Polesie (Ossendowski, 1934)/Wielka przemiana

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Polesie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1934
Druk Zakłady Graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DWUNASTY
WIELKA PRZEMIANA

Po — macoszemu jednak odnoszono się częstokroć do Polesia! O kraju tym przypominano sobie czasem w dobie wojny, gdy chodziło o owe... „przegrody“ niezdobyte i owe „zapory“ niezłomne, zdolne każdej sile się oprzeć.
O ludzie, zaszytym w puszczach, borach i czorotach, rzadko kto wspomniał.
Jakgdyby żadna istota ludzka nie myślała, nie cierpiała i nie radowała się po swojemu wśród rozległych „hałów“, lśniących tam i sam zwierciadłami swych „okien“ głębinnych, smugami wody i „kałuhami“ niewsiąkającej nigdy wszędy możnej „niecieczy“.
Jakby nikt nie pamiętał o tem, że dwa bezmała miljony ludzi od wieków trzebi te puszcze, wydeptuje ścieżki i toruje sobie drogi poprzez bagniste „łuhy“ i olosy, że istnieją tam cisi ludzie, którzy wiosłem prują nieustannie ciemną, leniwą toń rzek i jezior.
Ludzie tej ziemi, jak rysie w kniei, nie lubią obcym na oczy się nawijać, wolą po uroczyszczach swoich, ostrowach i grzędach siedząc, głowy z haszczy i sitów nie wytykając, w odosobnieniu trwać.
Głęboko wżłobiły się w duszę ich ponure wspominki o losach dalekich pradziadów, pod niewiadomemi lężących kurhanami, a najczęściej — wprost w „zybunie“ lub w mule dennym, w oplocie śliskich pędów grążeli. Przybysze, — szło ich tu bezliku, — wszyscy na jedno urobieni byli kopyto. Łupieżcy, krzywdziciele, zbóje...
Gdy po długich latach gwałtów i zbrodni, zamierzali coś innego robić w tym kraju, aby zaznać wreszcie spokoju, — Poleszucy wierzyć już im nie chcieli i wraz z rysiami i łosiami jeszcze głębiej uchodzili w rozwidliny „rieczyszcz“, kluczących po bagnach, do kniei, co stała, czarna, jak noc, za trzęsawiskiem i „nietrą“, którą nawet „sochaty“ omijał, bojaźliwie szczecinę jeżąc na karku.
Z mateczników swych, kryjówek tajnych i bagien nieprzebytych nie wynurzali się nigdy, a, zdybani w nich, patrzyli wilkiem, milczeli ponuro, lub mruczeli słowa rabie a zdradliwe niby torf, pływający na jeziorach, oczeretem zarosłych. Nędzne było ich życie, ciemne, niepewne, zależne od Prypeci, Jariły, deszczu, ryby, trawy, wilków i nieznanych a mnogich „bolączek“, co ludzkie istnienia kosiły niczem kosiarz wprawny, pod korzeń tnący wysoki „muroh“ na hale bogatem — nędzne było.
O Bożym świecie nie wiedząc, modlili się — jawnie do „Spasa“, Bogarodzicy, „świętych Martyna, Jurja, Simeona i Serafina“, błagalnym zaś głosem duszy pogańskiej — do Swarożyca, Lado i duchów wszelakich, aby nic nie wtargnęło do ich życia — nieruchomego, jak toń leśnych jeziór, i ciemnego mrokiem z nich nasączonym.
Nie chcieli o niczem słyszeć i wieści nijakiej dawać o sobie.
Tak przetrwał ten lud najdziwniejszy w Europie dziesięć, a może i więcej, stuleci, wchłonął w siebie potoki obcej krwi, przerobił ją na swoją modłę, spoloszuczył, zatruwszy ją parnemi wyziewami mszarników, siwemi tumanami, wypełzającemi z mroku olszynników, pleśnią zbutwiałych wywrotów leśnych, rdzą i słodkawą zgnilizną iłów rzecznych, a najwięcej ciągłym lękiem swej duszy.
