Pojednani (Prus, 1935)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pojednani
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IX
Opowiadania wieczorne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały utwór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Drzwi od przedpokoju rozwarły się z impetem, i ukazał się w studenckim szynelu i czapce nabakier młodzieniec oryginalnej powierzchowności. Był to szatyn, duży i rozrosły, który cieszył się posiadaniem ogromnych rąk i stawiał zamaszyste kroki; robił przytem wrażenie człowieka, który, patrząc w jakiś odległy punkt, dąży tam z brutalną energją i rozpycha wszystkich po drodze.
Panowie: Kwieciński, Leśkiewicz i Gromadzki — stanęli rzędem w pokoju. Kwieciński krzyknął:
— Łukasz jest!
I w tej samej chwili wszyscy czterej zaczęli śpiewać:
— „Niech żyje nam!... niech żyje nam!... niechaj żyje, niechaj żyje, niechaj żyje, niechaj żyje nam!... Wiwat!...“
Sprawiedliwość nakazuje przyznać, że najgłośniej na swoją cześć wyśpiewywał nowoprzybyły medyk, sam pan Łukaszewski.
— No, jak się macie? — rzekł, szeroko otwierając ramiona, w których znalazł się szczupły Gromadzki.
Dwaj inni panowie rzucili się na szyję gościowi, przyczem Kwieciński pocałował go w lewe ucho, a Leśkiewicz w prawą łopatkę.
Po przywitaniu Łukaszewski rzucił czapkę na stół, między szklanki, szynel na łóżko Leśkiewicza, i ująwszy się pod boki, zawołał:
— Powarjowaliście!... A to co?...
I kopnął nogą amarantowy fotelik.
— To fotel... — odparł obrażony Leśkiewicz. — Ale tamto co?...
I wskazał palcem do przedpokoju, gdzie w tej chwili weszła stróżka z walizą, a za nią mały chłopak, z wyrazem obawy na piegowatej twarzy, odziany w kapotę do samej podłogi, z tak długiemi rękawami, że mu wcale rąk nie było widać.
— To?... — powtórzył Łukaszewski, obzierając się przez ramię. — To nic, to nasz Walek.
— Jaki nasz Walek? — zdziwił się Kwieciński, zwany także Niezapominajką.
Stróżka Barbara, osoba tęgiej budowy, z pięknie rozwiniętym biustem, rzuciła w kąt walizę, i wsunąwszy ręce pod fartuch, zabiegała Łukaszewskiemu z prawej strony.
— Cóżto? — rzekła, pochylając głowę i mrużąc oko. — Cóżto, może teraz on będzie usługiwał panom?...
— A wam djabli do tego!... — odparł zuchwale Łukaszewski.
— Djabli?... — powtórzyła baba, podnosząc głos. — To pan płaci za usługę rubla na miesiąc, trzynaście dni niema pana w domu, i jeszcze będzie pan lokajczuków naprowadzał?... A pan myśli, że panu taki fąfel wyczyści buty porządnie, zamiecie pokoje?...
— Milcz, Barbarjo!... — zawołał Łukaszewski.
— Dołóż węgli do samowara, niewolnico!... — dodał Kwieciński.
— Piękny lokajczuk!... — wtrącił Leśkiewicz. — Ależ on się ruszać nie może w swojej kapocie.
— Pocoś ty go, Łukaszu, przywiózł?... — dorzucił Gromadzki.
— A bodaj was do prosektorjum zanieśli! — krzyknął Łukaszewski, chwytając się dużemi rękoma za głowę.
Potem złapał za ramię Barbarę i rzekł:
— Baba... pyf! samowar, i gnaj do kuchni...
Baba spokorniała jak gołąbek i w jednej chwili znikła z samowarem w przedpokoju.
— Dobrze, ale co to jest?... — spytał nieustraszony Kwieciński, pukając nowoprzybyłego chłopca palcem w głowę.
