Pojednani (Prus, 1935)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pojednani
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

W połowie września, w niedzielę, około jedenastej z rana, trzej młodzi panowie znajdowali się w mieszkaniu.
W pokoju blado-niebieskim, gdzie znajdowało się jedno łóżko żelazne, drugie drewniane, żółta szafka na rzeczy i kilka półek, napełnionych książkami, przy stole, pod otwartem oknem, siedział Gromadzki. Był już od stóp do głów ubrany, nawet mundur miał zapięty na wszystkie guziki, co trochę krępowało go w ramionach — i pisał. Raczej przepisywał drobno i kaligraficznie jakiś rękopis, źle zeszyty, niewyraźny i w dodatku mocno pokreślony.
Właściwie nietylko pisał, ale jeszcze pił zimną herbatę, po której gęsto pływały liście, palił papierosa i kiedy niekiedy zagryzał kawałkiem chleba, który zdawał się posiadać wszystkie dietetyczne zalety, oprócz świeżości.
Niekiedy Gromadzki rzucał pióro i przeciągał się, jak człowiek, któremu dokuczyło przepisywanie. Wnet jednak spoglądał na porządkowy numer stronicy, odkładał kilka kartek welinowego kajetu, jakby naradzając się z niemi, otrząsał się, może dla odegnania nudów, i pisał dalej. Wogóle robił wrażenie pracownika, który nie zachwyca się swojem zajęciem, lecz chce je wykonać na czas.
Niekiedy podnosił głowę i patrzył na ścianę przeciwległej oficyny. Wówczas zdawało mu się, że między oknami czyta jakiś bardzo długi spis tanich i gorących potraw i zastanawia się: które z nich są najtańsze, najobfitsze i najgorętsze? A potem uśmiechał się na myśl, że dzisiaj właśnie, gdy skończy przepisywać arkusz dwudziesty piąty, zaprowadzi się w nagrodę do Wróbla, wybierze kilka tanich, tłustych i gorących potraw, zje przytem mnóstwo chleba darmo i wypije kufel piwa.
Wkońcu nawet sformułował aforyzm: „Kto wczoraj nie jadł gorącego, a dziś zarobił półtora rubla, ten ma prawo wydać na siebie pół rubla.“ Aforyzm podobał mu się, chociaż na myśl wydania pół rubla przebiegły go lekkie dreszcze.
— A jednak puszczę się... — mruknął.
Nagle ocknął się i przez otwarte drzwi wychylił głowę do pierwszego pokoju, jakby lękając się, ażeby jego rozpustnych projektów nie podsłuchali koledzy.
Lecz koledzy nie zajmowali się nim. Kwieciński, zupełnie ubrany, tylko bez mankietów i munduru, leżał na łóżku, z rękoma pod głową, usiłując to prawą, to lewą nogą dosięgnąć szafy, oddalonej o łokieć. Leśkiewicz zaś, ubrany w krawat i starą marynarkę (dolna część jego istoty znajdowała się jeszcze w płóciennym negliżu), siedział na amarantowym foteliku, którego przeszłość zdawała się być nader burzliwą. Leśkiewicz w prawej ręce trzymał fajkę, lewą odniechcenia opierał na dużym stole, na którym stygnął samowar, walały się okruchy bułek i dwie skórki serdelków.
— No, i co ty wyrabiasz ze swojemi nogami? — odezwał się Leśkiewicz, patrząc z politowaniem pełnem goryczy na gimnastyczne zabiegi Kwiecińskiego.
— Stawiam kabałę: iść, czy nie iść do Tekluni? — odparł Kwieciński.
— Jeżeli powiedziałeś sobie, że nie pójdziesz, to nie idź.
— W takim razie ona może przyjść...
— Masz, djable, kaftan! — odezwał się w drugim pokoju Gromadzki, na którym, pomimo skromności, czy może z powodu jego skromności, imiona żeńskie robiły silne wrażenie.
— A ty, Śledziu, dlaczego się nie ubierasz? — wtrącił Kwieciński, chmurnie spoglądając na negliż Leśkiewicza. — Pominąwszy, że może kto wejść do nas...
— Teklunia!... — zachichotał Gromadzki.
— Ale nawet nieładnie tak pokazywać się sąsiadom zprzeciwka — dokończył Kwieciński.
— Wiesz przecie, że mam robotę — odparł Leśkiewicz. — A jeżeli ubiorę się, z pewnością wylezę na miasto... Znam siebie.
— Więc rób.
— Tak, rób... Ale poco?... Kto mi zaręczy, że nie umrę po ostatnim egzaminie?...
I potarł sobie palcem usta, ażeby sprawdzić, czy nie ma gorączki.
— No, zaraz po egzaminie...
— Więc w kilka lat później. A wtedy co mi przyjdzie z tego, że będę umiał trochę więcej, aniżeli na stopień kandydata? — mówił, krzywiąc się, Leśkiewicz. — Bakterje ani nasycą się moją uczonością, ani otrują.
— Ale nauka... postęp... — wtrącił Kwieciński.
— Postęp!... cha... cha!... — zaśmiał się Leśkiewicz. — Właśnie teraz myślałem, że kto wie, czy Europa nie dosięga kresu swoich postępów, i czy już nasze wnuki nie zapadną w chińską rutynę, która przeżuwa i zapomina stare rzeczy, nie tworząc nic nowego.
Odetchnął, jak człowiek, próbujący, czy jeszcze może oddychać, i wziął się za lewy bok.
