Pan Balcer w Brazylji/VI/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pan Balcer w Brazylji
Pochodzenie Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI

IDZIEMY...


Pan Balcer o pierwszeństwie Polnków u Boga powiada. W rocznicę. Kłótnia. Żuk o Atlantydzie naucza. Weselna drużyna i uwagi Żuka. Przybysze. Nowiny i postanowienia. Do spisu. Obrachunek. Uwagi pana Balcera. Ostatni pochód. Idziemy...



I

Ziemio ty nasza! Cóż nam się ostało,
Jeno ty sama i twe miłowanie!
Choćbym cię ojcem nazwał — jeszcze mało...
I choćby matką, jeszcze mi nie stanie,
Boś ty jest wszystko! I dusza i ciało
I ród i życie — wszystko w twojem mianie!
Że kto przerzecze cię, jakoby siebie
Zbogacił skarbem na ziemi i w niebie.

Gdyś jest, a co mi? Powietrze mnie samo
Nosi, by ptaka nad gniazdem usłanem,
Jak król, słoneczną odziewam się lamą[1]
W polu, na łące, w kuźni — jestem panem!
Lecz gdy cię braknie, kiedy czarną bramą
Wyszedłem z ciebie, staję się łachmanem,
Poniewieranym śród ludzkiego roja,
Że pyta leda kiep: — Gdzie ziemia twoja? —

I w bok się zeprze i gęby napuszy,
Iż sam się czuje, jak w domu u matki.
A ty się wtedy dzierż twardo swej duszy
I serca w sobie podpalaj ostatki,

A choć ci oko łza żrąca zaprószy,
Nie dbaj, łba podnieś, bo też cię do szmatki[2]
Nikto nie zwiąże! Zdzierż górnie psubrata,
Rzekąc: — A gdzieżby? W samym środku świata!

Chcesz, mierzaj! Nie chcesz? Wolna przed się droga
Gdzieżeś ją mniemał być? — Kędyś na stronie?
Na szarym końcu? Za piecem? U proga?
— My z pod ogona nie wypadli wronie!
My, Polska, zawsze stalim bliżej Boga
W borowych szumach, w pół żytnich pokłonie,
A wy — za nami dopirz — ziemie obce,
Jako do dzisiaj jest widać to w szopce

Na trzychkrólowy czas! Przy żłóbku Pana
Nie ujrzysz Niemca tam ani Francuza,
Jeno Macieja, Kubę, Stacha, Jana,
Albo Balcera w czerwieni, jak tuza!
Któż ochfiarował Dzieciątku barana?
Kto na ligawce grał mu, jak nie luza
Nasza pastusza, co w pieśni i wszędzie
Pierwsza je! O czem więc stoi w kolędzie.

Może tam i wy macie przywileje
Swoje i swoje obrachunki z niebem.
Alić to powiem, że do nas się śmieje
Chrystus, gdy idzie polem albo żlebem
Górskim, abo więc przez borowe knieje,
Bo mu tam wszystko pachnie kwieciem, chlebem,
Miodem, żywicą, i wszystko mu miłe:
Lud, sady, łąki i chaty pochyłe.

Prawda jest, sypnął złota na te kraje
I morze rozlał od nieba do ziemi,

Alić uśmiechu jego tu nie staje,
Nic chodzi on tu nocami cichemi...
Jako pan sługom — płaci wam. Nam — daje,
Jak ociec dzieciom, rękoma własnemi.
Pomniej-ci, prawda, ale że z miłości,
Nie z łaski, to wam Polak nie zazdrości.

Wy kraje swoje macie, jak kopalnie.
Dopóki jasna świeci wam z nich ruda,
Póty się sami dmiecie triumfalnie;
Jak nie — obcego napędzacie luda...
My do ziem naszych bierzemy się mszalnie,
Krzyżem znaczona jest wiosenna gruda,
A zaś wychodzi z pod tej chłopskiej ręki
Przypodniesiona, jak kielich ów męki.

Wtedy się staje cichość nad polami,
Co są obsiane i ziarnem i duchem...
Oboje źreją. Oboje runiami
Nadziei wschodzą za wiosny podmuchem.
Ziem nasza czuje! Ziem nasza jest z nami,
Czyli we kwieciech czyli pod obuchem.
A kiedyś, człeku, we łzach się położył
Na własny zagon, już duch w tobie ożył.

A myby pewno tutaj — Podlasiaki —
Nie szli korabiem przez to wielkie morze,
Pewno nie padliby tu, jak te ptaki,
Odlatujące w zachodnich łun zorze,
Pewno chleb suchy jadłby jaki taki
Na szczerym piachu, na dzikim ugorze,
By nad swą ziemią ubogą i polną
Mogli zachować w ciele duszę wolną.

W nas tej chytrości, co wytęża ślepie
Za zyskiem, niemasz! W nas jest rzewność cicha

Co nawet w grubym i twardym czerepie
Żywie, jak płomię, i w niebo oddycha.
Anielskie pióra są u nas w polepie
Chaty, co choćby nie wiedzieć jak licha,
Coś ma górnego w sobie, coś z zaświata,
Coś, co w niej śpiewa, jarzy się, ulata!


II


Rok mijał, jak my grzebli Horodzieja,
Pod onych dzwonów jasnogórskich biciem,
Co je skroś morza poniosła zawieja
Duchów, gdy stary rozchodził się z życiem.
Cóż nas trzymało, jeśli nie nadzieja?
Co ratowało naród przed rozbiciem,
Jeśli nie one anielskie pogłosy,
Które szły ku nam przez wszystkie niebiosy?

Oneć to stały litośnie nad nami,
Jako ojcowa strzecha nad sierotą,
A my się kryli pod nią z temi łzami,
Z tą gorzejącą dusz naszych spiekotą.
One swój hejnał wzbijały rankami,
Niby kopułę grającą i złotą,
Nad serca nasze bezdomne i głowy,
A my im odzew dawali spiżowy.

Więc tak, moc na moc, dwie siły szły: ducha
I tych żylastych ramion, stwardłych w trudzie.
A co się górna porwie zawierucha,
To młotem żywych serc oddźwiękną ludzie.
Tak w nas utrwało życie i otucha
I tak my w onych krzepili się cudzie,
Nie ustępując, choć los na kowadle
Srogo nas dzierżał i walił zajadle.

