fioletowego. Stanęła oczarowana!
— Ach, panie Pendlton, czy pan widział to dziecko tęczy, które przyszło pana odwiedzić! — zawołała z zachwytem. — Ach, jakie to cudne! Jak to się robi?
Pan Pendlton uśmiechnął się odniechcenia. Tego dnia był w wyjątkowo złym humorze i usposobiony nieprzychylnie względem całego otoczenia.
— Mam wrażenie, że te widma słoneczne powstały z promieni, odbijających się w ukośnie ściętej krawędzi szkła termometru, umocowanego w oknie. Właściwie termometr jest prawie zawsze w cieniu i tylko z rana, przez parę chwil jest w słońcu!
— Ach, jakie to ładne! — wołała Pollyanna. — I to robi słońce? Gdybym miała taki termometr, trzymałabym go cały dzień na słońcu!
— Ładnebyś miała pojęcie o właściwej temperaturze, gdyby tak termometr był stale wystawiony na słońce — roześmiał się pan Pendlton.
— Nie kłopotałabym się wcale o to — odparła Pollyanna, wciąż jeszcze oczarowana blaskami tęczowemi na poduszce. — Czy kogoś, ktoby przez cały dzień przebywał w tęczy, mogłaby obchodzić temperatura?
Pan Pendlton znów się uśmiechnął. Obserwował uważnie rozpromienioną twarzyczkę Pollyanny i nagle przyszła mu jakaś myśl do głowy. Nacisnął guzik dzwonka elektrycznego.
— Noro — rzekł do służącej, która ukazała się we drzwiach — proszę mi przynieść bronzowy świecznik, stojący w salonie na kominku.
— Dobrze, proszę pana — odpowiedziała nieco zdziwiona służąca i po chwili wróciła ze świecznikiem.
Wejściu jej towarzyszyło melodyjne brzęczenie trójgraniastych wisiorków kryształowych, zdobiących stary świecznik.
— Dziękuję! — Proszę postawić na stoliku. A teraz proszę wziąć sznurek i przeciągnąć wpoprzek okna, zaczepiając o haczyki. Więcej nic, dziękuję! — dodał, gdy służąca zrobiła wszystko podług wskazówek.
A gdy wyszła z pokoju, spojrzał uśmiechnięty na Pollyannę.
— Podaj mi teraz, dziecinko, świecznik.
Pollyanna, trzymając mocno rączkami ciężki świecznik, podała mu go, a pan Pendlton zaczął jeden po drugim odczepiać wiszące kryształki. Gdy ich odczepił kilkanaście, zwrócił się do Pollyanny:
— A teraz, moja mała, jeśli chcesz naprawdę przebywać w tęczy, zawieś te kryształki jeden przy drugim na sznurku, przeciągniętym wpoprzek okna.
Już po zawieszeniu pierwszych kilku kryształków w oknie oświetlonem słońcem, Pollyanna zauważyła to, co miało się stać. Tak była podniecona, że małe paluszki drżały poprostu przy zawieszaniu reszty kryształków. A gdy skończyła, wydała okrzyk zachwytu.
Pokój wyglądał jak w zaczarowanej bajce: kręgi tęczowe w niezliczonej ilości pokryły ściany, sufit, podłogę... wszędzie tańczyły promienie czerwone, żółte, niebieskie, zielone, fioletowe...
— Boże, jak cudnie! Czy panu się nie zdaje, że samo słońce w tej chwili gra w zadowolenie! — zawołała, zapominając zupełnie, że pan Pendlton nic jeszcze o tej grze nie wiedział. — Jakbym chciała mieć dużo takich kryształków! Dałabym cioci Polly, pani Smith i... wielu innym osobom,.. Wszyscy byliby zadowoleni... a ciocia Polly pewnie by się tym razem nie powstrzymała, żeby nie trzasnąć drzwiami z radości! Nieprawdaż?
Pan Pendlton wciąż się śmiał.
— Jednak, Pollyanno — powiedział — wspomnienia, które mam o twej ciotce, zmuszają mnie przypuszczać, że trzebaby było czegoś więcej, niż oświetlone słońcem kryształki, żeby zmusić ją do trzaśnięcia drzwiami z zadowolenia. Ale, o jakiej to grze wspominałaś przed chwilą?
Pollyanna zrobiła zdziwioną minkę, lecz zaraz zawołała:
— Ach, zapomniałam zupełnie, że pan nie zna jeszcze gry w zadowolenie!
— Gry w zadowolenie? Powiedz mi, co to jest?
Wówczas Pollyanna opowiedziała mu wszystko, począwszy od lalki, której oczekiwała i zamiast której nadeszły kule. Opowiadając, nie patrzyła jednak wcale na chorego.
Jej zachwycony wzrok spoczywał cały czas na przecudnych widmach słonecznych, wywołanych przez rozwieszone w oknie kryształki.
— Oto wszystko — zakończyła. — A teraz rozumie pan, że miałam słuszność, mówiąc, że w tej chwili samo słońce nawet usiłuje grać w zadowolenie!
Przez chwilę trwało milczenie, następnie dał się słyszeć słaby i wyczerpany głos chorego:
— Może... Lecz ze wszystkich tych kryształków, wytwarzających słoneczne widma, najpiękniejszym i najlepszym jesteś ty, Pollyanno!
— Ależ ze mnie nie promienieją tęczowe blaski, gdy na mnie padnie światło słoneczne! — zaprotestowała żywo dziewczynka, pojmując dosłownie powiedzenie chorego.
— Myślisz, że nie? — zapytał z uśmiechem, a Pollyanna, spojrzawszy teraz na twarz chorego, zobaczyła ze zdziwieniem, że oczy miał pełne łez.
— Na pewno nie, proszę pana — odpowiedziała poważnie, a po chwili dodała smutnie:
— Zdaje mi się, że promienie słońca, gdy padają na mnie, wywołują tylko piegi — nic więcej! Tak przynajmniej mówiła mi ciocia Polly!
Pan Pendlton znów się roześmiał, lecz Pollyannie zdawało się, że w śmiechu tym brzmiało stłumione łkanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Władysław Juszkiewicz.