— Walek, idź do kuchni... Zrzuć kapotę i zobacz, jak się nastawia porządny samowar... — rzekł Łukaszewski.
— Pocoś tu przywiózł tego świniopasa?... — odezwał się Leśkiewicz.
— Ażebyście w szkodę nie łazili — odparł Łukaszewski.
— Do nas niepotrzebny — odrzucił śledziennik — a ciebie, ani Gromadzkiego nie upilnuje...
— Aj, dowcip!... — mruknął Gromadzki. — W sam raz na podgardlaną kiszkę.
Łukaszewski wzruszył ramionami.
— Zaraz wszystko wam wytłomaczę — rzekł. — Ale ponieważ mam zwyczaj wiedzieć, z kim rozmawiam, więc może mi powiecie, co to za dzwonek i na co?
Teraz wystąpił na środek Kwieciński, mówiąc:
— To jest, widzisz, dzwonek bronzowy, kupiony za czternaście groszy od handlarza, ażeby dzwonić na służbę.
— Przecież baba nie usłyszy go na dole.
— No, jeżeli baba go nie usłyszy, to ty usłyszysz, albo twój Walek — odparł Kwieciński.
— Aha! A ten podły mebel, który wyrzucono z publicznego...
Na te słowa Leśkiewicz spochmurniał. Włożył ręce w kieszenie, i odwróciwszy się od kolegi, zwanego Łukaszem, odparł:
— Trzeba być osłem, ażeby nie poznać, że to jest styl Ludwika...
— Którego Ludwika?... — zdziwił się Łukaszewski.
— Tego, który był markierem u Loursa — szybko wtrącił Gromadzki.
Leśkiewicz na znak pogardy zwinął usta w rurkę i mimowoli wziął się za puls. A ponieważ zdawało mu się, że puls uderza za prędko, więc postanowił już nie brać udziału w rozmowie.
— Powiedzże nareszcie o tym Walku — rzekł Gromadzki, mocno zadowolony z konsternacji Leśkiewicza.
Łukaszewski zamyślił się, jakby układając plan mowy; usiadł na krześle, spuścił oczy i zaczął:
— Wiecie, że „Popiel“ jest na guwernerce w Miętuszynie.
(„Popielem“, na cześć wielkiego baletmistrza teatrów, przezywano pewnego kandydata matematyki, który w ciągu trzydziestu praktycznych wykładów nie mógł nauczyć się kontredansa, skutkiem czego musiał porzucić zbiorowe lekcje tańca).
— Otóż Popiel — ciągnął Łukaszewski — spotkał tam chłopca, właśnie Walka, którego wszyscy bili, ponieważ był niezdatny do robót wiejskich.
— Do pasania bydła... — mruknął Leśkiewicz.
— Tak... Ale zato miał wielkie zdolności do rzeźbiarstwa i robót mechanicznych...
— Naprzykład do otwierania cudzych zamków — wtrącił półgłosem Leśkiewicz.
— Popiel tedy — mówił dalej Łukaszewski — zajął się chłopcem, nauczył go czytać, pisać i rachować... A kiedy teraz oto, w czasie wakacyj, wziął go przy nas na egzamin, panna Marja Ciechońska była tak zachwycona jego postępami, że... postanowiłem wziąć go do Warszawy i kształcić dalej...
— Co znowu za panna Marja?... — spytał zdziwiony Kwieciński.
— Albo co nas obchodzi jakaś tam panna Ciechońska? — dorzucił Leśkiewicz.
Łukaszewski przez chwilę siedział ze spuszczoną głową, widocznie zakłopotany. Nagle zerwał się z krzesła i zawołał grzmiącym głosem:
— Eh!... co ja z wami będę gadał o rzeczach, na których się nie znacie...
— Na pannach Marjach znamy się — wtrącił Kwieciński.
Łukaszewski błysnął oczyma.