Tęgi był Bandys, tęgi był Sekura,
Tęgi Zatrata Rocho, Jan Żórawa,
Na Bani takoż niezdarta się skóra
Pokazowała, gdzie jaka przeprawa;
Nawet i w babach, choć miętka niektóra
I rada łzom się o byle co dawa,
Taka moc była i górność w honorze,
Jak u szlachcianek jakich w wiejskim dworze.

Więc to na dziwo było ludziom onym
Postronnym, które, bacząc naszej nędzy,
Tym naszym grzbietom u taczek schylonym,
Mniemały, iż to czynim dla pieniędzy.
A my, tym ogniem paleni czerwonym,
Tchem własnym gnali czas: A prędzej! prędzej!
A pieniądz dla nas co? Jeno to wiosło,
Coby nas do dom przez morze poniosło.

Coż wie Portugał o tem, czy Hiszpany?
Byle na głowie miał myckę z kutasem,
Na mycce wielki kapelusz słomiany,
Na hajdawerach pas, a nóż za pasem,
Byle przez zęby płuł i ćmił kabany[3],
A pobrzdękiwał na gitarze czasem,
Już zdrów, już wesół i ani się pyta:
Gdzie mu zachodzi słońce i skąd świta.

Jako więc oracz, który na uwrocie
Zagrzęzi[4] pługa i pojrzy po niwie,
I onę czarną ziem już widzi w złocie
Pszenicznych kłosów, szumiących chrzęstliwie:
Tak my, w trojakim prażący się pocie,
Już oglądali, jak Polska tam żywie,
Jako nas woła, jak pilno nas czeka,
I jak nam do niej trza — z tego daleka.


Każdyśmy chcieli przez jakie bądź prawo
Dożyć godziny, która nas uzwoli.
Tęskność nam była snem i była strawą,
Na suchym chlebie szczyptą była soli.
W pracę my poszli ciężką, w pracę krwawą,
Nie rachujący doli ni niedoli,
A teraz mijał rok onej wysługi
I ptactwo jęło już porzucać ługi.

Więc niespokojność wzięła nas pożerać...
Oczy, jak błędne, lecące daleko,
Jakowychś znaków poczęły wyzierać
Za siódmą górą i za siódmą rzeką...
Ni nam tu dłużej żyć, ni tu umierać.
Patrzylim w morze stwardniałą powieką,
A ono, waląc w przepastne czeluści,
Hukiem wróżyło: puści, czy nie puści?

Lecz mnie, com tutaj przywiódł tę gromadę
I liczbę głów tych trzymałem przed Bogiem,
Gdym widział lica te, wychudłe, śniade,
Dźgało po sercu, jakgdyby ożogiem...
Tak my zrobili pospólną naradę,
By grosz, leżący na składzie załogiem[5]
Brać. Tylko Bania, co miał u sąsiada
Dług w Wólce, krzyczał: — «Nie nada! Nie nada![6]

— Z czemże to wrócim? Jak? Po żebrach dziady?
W komorne? Będziem parobkować komu?
Ja też nie gorszy swojak od gromady,
A o proszonym chlebie nie chcę domu!» —
Zaczem się srogi gwałt zrobił z tej zwady,
Właśnie, jak kiedy dwa wozy u promu

Dyszel na dyszel przeciw siebie wpadną,
Że nie rozczepi ich nikt, mocą żadną.

Nie przebijałem[7] onego poswarku.
Człowiek, wiadomo, wykrzyczeć się musi,
Czyli to w polu, czyli na jarmarku;
Jak nie — chrzypota po nocach go dusi.
Dopirz, jak huknie, aż trzasło mu w karku,
Zdrów! Więc nie lubię onych cichych trusi...
Świat-ci nie klasztor, gdzie «Na milczka»[8] dzwonią,
A w Polsce miejsca głosom dość — nad błonią.

Aż kiedy wrzawa urosła na piekne,
Jak ciasto w dzieży, gdy dojdzie po wręby,
Jakże nie chwycę stołka, jak nie sieknę
W dźwierze!... stanęli, otworzyli gęby,
Patrzą — a co to? Tak im tedy rzeknę:
— «I dość! I hola! Chcesz mieć całe zęby!
Każdy na swój siąg![9] Nie musim nikogo!
Kto nie chce z nami, niech idzie swą drogą!»

Tak się wnet wszystko zhamowało w sobie,
Jak kiedy, z góry jadąc, ściągniesz szkapy,
Prą się zadami, a tu bat ich skrobie,
A kantar[10] trzyma wstecz, aż dymią chrapy.
Widząc ja tedy radę w tym sposobie,
Rzekę: «Toć niema nad nami satrapy,
Ani nahaja! Nikto nas nie zmusza!
Chcesz — idź, a nie chcesz — siedź, do paralusza!»

Tu wytchnę. Stoją, jak przybici ćwiekiem.
Tak ja znów, bacząc, gdzie się wiatr obraca:

— «Głupi ten rozum, który przed człowiekiem
Nie idzie poprzód i drogi nie maca,
A przewidzeniem, nad chwilę dalekiem,
Nie liczy zysku albo co utraca.
Więc musi tu być rzetelna rachuba,
Bo tu nie z wieprzkiem na targ! Tu rzecz gruba!

Tu morze! Tutaj nie siędziesz przy drodze,
Buta nie ściągniesz, kiedy cię uciska,
I nie okręcisz onucza na nodze!
Tu ci śmiertelna przepaść grzmi i błyska,
Tu wicher wątpia wykręca ci srodze,
Tuś się zawierzył śmierci, co jest bliska
O deskę i mniej! Tu ci nikt nie stanie
Korabiem! Chyba na Boskie wołanie.

To nie w kij dmuchał! To są one Rzeczy,
Co w katejuszu[11] zwą się — Ostateczne:
Śmierć, Piekło, Niebo, Sąd. Nie sąd człowieczy —
Sąd Boży, co ma trybunały wieczne!
Jedna cię drugiej odbija i przeczy,
A ty, nim światło obaczysz słoneczne,
Jako ścierw, możesz wyrzucon być snadno,
Po onej czarnej desce w morze, na dno.