Ani legend, ściśle z krajem swoim związanych, nie przechował, ani pieśni własnej lub baśni nie stworzył, a te, jakie ma, od sąsiadów zapożyczył i po swojemu przerobił; nie zbudował nic trwalszego od życia dwóch pokoleń, stawiając cerkiew, chaty i krzyże z mokrego drzewa i trzcin nadbrzeżnych; nie czuł potrzeby zdobienia ubrania i sprzętów, żyjąc z dnia na dzień i nie umiejąc lub nie śmiejąc oczu podnieść ku dalszej piękniejszej przyszłości. Pod przymusem tylko brał udział w szalejących wokół burzach dziejowych, nie rozumiejąc ich znaczenia, ginął na polach bitew lub na dalekiem wygnaniu; gdy zaś powracał do chutoru ojczystego, — nic nie mówił, ino klął ponuro lub milczał tajemniczo, ni to bór nasępiony, co widział krew, przelaną na ihryszczach tajemnych. A wszystko, co on przeżył, przebolał, widział i słyszał, — wszystko dlań było „nikczomnoje“ — niepotrzebne, zbyteczne, marne, a na myśl o tem uśmiechał się krzywo, ramionami wzruszał z pogardą. Nie potrafi Poleszuk wymienić ani jednego imienia, budzącego w nim i w sąsiadach radosne lub dumne wspomnienia, a może, zaprawdę, imię takie nie przebrzmiało nigdy po osiedlach tych ludzi z lasów i bagien, tych prawnuków drewlańskich, Dadźboga, słonecznego Jariły i bladej Mary wyznawców żarliwych, odwiecznych, wiernych i niezmiennych?
Historja nie odżywa tu nigdy — nie było jej i niema jej!
Bohaterów nie znają w tych stronach zapadłych i milczących — a przecież musieli niegdyś żyć i tacy, co z duszy swej wykrzesali wybuch nieświadomego, lecz wspaniałego czynu? Dokonywali go jednak na obcym, obojętnym odcinku życia, a po dokonaniu — albo nie powrócili, albo ujrzawszy swoje moczary i podmokłą puszczę, umilkli na zawsze, z pogardą obejrzawszy się na przeszłość nikczemną.
Poleszuk myśli i troska się tylko o dzień jutrzejszy, resztę swego losu poruczając opiece Boga — tego z cerkwi, lub innego, który przemawia doń z bladego nieba, z promieni słońca, księżyca i gwiazd, z mulistej toni, od pól i łąk, z cmokającego rozgłośnie trzęsawiska, z ponurego poszumu kniei, z groźnych poryków burzy.
Boi się, drży na myśl, że ktoś nieznany zniewoli go do zanurzenia się w wir niepojętego przezeń, budzącego niepokój życia. Drażni to człowieka leśnego i, jeszcze nic nie wiedząc, w przeczuciu zgrozy, nienawidzi już wichrzycieli jego odwiecznej potrzeby bezruchu.
Od tysiącleci cmentarzyskiem stał się ten kraj dorzecza Prypeci.
Szalejące tu epidemje, przez nikogo nie zwalczane, rzucały hojną ręką ziarna śmierci, a tak obficie, że żyjący oswoili się już ze straszną wysłanką bladolicej Mary i śmierć za nowy, niewidzialny kształt życia przyjęli, obcując i gwarząc ze zmarłymi, obdarowując ich i ucztując na ich grobach i narubach, wśród zielsk i chwastów napohostach, gdzie wyrasta drewniana szczecina krzyży ubogich, a na nich ni to spoza świata powiewają białe i zżółkłe od pleśni smutne chusty ofiarne.
Na kwaśnych łąkach, na mokradłach i cuchnącej zgnilizną glebie olosów schną i, okrywając się blademi skorupami porostów i „jelenich mchów“, padają olbrzymy zielone, a potomstwo ich — koszlawe, scherlałe, poskręcane potwornie stoi nad ich trupami, za życia już butwiejąc i rozsypując się w zgniłki, świecące po nocach. Umierają jeziora, z rokiem każdym zarastając — od brzegów czorotem i wikliną, od dna — rzęsą, grzybieniami, ajerem i wodorostów buremi płachtami, od góry zaś — mchami, bobownikiem i „miecielicą“. Znika zwierz i ryby, tępione bezkarnie i drapieżnie.
Palą się chaty, cerkwie i bory, żarte jak szczapy smolne, przez płomień, co tu hula po zielonym bezkresie, — szkarłatny, wszechwładny pan, „czerwony kur“, Dadźbogowy pachoł swawolny i dziki.
Nawet surma poleszuckich pasterzy — ta z kory zwijana ligawka „truba“ — odzywa się dźwiękiem ponurym, przejmującym niby dalekie wołanie lutej Mary, czekającej ostatniego pokłosia.
Brzmi w jej żałośnym jęku utajone a nigdy niewypowiedziane przeczucie nieuniknionej zagłady i namiętne pragnienie, aby przyszła w ukryciu przed okiem ludzkiem, przed zgiełkiem gdzieś daleko wrącego i wichrzącego się życia, co nigdy tu dotrzeć nie miało sił.
I nagle... od dalekich, nieznanych Poleszukom miast i ludzi, od zgiełkliwego, pracą i walką brzemiennego życia oderwały się jakieś burzliwe — nie zagładę, lecz życie niosące — potoki i niepowstrzymanie wlały się do łożysk „rieczyszcz“ poleskich.