— No, no... Niezapominajko, tylko bez kpin... Panny Marji możemy nie dotykać...
— Nawet nie możemy inaczej... — szepnął Gromadzki.
— Właściwa zaś kwestja przedstawia się tak — ciągnął Łukaszewski. — Jest biedny, ale zdolny chłopak, który na wsi zginie, a w mieście może się wyrobić na człowieka. Otóż tym chłopcem musimy się zająć...
— Niby... w jaki sposób?... — zapytał drwiącym tonem Kwieciński. — Chyba, nie czekając, aż go złapią na ulicy, oddać go do Osad rolnych, jak tylko nas okradnie.
— Albo do szpitala przy pierwszych objawach wysypki... — dorzucił Leśkiewicz.
— A! bydlęta! — wrzasnął Łukaszewski, zrywając się i wykonywając tak zamaszyste ruchy, jakby miał zamiar porozbijać ściany mieszkania, a kolegów powyrzucać za okno. — A! bydlęta! — powtórzył — ja wam robię łaskę, a wy kpicie?... Wiem już, coście warci, i zaraz dziś wyprowadzam się z chłopcem, ażeby nie oddychać jednem powietrzem z takimi łajdakami...
A! żmije!... — mówił, biegając po pokoju. — Trzy lata wdaję się z taką hołotą, głowę sobie dałbym uciąć, że to chłopaki porządne, a tu masz!... Ledwie zdarzyła się okazja, i otóż z tej szlachetnej młodzieży wyłażą lichwiarze, szachraje, lombardziści i wszelkiego gatunku eksploatatorowie... Dajcie mi roztworu sublimatu, ażebym umył ręce, zakażone waszemi uściśnieniami!
— Ale o co ci chodzi, Łukaszu?... — przerwał zdziwiony tym wybuchem Gromadzki.
— Ty mnie się pytasz, hołyszu?... — krzyknął rozbestwiony Łukasz, tupiąc nogą. — Przecie sam nieraz mówiłeś mi, że gdyby nie pomoc dobrych ludzi, byłbyś szewcem albo organistą, a tak... będziesz lekarzem. Pozwólże i młodszemu hołyszowi nie pasać bydła, do czego nie ma ochoty, ale także starać się o prawo pisania recept.
Gromadzki zawstydzony cofnął się do stolika i dalej zaczął przepisywać niewyraźny rękopis, a Kwieciński wtrącił:
— No, niekażdy, kto jest złym pastuchem, musi zaraz być dobrym lekarzem...
— Więc może być dobrym adwokatem, albo chemikiem — odparł Łukaszewski.
— I umiejętnie fałszować wódkę, czy wody mineralne — dorzucił Leśkiewicz.
— Albo zostać pokątnym doradcą i odbierać nam klientów! — dopełnił Kwieciński.
— Nie bójcie się! — odparł zaperzony Łukaszewski — nim on zacznie konkurować z wami w fałszowaniu wódki, czy w pokątnych poradach, już nie będzie nietylko was, ale nawet tego cukru, który wyrafinują na waszych kościach.
Na wzmiankę o smutnym terminie, Leśkiewicz roztarł sobie piersi, jakby go zakłuło w płucach.
Kwieciński wzruszył ramionami i rzekł tonem perswazji:
— Poco się ty ciskasz? poco się pienisz?... Lepiej powiedz wyraźnie, czego chcesz?
— Chcę, ażebyśmy pomogli temu chłopcu kształcić się.
— Na lekarza, albo na prawnika — mruknął Leśkiewicz.
— Nawet na chemika od robienia margaryny, wszystko mi jedno — odparł Łukaszewski.
— Więc musi pierwej skończyć gimnazjum — mówił Kwieciński. — A jeżeli jest za stary i nie przyjmą go?
— To pójdzie do rzeźbiarza.
— Rzeźbiarze sami nie mają butów.