Więc tu się rachuj, a licz swoją siłę,
Nimeś zamyślił, byś gęby nie sparzył...
Czyli masz w świecie coś, nad wszystko miłe,
Coś takie drogie, byś żywota ważył?
Byś szedł ku niemu rad, choć przez mogiłę,
I w śmierci samej sercem mu się jarzył,
By[12] gwiazda, która z nieba w morze leci,
Nie dba, że w przepaść, i lecący — świeci.

Jeśli masz, jeśli w tobie dusza żywa,
Nie szmat, tym cudzym kątom na wyciory,
Jeślić się chata po nocach obśniwa,
Jeśli ci pachną wiosenne podory:
Macaj kaletę, czy starczy grosiwa,
A śpiesz, póki my ludzie, nie upiory...
Póki nas jeszcze ona ziemia święta
Za synów liczy! Za żywych pamięta!» —

Stoją, wzdychają. Kos pociąga nosa,
Żuk oczy w garście wziął, łbem siwym trzęsie,
Bandys obrócił koło bioder trzosa
(Skarbnik — chce z miejsca iść). Ja sam na rzęsie
Łzę czuję, jakoby więc padła rosa.
Baby szlochają w fartuch. Aż po kęsie
Czasu nuż wszyscy ściskać się, całować,
A płakać, jakby mieli kogo chować.

Nie bylim sobie sąsiady wioskowe,
Nie złączało nas żadne kumoterstwo;
Każdy skądinąd przyniósł tutaj głowę
I tej inszości pamięć chował czerstwo.
Ale że smutki były jednakowe,
To nas związało tak żywe braterstwo,
Jakby nas spętał jeden łańcuch srogi,
Nie to za głowy, ale i za nogi.

Więc jak za wiatrem idą brzozy gajem,
Tak my już odtąd razem się chylili,
Tym słabszym podpór dający nawzajem,
A patrząc, rychło dola się przesili...
Już mowy tylko latały nad krajem,
A ja, rad w duszy, czekałem tej chwili,
Gdy, ku wschodowym gwiazdom obrócony,
Wiater zarucha morzem w nasze strony.

Alić nie było wiatru. Wielkie cisze
Obeszły ono nieposiężne morze,

Iż ledwo sobą conieco kołysze,
Jak runiejące siewy na ugorze,
Czyniąc na głębiach błękitne komysze[13],
Gdzie księżyc srebro, złoto suły zorze,
Jakoby w skarbca tajemne zasieki,
A one na dno padały na wieki.

Choć poniektórzy mówią, że do pory[14],
A zaś, gdy czasu dobije godzina,
Wypłyną na wierzch złota całe wory,
Że najnędzniejszych biedaków drużyna
Czapką je nosić będzie do komory,
Aż się zbogaci wszelaka chudzina.
A to jest sekret pomiędzy narody,
Żeby zaś króle nie sięgły tej wody.

Bo wnetby złoto poszło na harmaty,
Na wojska, na te paradne urzędy,
A one czarne ostałyby chaty
Bez poratunku, jak zawdy i wszędy.
Więc sam Bóg morzem zapuścił te światy,
Że nikt żyjący nie wie gdzie i kędy,
A tyle tylko, że skarb jest i czeka
Uzwolonego z obroży człowieka.

Ano, co gadać! Świat na tem nie stanie,
Jeno se dalej pójdzie swoją drogą.
A nad kim doli jest nieubłaganie,
Temu i przyszłe skarby nie pomogą.
Widać-ci, człeku, dalekie świtanie,
Ale trza przebrnąć ku niemu noc srogą...
A i ten szczęśliw już, kto rzeknąć może,
Iż dojrzał one zapowiedne zorze.

— «Słyszałem — rzecze Żuk — że tam na spodzie
Jest ziemia, co się zowie Hatlantyda[15].
Sama się ona rządzi w onej wodzie,
W lasach, an karczmach nie najrzysz tam Żyda.
A takie mądre ludzie w tym narodzie,
Jakich się u nas nie słycha, nie wida...
Wojska nie znają, nie chodzą na wojny,
Jeno se żywot prowadzą spokojny,

Po sto i dziewięć lat każdemu człeku,
A dziesiątego sam oczy zamyka,
Jako do spania, iż dożył już wieku,
A wesół, jakby mu grała muzyka.
Zaś po sto dziewięć — doktora, ni leku
Nie zna, ani mu po kościach co strzyka»...
Tu syknął, chwycił za lewe kolano,
Iż miał, leśnikiem bywszy, kość strzaskaną

Przez padającą na Myszyńcu choję[16].
Po chwili zaś rzekł: — «Pieniądz tam nie w cenie.
Każdy pracuje, nikt nie je za dwoje,
Każdy ma czyste na grzbiet obleczenie,
Wszyscy zysk niosą, jak te bartnie roje,
W ul, co się zowie: Pospolite Mienie.
A ma ta ziemia wypłynąć ku słońcu,
Ale nie prędzej, jak przy świata końcu». —

Tak my gwarzyli społem. Było święto.
Z wypoprężonych ramion[17] spadła szleja.
Przypominalim, jak my tę zaklętą
Puszczę przebyli, jak się ona knieja

Zwarła za nami na śmiertelne pęto,
I drogi nasze i śmierć Horodzieja,
I mądrość jego, co była jak miody,
Zbierane z lipy za cichej pogody.

Rzekł Kos: — «Rad chciałbym, by na onym głazie,
Cośmy nim zamkli starego we wnękę,
Wyrznął kto dłótkiem, wyraz przy wyrazie,
Całe tułactwo nasze, całę mękę...
A zaś nad pismem, by wydał w obrazie
Oną to głowę srebrzystą i rękę,
Pożęgnującą przed nami powietrze...
By się ostało tak, że nikt nie zetrze». —

— «Ha! — Bugaj na to — Niełatwa to sprawa;
A czy to jeno, co ryte w kamieniu,
Przez wieki wieków w pamięci ostawa?
Siądź ty z dzieciami na chaty podcieniu,
Kiedy w czeremchach słowiczek przygrywa,
A kwiat srebrnieje w miesięcznym promieniu,
I rozpowiadaj tę powieść żałosną,
To one synom powtórzą, jak wzrosną.