Płyną coraz dalej i głębiej, docierają do „nietr“ i „zybunów“ błot Hryczyńskich, biją w piachy zapadłych „ostrowów“, mkną, jak powódź, przez zadziwione mateczniki puszczańskie i wdzierają się do mroku olosów najdalszych — światła w nic wnosząc.
Rozstępu ją się przed ich nawałą zwarte haszcze, chylą się i padają ściany czorotów i „wiszu“; jakieś ogniki, błyski, światełka, coraz częściej wślizgują się przez mętne szybki do chat, przez szczeliny bierwion — do kleci i gumna, prą niepowstrzymanie, zaglądając do najciemniejszych zakątków odryn i sennych dusz poleszuckich.
Zwycięski to pęd! Nie mogli go rozpętać ani dawni Waregowie i Grecy, ani Awarowie i Litwini, ani tatarscy chanowie, ani Ruś kijowsko-bizantyńska i nowogrodzko-fińska, ani nawet przemyślna w swych sposobach, a bezwzględna niemiecka Rosja cesarska.
Bezsilne były te moce — gdyż do rdzenia obce ziemi poleskiej!
Lecz mknący od lat kilku zaledwie młody potok polski niesie w sobie ożywczą siłę, moc zmartwychwstania, a tę siłę i moc, choć długo się wzdrygał, — zwęszył już czujny Poleszuk i docenił.
Potok ten rozpływa się miljonami ożywczych strug, a wszystkie one uderzają w jedno najtajniejsze miejsce, gdzie pod siedmiu zamkami i siedmiu pieczęciami utajone — żywie nieśmiertelne echo.
Echo zrodzone w odległej epoce, w której różnemi drogami do żył ludu poleskiego miała dopływ krew polsko-litewska, tworząca ów świetny typ człowieka kresowego — który w wielu dobach życia państwa zajaśniał na wyżynach niemal niedostępnych. Późniejsze — smutne, tragiczne, gnębiące dzieje okryły duszę kresową, ni to stare dęby i lipy — mchem, hubką i pleśnią, żarły ją rdzą i zgnilizną bagien i kwaśną torfową niecieczą, aż wyżarły, wypleniły, zda się, wszystko.
Jednak nie! Nie tknęły wspomnień ludu o dawnej świetności, oszczędziły stare pergaminy Jagiellonów, Batorego i Wazów, które budzą westchnienie i tęsknotę za tem, co może odżyć jeszcze.
Polska przyniosła tu niegdyś swe prawo, umiłowanie wolności, szacunek dla honoru ludzkiego; Polska, co szerzyła oświatę i dostatek, osuszała popławy, posyłała dorobek kraju na Bałtyk i Czarne Morze i coraz bardziej zacieśniała więzy pomiędzy trzęsawiskami, puszczą i siecią Prypeci a Warszawą, Krakowem i Gdańskiem, — ze światem całym.
Burzliwe dzieje sądzone były Polsce, więc nie zdołała wspaniałych pomysłów Jagiellonów wykonać doreszty.
Padła sama pod ciosami losu, a z nią razem runął do swych trzęsawisk lud poleski. Ugrzązł w nich, jak łoś, schwytany w stępicę, a dziki i ciemny najeźdźca dobijał go za wierność Rzeczypospolitej, za jej tradycje, co długo jeszcze żyły i świeciły po chutorach.
Aż zbudziła się Polska zmartwych i głaz niewoli odwaliła.
Sama, odbudowująca się jeszcze, mozolnie rozgrzebująca wiekowe gruzy i zgliszcza, — oczy swe zwróciła już ku Prypeci, już pracuje wśród jej bagien, już dąży do zmiany tego pustynnego, ubogiego kraju w żyzne łany, myśli o nowych źródłach dobrobytu Poleszuków, uczy ich, oświeca i wychowuje na swych obywateli.
Taka bowiem jest wola Polski odrodzonej. Odpowiadają jej echa, odbite od głazów i wałów starych zamczysk, od wież i krużganków białych świątyń w dziesiątkach miast i mieścin; grzmią one w duszach panów kresowych i szlachty chodaczkowej, po zaściankach i siołach, jakgdyby prawosławnych i pozornie docna już zruszczonych.
Polesie odpowiada na brzmiące zewsząd echa, bo w tym niezwykłym, zagadkowym kraju dziwnie głębokie zachodzą przemiany, dziwniejsze i głębsze, niż w owym szalonym czasie, gdy „klikana“ przez dziewuchy wiosna, rozpierana nadmiarem sił, zdziera z borów i hałów biały całun śniegów i burzy lodowy grób Prypeci.
Odrodzona Polska — Polska narodu świadomego swej woli życia i mocarstwowej potęgi powołała Polesie do wspólnego wysiłku, do wielkiej pracy nad własnem szczęściem i światłą dolą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.