— Otrułeś się serdelkiem, Śledziu, i barłożysz...
— Nie barłożę!... — oburzył się Leśkiewicz. — To są moje najgłębsze myśli, któremi tylko nie mam zwyczaju dzielić się. Jak roztopiona lawa krzepnie w skałę, jak organiczne tkanki wapnieją, tak wapnieją całe społeczeństwa... Zamiera w nich ciekawość, popęd do rzeczy nowych i stają się podobnemi do mrowisk, albo do rojów pszczelnych, gdzie od tysięcy lat wszystko robi się bardzo porządnie, bardzo systematycznie, ale rutynicznie i nieświadomie...
— Skąd, u djabła, przychodzą ci takie głupie myśli? — krzyknął, zrywając się z łóżka, Kwieciński.
— Bo widzę kresy cywilizacji tam, gdzie ty ich nie dostrzegasz — odparł podniecony Leśkiewicz. — Spojrzyj choćby na drobiazgi: na stół, na krzesło... Czy myślisz, że za pięćset lat będzie coś lepszego w miejsce stołów i krzeseł?... Może sądzisz, że ta bułka będzie inna?... A może wyobrażasz sobie, że ludzie zaczną budować inny typ domów, i zamiast dzisiejszych podziurawionych pudeł, zaczną wznosić budynki, podobne do kryształów, albo do skał fantastycznych?...
— I to mówi przyrodnik!... — wołał zaczerwieniony Kwieciński.
— Właśnie przyrodnik, który wie, że już nie odkryje się stu tysięcy nowych gatunków roślin i zwierząt, nie wynajdzie się kilkudziesięciu nowych pierwiastków, ani kilku nowych sił, takich, jak ciężkość, ciepło, elektryczność... Już dochodzimy do kresu... — zakończył śpiewnym tonem, niby odniechcenia ugniatając sobie żołądek.
— To może wy, ale nie my — przerwał Kwieciński. — Patrzże tylko, ile miljonów ludzi zyskało od stu lat wolność osobistą, dobrobyt i oświatę... Zobacz, jak dziś traktują jeńców, rannych, a nawet przestępców... Pomyśl, do czego może dojść prawo międzynarodowe... Zrachuj, ilu ludzi z najniższych sfer przenosi się na wysokie stanowiska...
— Zapytaj się Gromadzkiego, kto był zdrowszy: jego ojciec w szkole elementarnej, czy on w uniwersytecie, — a zobaczysz, co to jest nasz postęp... — odparł z ironją Leśkiewicz i zaczął sobie rachować puls.
Gromadzki zerwał się od stolika i stanął we drzwiach.
— Naturalnie, że jest postęp!... — zawołał. — Mój ojciec był tkaczem, wuj felczerem, a ja już będę lekarzem...
— Zato mój pradziad miał dziesięć wsi i dwa miasta, a ja nie mam dziesięciu koszul. To mi dopiero ulepszenie, gdzie, ażeby jakiś tam Gromadzki trochę zyskał, Leśkiewicze muszą stracić wszystko!...
— To właśnie dobrze, że rodziny niezużyte wysuwają się naprzód, a upadają familje dziwaków i hipochondryków — odburknął Gromadzki, wracając do przepisywania.
Leśkiewicz poruszył się na ponsowym foteliku i ze złości ugryzł piórko u cybucha. Ażeby nie dopuścić go do odpowiedzi Gromadzkiemu, Kwieciński wtrącił:
— Właśnie, dzisiejszy postęp najlepiej uwydatnia się w rozlewie praw, oświaty, a nawet nauki na wszystkie warstwy społeczne.
— Piękna oświata!... — odparł, zmieniając ton, Leśkiewicz — przy której nawet ciężko znaleźć korepetytora dla malca...
— Masz chłopca?... — spytał Kwieciński, kontent, że przerwała się drażliwa dyskusja.
— Mam w trzeciej klasie kuzyna, za którego chcą płacić piętnaście rubli miesięcznie... Ale cóż?... Ty go nie weźmiesz...
— Nie mogę.
— Łukaszewski także nie... I choćbym pękł, nie znajdę faceta, którego śmiało mógłbym zarekomendować rodzicom. Bo nuż trafię na jakiego radykała, który mi palnie, że nawet za piętnaście rubli nie zechce uczyć potomka hipochondryków, skazanych na zagładę?... — mówił, śmiejąc się złośliwie, Leśkiewicz.
Kwieciński poznał, że ten niegodziwy żart wysłany był pod adresem Gromadzkiego, i oburzył się.
— Głupi ty jesteś, Śledziu, choć pozujesz na złośliwca — rzekł, patrząc na Gromadzkiego, który udawał, że nie uważa, o czem mówią koledzy, i zarumieniony powyżej uszu, pisał, wciąż pisał.
— Ale, jak cię kocham, Niezapominajko — ciągnął ze śmiechem Leśkiewicz — że ty jeszcze nie wiesz, do czego są zdolni demokraci i radykaliści...
Nagle umilkł, usłyszawszy znajomy głos na schodach. Jednocześnie Kwieciński schwycił za dzwonek, stojący przy jego łóżku, i ze wszystkich sił począł dzwonić, wołając przez okno:
— Barbarja!... Służba! tu... tu!... Jaśnie pan przyjechał!...
Nawet Gromadzki rzucił pióro i rozpromieniony wybiegł do przedpokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.