Tak do nas doszły one dawne dziwy,
One ojcowe, praojcowe czasy.
A te...» — Nie skończył, bo nagle gwar żywy
Buchnął po drodze przed nasze szałasy.
Skoczy Żurawa, iż człek był stróżliwy,
A Bandys z Rochem poszedł był do kasy
Odebrać grosz ów, urwany od chleba,
By zliczyć, dość nam jeszcze będzie trzeba.

Alić nie oni wracali z wyprawy,
Jeno burniackie toczyły się bryki,
A na nich naród burniacki, jaskrawy
Od chust, wstęg. Swachy, drużbowie, muzyki,

Wesele! — Ano, szczęśliwej zabawy!
Szczęśliwej pory! Hukają pokrzyki,
Śpiewki, prześpiewki, a skrzypki i fletnie
Rzną drobionego[18] ogniście a setnie.

Burniaki-Grady dawały dziewczynę
Za jedynaka od Burniaka-Bobra.
Wnet skoczą z bryki, dobędą flaszczynę,
Przepiją do nas, my do nich, i dobra!
Tak im winszujem: «W szczęśliwą godzinę,
W sczęśliwą chwilę!» — A nuż nas pod ziobra
I pod kolana obłapiać drużbowie:
— «A jedźcież z nami! Wypijcież przezdrowie!»

Odpowiedziałem: — «Bóg niech wam zapłaci!
Z wielkim to dla nas, biedaków, honorem.
Ale wiadomo, służba wolność traci,
A jutro każdy stanąć musi z worem
U węgla. Miłać gościna u braci,
Jeno, Bóg świadkiem, ani my ubiorem
Ani myślami dziś nie do wesela...
Tak już musicie bez nas spiewać «Chmiela»[19].

— A czepcież młodą starym obyczajem
Na dzieży, jako nam czepili matki...
A wy, druhenki, z białym korowajem[20]
Nieście się strojno w pozłotki i kwiatki!» —
Tak w przyjacielstwie żegnalim się wzajem.
Posiedli brykę swatowie i swatki,
Drużby się jeno przymawiają mile:
— «Aby tę nockę jedną! Aby chwilę!» —

Jużci, że naszej zapachło to młodzi,
Jako więc kotu wielkanocna szperka.

Już Jasiek Kosów do Salki podchodzi,
Już na Marynę zpodełba Stach zerka.
Lecz gdy «sztajera»[21] po dudach smyk wodzi,
Krzykną muzyce: — «Oberka![22] Oberka!»
Chcą grajki. Na nic! Ni jeden z kapeli
Nie trafia... Tańca swego zapomnieli.

Zrzedła im mina. Zaczem dla rezonu
Urznęli marsza, co go grał Rakoczy[23],
Kiedy, za wojny węgierskiej, do tronu
Jechał przez Dunaj rzekę, co koń skoczy.
Tak z szumem, z hukiem, na podób homonu[24],
Gdy się nad porem powietrzny łów toczy,
Z trzaskaniem biczów, ruszyli z kopyta,
Młodzi, muzyka, ojcowie i świta.

Wtem Żuk: — «Waść takoż, panie Balcer... Dzieża...
Korowaj... Kwiatki... Złotka... Odpuść, Panie!
A młodzi[25] pewno polskiego pacierza
Nie znają... — Albo to ich całe granie?
Basów nie mieli! Nie dałbym halerza,
Że z oracyją nikt w progu nie stanie
I że nikt nie zna piosenki o chmielu...
Tfu! Co tam człeku po takim weselu!

— Przyjrzałem ja się onej kompanii...
Jużci, że dużo szumu i zamachu,
Ale co? Młody w krawacie u szyi,
Komin ma czarny na łbie, by na dachu.

Młoda, jak żeby szła po procesyi,
Przed Jegomością, przy samym baldachu,
Taki puściła welun, a spodnice
Wloką się za nią, by ogon indyce.

Ta gdzieżby dawniej! Przecie ty w gorsecie
Szła mi do ślubu, jak łątka... Co, stara?
Wianek ruciany, przewity we kwiecie,
A u warkocza wstęg jasnych — niemiara!
Na okoliczność[26] ślub głośny był przecie...
Od światła aże jarzyła się fara.
A wenikrator[27] ciągnął organista
Jak miech! Złotych coś kosztowało trzysta».

Westchnął. — «Dziś nowa moda i postawa.
Już dzieci pójdą tu Portugalczyki...
A co ród u nas rodowi podawa,
To za obyczaj będą miały dziki.» —
Mówił, a drogą nisła się kurzawa,
Polatywały weselne okrzyki,
A młodzież uchem łowiła i okiem
Pył, turkot, tętent, aż dzień zaczął mrokiem

Zachodzić. I mnie mroczno było w duszy,
Jak człeku, który coś miłego traci,
Gdy mu się złoty pierścień zawieruszy,
Przysiężny pierścień, co go miał od braci.
Jak dziki gołąb, coś mi w sercu gruszy,
Coś piersi porze u lewej połaci...
Wtem pojrzę, wraca Bandys i Zatrata,
A z nimi jakichś dwóch obcych ze świata.

Szli śpiesznie, ostro machając po boku
Rękoma, jak łódź, gdy ją pędzą wiosła,
A słowa, rwane od prędkiego kroku,
Co nieco cichość powietrzna mi niosła.

Przez ramię jeden miał torbę na troku,
Kapota, jako się noszą rzemiosła,
Na drugiem siwa płótnianka, łeb goły,
Kij w ręku, jako chodzą apostoły.

Uwięzły oczy mi w tej dziwnej głowie,
Jasnej, przy ciemnym ogniu śniadej twarzy,
Jak dach słomiany na czarnym tułowie
Zgorzałej chaty, co jeszcze się żarzy...
Tak szli pośpiesznie owi przybyszowie,
Nasi im z boków przydawali straży,
Aż krzykną ku nam zdala: — «Pochwalony!»
Tak my: — «Na wieki! Witajcież w te strony!»