— No, to go oddamy do stolarza — zakończył Łukaszewski, któremu nie robiły subjekcji nagłe przejścia od uniwersyteckich szczytów do warsztatowego padołu.
— Tak... do stolarza... do rzemiosła, to nawet i ja mógłbym mu wyrobić miejsce — odezwał się Leśkiewicz.
— A widzisz — rzekł Łukaszewski. — Tylko musi gdzieś mieszkać i coś jeść.
— Mieszkać może u nas — wtrącił ze swego pokoju Gromadzki.
— Z głodu przy nas nie zdechnie — mruknął Kwieciński.
— No, widzicie... widzicie... — mówił już udobruchany Łukaszewski. — Mnie tylko o to chodziło... Wreszcie każdy z nas może go czegoś nauczyć...
— Ja będę mu wykładał niemiecki, kaligrafję i rysunki — rzekł Gromadzki, nie podnosząc głowy od stolika.
— Ja mogę wziąć jeografję i jeszcze co... — dodał Kwieciński.
— No, to ja będę go uczył arytmetyki — rzekł posępnie Leśkiewicz. — Tylko niech się pilnuje, bo mu łeb obedrę, i będzie wyglądał, jakby go móle zjadły.
— Wybornie! — krzyknął, śmiejąc się, Łukaszewski. — No, widzicie, jacy z was porządni faceci... Walek!... Walek, psia wiaro (on inaczej nie rozumie), wyłaź z kuchni i podziękuj panom.
Z kuchni wynurzył się chłopak z włosami w strąki i w odzieniu bardzo podobnem do kupy popielatych łachmanów. Niedobrze rozumiał, o co chodzi, ale ponieważ pan Łukaszewski kazał mu za coś dziękować, więc obszedł wkoło mieszkanie i pocałował każdego z panów w rękę. Przy tej ceremonji Kwieciński rozczulił się, ponury Leśkiewicz wysunął do pocałunku rękę aż na środek pokoju, a Gromadzki tak się przestraszył, że od stolika skoczył pod przeciwległą ścianę, wołając na Walka:
— Dajże mi spokój!... Oszalałeś?...
— Ależ bestja obdarta! — mruknął Leśkiewicz. — Nie przypominam sobie, ażebym widział kiedy co równie oberwanego.
— Dziury na łokciach... ani jednego guzika przy spencerku... A spodnie, fiu!... fiu!... On je tu zgubi na schodach — mówił Kwieciński, wykręcając chłopaka na wszystkie strony.
— Nic nie wypatrzysz — odezwał się Leśkiewicz. — Trzeba odrazu złożyć kilka rubli i kupić jaką garniturzynę na Pociejowie.
— Rozumie się — wtrącił Łukaszewski.
— I to zaraz, dzisiaj — dodał Kwieciński.
Usłyszawszy to, Gromadzki zerwał się od stolika, pobiegł do kufra i po chwili wrócił. Zarumieniony, wzburzony, stanął na progu swego pokoju i chciał w te słowa odezwać się do kolegów:
„Moi kochani, mam całego majątku pięć rubli z czerni... A ponieważ jutro odbiorę za przepisywanie z osiem rubli, więc dzisiaj dam na chłopca... dwa ruble... Nawet trzy ruble.“
Tak chciał powiedzieć, ale nie śmiał odezwać się pierwszy, tem bardziej, że ze wzruszenia ręce mu się trzęsły i coś go chwytało za gardło.
— Co tobie?... — zapytał go Łukaszewski, widząc niezwykłe zachowanie się kolegi.
— Ja... ja... — zaczął Gromadzki.
— Nie masz pieniędzy? — spytał Kwieciński.
— Owszem... ja...
— Tylko mu ich żal — mruknął Leśkiewicz.
— Ja... ja... — krztusił się Gromadzki.
W tej chwili zapukano do przedpokoju.
— Prosimy! — zawołał Łukaszewski. — Pewnie któryś z naszych...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.