Lecz Roch zdaleka wołał: — «Wielkie dziwy!» —
A Bandys wprzecz mu: — «Okrutne odmiany!» —
Jako więc kiedy na podmokłe niwy
Ostatnich śniegów, mając w piórach piany,
Lecą i klekot puszczają gwarliwy
Powracające z wód ciepłych bociany,
Tak one chłopy niesły się we wrzawie
Takiej, żem nie mógł rozeznać nic prawie.

Dopieroż kiedy przestąpili proga,
Przycichło. Tak my ścisnęli prawice,
Oni zaś wtóre pochwalili Boga.
Starszy — personat![28] Kapota w pętlice,
Wąs po sapersku przycięty, twarz sroga,
W głębokie brózdy, w mroki, łyskawice.
Siadł, boki zaparł. — «Interes tu taki —
Rzecze. — A które tu są Podlasiaki?

Bo my tu do nich.» — Hurmem się ozwały
Głosy z gromady: — «My od Sokołowa!»

«My z Międzyrzecza!» — «My od Krzny[29], od Biały!»
«My z Łomaz!»[30] — Podniósł brwi, patrzy bez słowa.
— «Ludzie kochane! Toż tam sę świat cały
Odwrócił... Wschodzi gwiazda Chrystusowa
Nad one ziemie, nad bory, nad rzeki...
Trzymajcież, coby nie zgasła na wieki!» —

Poszło gromadą szerokie westchnienie,
Wzniosły się ręce, przychyliły głowy,
Jak kiedy we mszy dzwonią w Podniesienie.
Jeszczeć nie całkiem miarkują tej mowy,
Alić po żyłach już ogień się żenie,
Już przez pierś leci dech jakiś rodowy
Od ziem dalekich, że odzew dąć muszą...
Już — ci tu ciałem tylko, a tam duszą...

Ściśli się w kupie, prą zbliska, gdzie ława,
Na której siedli owi wędrownicy.
Na palcach idzie stróżliwy Żurawa
Ku drzwiom, wyciąga tej kościstej grdycy,
Zakłada skobla i chwilę przystawa,
Nasłuchujący pogwarów ulicy...
Iż, choć te kraje są wolne od wiary
Wszelakiej, postrach pozostał mu stary.

Aż ów: — «To wyszło teraz takie prawo[31],
Że gdzie narodu naszego jest siła,
Gdzie my, unjaty, trzymamy się ławą,
Wiara ma dawna być, jak przedtem była.
Więc tam urzędy liczą krechą krwawą
Te dusze, co je męka naznaczyła...
Dociągną? — Dobrze! — Nie? — Już nam do szczętu
Ginąć, bez wiary i bez sakramentu!» —


Buchnął jęk na to, zachwiały się głowy,
Jak gdy wiatr mocny po boru uderzy.
— «Bez sakramentu?» — Szmer idzie surowy,
— «Bez chrztu?... Laboga!... Bez onych pacierzy
Przy konającym?» — Tu prędkiemi słowy:
— «Nie dać!» — Roch krzyknie i pięścią zamierzy;
A wtem Żurawa: — «Cichoj, bo usłyszą» —
I znowu szopa obniosła się ciszą.

Więc ów: — «Pół roku, narody kochane,
Po tych tu światach chodzim z tą nowiną.
Zeszliśmy Ajres[32], zeszliśmy Paranę,
Wszędzie het, gdzie te okręty dopłyną,
Albo dowiozą wozy. To gdzie stanę,
O Podlasiaki pytam. A niech ino
Wiatr ich od Buga, od Liwca obleci,
Zaraz się trzęsą iść — do matki — dzieci...»

Tu mu się złamał głos. A wtem go w mowie
Przebił ów drugi: — «My tu nie od siebie,
My tu przychodzim podlascy posłowie,
Od krzyża, co się pokazał na niebie,
Gdzie Boża męka zrąbana w Wirowie[33]...
My tu od kości tych, co je wiatr grzebie
W pustkach, po lasach... Od dzwonów, co biją
W chmurach nad niemi na Zdrowaś Maryjo»...

Ru ów wkapocie: — «Do księdza Błahoty
Był list z parachfji, co ją tam ostawił.
To krzyżem upadła, od łez cały złoty,
I tej godzinie życia błogosławił...
— «Wyszliśmy — wołał — żelaznemi wroty,
Lecz teraz Chrystus skrzydła nam przyprawił,

Polecim wszyscy a liczby domierzym!» —
— «Tak nam dopomóż Bóg!» — Tu się uderzym

W piersi kułakiem, aż ściany odgrzmiały.
Zaczem się stało cicho i tajemno.
A noc już późna szła i gwiazdy tlały,
Złotemi sztyki bodząc modrość ciemną.
Od tchów żarliwych chwiał się u powały
Ogieniek. Tak my gromadą przyziemną
Posiedli, jak te pierwsze chrześcijany...
Aż rzecze owy, płótnianką odziany:

— «Słychać, borami wracają kościoły
Wygnane... Każdy idzie w swoją stronę...
Słychać, że już są zmówione anioły,
Co między lipy postawią zielone
W Grannem nad Bugiem, gdzie teraz plac goły,
Cerkiewkę naszą. Jej tramy spalone
Do dziś tam leżą nad rzeką, na piasku...
W dzień czarne, nocą goreją od blasku.

To mają zacząć zaraz po nieszporze,
A na świtaniu ma stanąć gotowo,
Że dach na krokwiach już obświecą zorze...» —
Tu baby klasną i zachwieją głową:
— «A robotniczki-ż kochane! A Boże!
A cóż?... Poredzą! Tą Paniezusową
Mocą!... Poredzą! Moiście — A czego?...» —
Aż ów dobędzie głosu przycichłego:

— «Słychać, gdzie dusz się do liczby pokaże
Dość, to tam same zaczną grać organy,
A wszystkim dzwony będą bić we farze...
Święci poschodzą z obrazów, ze ściany,
I siędą w ławkach przed wielkie ołtarze,
A ząś Jan święty, orłami porwany

W niebo, odprawi tę pierwszą mszę polską,
Co ma prorocką być i apostolską». —

Lecz starszy machnął ręką: — «At, gadanie!
Będzie, nie będzie, jak Bóg da! Obaczym...
A to ci pewnie, że gdzie dziś nas stanie
Dwa sta, na onych sto, tam się zahaczym
O tę ojczyznę na — nieoderwanie.
Nie staniem? Lizcbą głów się nie wyznaczym?
Przepadło! Pójdziem i z ciałem i z duszą...» —
Tu urwie, bo go chłopy nagle zgłuszą:

— «Nieprawda! Co wy? Nieprawda! My duszy
Nijakim światom na zgubę nie damy!
Skały ukruszy, a nas — nie ukruszy...
Tu nie o frachę, o wieczność tu gramy!
O to zbawienie!» — Tu Roch się napuszy,
Jakby za wszystkich obstawać miał samy,
W boki się zeprze, zamarszczy u czoła.
I pierś podawszy naprzód, tak zawoła:

— «Dalej! Spisujta! — Bugaj z Modlenicy
Z żoną Barbarą. Ślub brali w Krakowie,
W onym kościele, co ma mur z ulicy,
A zaś na murze święci patronowie
Stoją[34]. — Kos Marcin. Ot, tej tam dziewczycy
Ojciec. A w puszczy zostało mu w rowie
Trojgo, zginionych śmiercią na bąbele...
Wszystko zaś chrzczone w boru, nie w kościele.

— Bandys w Włodawy[35], Pietr. Pięć morgów ziemi
Ostawił, duszę ratując w honorze.
Ze sierotami uciekał drobnemi
Przez Bremę, miasto niemieckie, za morze.

Pomarły, w wapno ciśnięte z inszemi
W baraku, w onym dziecińskim pomorze.
A to — Jagienka, żona ślubna. Milczy,
Iż ślub był w boru brany. Był ślub wilczy.

— Lis Marcin z Kodnia[36], szewc. Opłacał z dzieci
Po ćwierci stówki, coby nie wpisane[37]
Ostały. Aż-ci urodził się trzeci...
Nie było co dać... Strażniki pijane,
Ledwo świt, jeden z papierami leci...
Tak matka trzasła głowiną o ścianę,
I trup. To kryli w bagnach się, jak dziki,
Coś przez pół roku. Zaś — do Hameryki...

— Jędrzej Drozd, wdowiec. Magda Mnich — żeniata.
Jak mogą, żyją we dwojgo do kupy.
Mąż w orenburskim stepie się kołata,
To nie poredzą na to i biskupy».
— «Horodziej!» — nagle zakrzyknie Zatrata.
Więc Kos: — «A cóż to? Zliczacie i trupy?» —
A Roch: — «Zliczamy! Mogiła ta wstanie
I pójdzie świadczyć na ziemi wołanie.

— Już wy nie bójcie się! Trafi do pola...
A co? To będę tylko za żywota
Trzymał tę wiarę, a po śmierci — hola?
Na cóżby zdała się taka robota?
Mnie jedna prawda i jedna jest wola,
Czym żyw, czym nie żyw! A Pan Bóg też kota
W worku nie kupi, jeno się zapyta:
— «Któżeś ty, chłopie, jest?» — Tak ja: — Unita!

— Unita jestem, Najwyszejszy Panie,
W drzewianej cerkwi chrzcony przez parocha,

A prędzej Bug się nawróci i stanie,
Niż ja z tej wiary popuszczę choć trocha
(— «Albo i prędzej!» — hukną Podlasianie,
Gęsto dokoła ciżbiący się Rocha).
— A niech w to miejsce nikto mnie nie trunie,[38]
Bo padnie, jako po jasnym piorunie!» —

Zawrzało. Wszyscy popuścili garła
Nie dbając na nic. Popróżno Żurawa
— «Cichojta!» — woła. Tak się już rozdarła
Dusza w narodzie, że milczeć nie sprawa.
Zbyt długo ona tajemność ich żarła,
ż[39] rana była w każdem sercu krwawa,
Co się nie dała schować pod sukmaną...
Tak się rozkryli — świecący tą raną.

Lecz ów w kapocie: — «Ludzie kochające!
Nie o to idzie rzecz! Nie o to chodzi!
Tu potrza, coby stanęły tysiące,
Które ocean dziś od braci grodzi...
My tu nie liczym dusz. My tutaj gońce.
A kogo ziemia ta nadbużna rodzi,
Niechaj się czuje do niej! Niechaj bieży
Ratować onej niebogiej macierzy!

— Z Ajres, z Parany, setkami już wali
Podlasie. Będzie luda do tysiąca...
Już my tu jeden okręt zwerbowali,
Co na warsztatach stoi od miesiąca.
Rozkołatany, prawda, lecz się fali
Nie zlęknie jeszcze, moja kochająca
Gromado! Można zawierzyć mu głowę,
Zaś kartę płaci na nim przez połowę».

Tak krzyknę: — «Tuście nam trafili w sedno,
Waszmoście moi! Tu niema już o co...

My tu wyrobkiem... A chociaż nam biedno,
To o powrocie dniem myślim i nocą.
Nic nas nie trzyma tu, tylko to jedno:
Czy płacić statek będzie naszą mocą?
A jak połowę karta, to i dobra!» —
Tu Bandys trzosa obrócił przez ziobra.

Dźwiękło. Wysypał, liczym. Popierw głowy
Wziął się rachować Żuk. Ten był w liczeniu
Majster. Poradził zagajec bukowy,
Choćby dwa morgi, zliczyć na korzeniu
Okiem bez chyby. Umknie mu jakowy
Buczek w Myszyńcu abo na Zieleniu[40],
Za insze — jeno temi brwiami ruszy,
Już go ma! Już mu się nie zawieruszy.

Stoim. Nikt nie śmie poruszyć się krokiem
W ciżbie, żeby zaś nie zmylić rachuby.
Wszyscy wstrzymalim dech, utkwionym wzrokiem
Patrzym w kościstą rękę, w palec gruby,
Sękaty Żuka. A ów rysiem okiem
Po jednej bierze głowy, jak we śruby,
I siwe wąsy zjeżywszy na gębie,
Pomrukiem liczy, jak dęby w porębie.

Aż krzyknie: — «Trzy i czterdzieści jest luda!
Nie setka-ć, prawda, a zawsze tej miary
Podeprzem! zawsze zratować się uda
Co nieco onej polskiej mszy u fary!» —
A wtem przed inszych wyjdzie Jędrzej Gruda,
Rzekąc: — «Ii... mnie ta nie liczyć! Ja stary...
Mnie ta dziś, jutro!» — Tutaj go chrzypota
Chwyci i jak tym suchym krzem szamota.

Odpoczął, westchnie: — «To gdzież mnie w te światy?
W te wielgowody puszczać się? W te chlusty?

Tak wy mnie w regestr nie wpisujcie, braty!
Tu żywot konał będę... Barak pusty,
Dajcie mi kapciuch tytuniu czubaty,
Cobym se kurzył... Ostały się chusty
Po nieboszczycy... Zaścielę se łoże
Pieknie, i tak doumrę w ręce Boże. —

— A co ta na mnie padnie, między młodsze
Rozdzielić. Niech ta!» — Tu odgarnie z twarzy
Długie, opadłe włosy; czoło otrze
Z potu i wzrokiem gasnącym zajarzy.
Tak insi: — «Co wy, Jędrzeju? Co, kmotrze!
Bez żywej duszy, bez ognia, bez warzy
Ostać się chcecie?» — I zaraz go chwycą
Między się. A on: — «Ja ta... z nieboszczycą...» —

Lecz Bandys kładzie kupki. Baby, chłopy
Porówno, a zaś przez połowę dzieci.
Pourastały grosza godne kopy,
Aże się w oczach srebrzy to a świeci.
— «No, to i żniwo nasze! Nasze snopy!» —
Rzekę. A Bugaj: — «Wiera mi! Co trzeci
Waści się patrzy, mój panie Balcerze!» —
— «Trzecizna! — hukną insi. — Niech Waść bierze!» —

Gruchli my śmiechem. Więc Bugaj: — «Prócz żartu!
Coby nam bez was była za porada?
Wy kowal, toście z nas dobyli hartu...
Jużby się dawno rozciekła gromada,
By nie wasz rozum, co dodał jej wartu,
Że jako rzeka płynie, gdzie jej nada...
Wiadomo, w mieście jak płacą rzemiosła,
A was — do portu z nami dusza niosła.

— Toć wy nam ociec!» — Roztworzył ramiona,
Chwycili my się w uścisku za bary,

Że cała izba stała roztrzęsiona
W dygotach szlochu... Tymczasem świt szary
Zasrebrniał. Już te różane wrzeciona
Świetlistą wiją przędź, już te kotary,
Ponabijane gwiazdami mgławemi,
Rozsuwają się i dzień czynią ziemi.

A tutaj trzaby farb, a i malarza,
Coby utrafił ono wniście słońca.
Jako się pierwsza wypłomienia zarza[41]
Z morskich czeluści, gdzieś u świata końca,
Jak się natęża, w moc rośnie, rozjarza,
Jak piórmi trzęsie w tęczach gorzejąca,
Aż na skrzydliskach ze szczerego złota
Wzbije się słońca ptak i ogniem miota.

Tak my wypadli na świat kupą całą,
Jakby skąpani w szumiącej kąpieli
Onego zdroja, co młodość dawało.
Na amen[42] zbytych nędz my zapomnieli...
A tu nam hejnał radosny już grało
Wybuchające słońce z wód topieli,
A morze szło nam łaskawie pod nogi,
Setną w nas siłę czując i duch srogi.

Okręt my widzieć szli. Warowny jeszcze
Był statek. Sterczał teraz na pomoście
Warsztatów, w śruby chwycony i w kleszcze,
Co go trzymały zamczysto i proście.
Znać, że go burze biły, prały deszcze,
Że nim targały wichrów nawałnoście;
Lecz nam się wydał, jako więc ta arka
W potopie. Nikto nie gani, nie sarka.

Trzy dni nie przeszło, a w porcie zawrzało
Od kup podlaskich, co ciągły ze świata
Wozem a pieszo, jako kogo tam stało.
Nie tak więc owa czereda skrzydlata
Powrotnych czajek, gdy słońce dogrzało,
Ciągnie i z dechem wiatrowym polata,
Jako ten naród przez lądy i wody
Ciągnął za onym podmuchem swobody.

Małomówiący był lud i ponury,
Znać przeznał złego moc, zaparł się w sobie
I milczał. A gdy odezwał się który,
To jakby żywą ranę miał w wątrobie.
Znać, że na niego waliły się góry,
Że był skrzywdzony w wszelakim sposobie,
Zaś teraz nosił pochyło te bary,
Jako więc ziemny proch zdeptany, szary.

Były tam oczy, jako lodu bryły,
Były tam twarze, jakby młotem kute,
Serca krwią zaszłe i tętniące żyły,
Pięście zatwardłe w sęk i słowa lute.
Był naród, który dobył z siebie siły
Śmiertelnej, wydał swą najwyższą nutę,
A z wszystkich piersi bił, skroś grubej koży
Ochfiarowany duch, baranek Boży.

Jak cicho przyszli, tak cicho posiedli
Na brzeg, podobni owej siwej trzodzie...
Niewiasty śniade, by szyszki na jedli,
Drobne, zawiędłe były w swej urodzie.
Ogniów nie kładli, poswarków nie wiedli,
O suchym chlebie trwając i o wodzie.
Jeśli w nas pęd był, to w nich — moc i trwanie.
Z za Buga byli, sami Zabużanie.
....................


Czyli ja tutaj będę wypisował
Dni tych godziny a godzin momenta,
Jako nad morzem lud ten noclegował,
Patrzając w gwiazdy, czekając okręta?
Pomrok i światło, wszystko się napował
Zmąciło we mnie, iż duch nie pamięta
Tych chwil podrobnych, a tylko się miota
Górą, nad wielkim zaworem żywota.

Bo cóż to było, jak nie sądne roki,
Ono praśnięcie we świat tyla ludu?
Ono wyrwanie, jak dęba z opoki,
Tego, co zaprzał[43] mechem swego trudu?...
Trzasła ci szyba na widok szeroki,
Na one Boże sprawy, pełne cudu,
Aż nam się chata zatrzęsła u węgła...
Ale nas życia moc w swój ruch zaprzęgła.

Dawno szli insi w tułacze krainy
Tęskności, gdzie się miłowanie rodzi,
Był duch osobny, z osobnej przyczyny
Co ich na czarnej wyprawował łodzi...
Lecz wtem bić jęły naglące godziny
(Iż to tam zegar Boży różnie chodzi),
Tak już nie było co czekać w tej porze,
I — do pół Polski — runęło za morze.

Gruchnął się naród o tę cudzą ziemię,
Jak więc o kamień, co mu łba rozkrwawił.
I wnet w tej rany brózdę padło simię
Życia inszego, niż to, co ostawił.
Wzeszła ruń, wstało jakieś nowe plemię,
W którem się wolny duch nagle wyjawił,
Uderzył w pióra, i z onych zaświeci,
Przyodmieniony przez moc nową — leci.
....................


Ranek był czysty. Powietrze się samo
W ruch bystry niosło i szumiało wiosną,
Gdy my ruszyli oną jasną bramą
Nadziei, co ma pozłociste krosno[44]
I świat przetyka różnobarwną lamą,
A duszę czyni mocną i radosną...
W szyku ruszylim, jak na świętą wojnę,
Wzniesione głowy, a lica spokojne.

Bo też to była prawa krucyjata,
O której brat mi powiadał w Krakowie,
Gdy się porwali do wychodu świata
W poranne słońce bijący orłowie.
A zaś nie bacząc, czy zysk im czy strata,
Ruszyli wszelkiej nacji narodowie
Odbijać Pański Grób tureckiej mocy...
A krzyż przed nimi szedł we dnie i w nocy.

Dość było pojrzeć po naszej gromadzie,
By poznać ową zaprzysięgłość ducha,
Co pieczęć swoją gorzejącą kładzie,
Gdzie popierw była tylko glina krucha.
Cóż nam stać mogło teraz na zawadzie,
Gdy z każdej piersi żywy ogień bucha,
A naród przez te tułackie odmiany
Prawie że wyrósł z tej dawnej sukmany.

Jakaś dostojność, jakowaś powaga,
Jakaś zaduma wybiła na lica,
Jakaś się w duszy ociężyła waga,
Za syna znał się naród, za dziedzica...
Żaden szmat lepszych przywdziać się nie wzdraga,
By to nie była luźna ruchawica,
Ale pod liczbę oddane i miarę
Głowy tej miłej ziemi na ofiarę.


Tak my szli, tak my kroczyli przed siebie,
W górności naszych dusz i naszej sprawy.
A ono morze ledwo się kolebie,
Ledwo że po nim chodzi wiatr ruchawy,
Poszeptujący, iż nas nie zagrzebie,
Gdy plusną z nami korabiowe nawy.
A jak szeroko i jako daleko,
Błękit nas cichą ogarnął opieką.
....................

Hej, żegnajcież nam wy, wody i lądy,
Wy niezbrodzone puszcze, i wy, góry!
Pobrałyście z nas śmiertelne przysądy[45],
Że my do waszej wtargnęli natury,
Lud polny, co ma nad zbożami rządy...
Żegnajcie, bracia, gdzie tam legnął który!
Niechże choć wasze radują się kości,
Gromado polska, pod słońcem wolności!

I ty mi żegnaj, najmilejszy kwiecie,
Com białość twoją zamknął w czarnym grobie!
Choćbym po całym obnosił je świecie,
Serce się moje ostanie przy tobie...
Dość. Niech łza twarda oczu mi nie gniecie!
Trza dolę znosić w kowalskim sposobie...
— Wtem strzał. Odhukło setnie dookoła.
Znak to, że ocan czeka już, że woła.
....................

...Idziem do ciebie, ziemio, matko nasza,
Coś z pierworodnej zrodziła nas gliny!
Idziem do ciebie, rzesza twoja ptasza,
Powracające do gniazd swoich syny...
Niechaj nas dola, jak paździerz, rozprasza,
Krzykniesz — wnet twoje zbiorą się drużyny.

Przez imię twoje i na twe wołanie
Lud, wierny tobie, u boku ci stanie.

...Idziem do ciebie, ziemio, matko miła,
By upaść czołem na twoje zaproże...
Nie jeno liczba my — ale i siła.
Nie jeno pług my, co łany twe orze,
Ale i pieron, co Bóg go posyła,
By walił bory o spróchniałej korze...
Nie jeno proch my, co z wiatrem polata,
Ale i bary — dźwignące pół świata!

...Młotami walić będziem w twojej kuźni,
Sochą w rozświtach krajać twe zagony,
Aż ci się pęto u szyje rozluźni,
Aż buchnie z ciebie ogień zatajony...
Niechaj nas nie tknie nikt, niechaj nie bluźni,
Że nie masz synów dla swojej obrony!
Na śmierć, na życie oto ci oddana
Podlaska dusza... podlaska sukmana.

Serdca się nasze pod stopy twe ścielą,
Polsko, jaką cię nie widały duchy!...
Ty wyjdziesz srebrna — łzów naszych kąpielą
Wymyta, strojna w zbóż twoich rańtuchy...
Pola się twoje wiosną rozweselą
Ludów! Ty cała w słoneczne wybuchy
Wolności pójdziesz, co tleją już w niebie...
...Idziemy, matko! Idziemy do ciebie!



KONIEC





  1. Lama (fr.) — tkanina przetykana srebrem i złotem, złotogłów.
  2. ... do szmatki... nie zwiąże — w szmatkę nie zawiąże, jak małe dziecko; przen. nie skrępuje, nie uczyni niewolnikiem.
  3. Kaban — rodzaj cygar.
  4. Zagrzęzi — puści w głąb, zanurzy.
  5. Załóg — pieniądze leżące na wszelki wypadek, fundusz zaoszczędzony.
  6. Nie nada! — Nie zda się na nic, nie uda się, daremno.
  7. Przebijać — przerywać.
  8. Na milczka — na milczenie (silentium).
  9. Każdy na swój siąg (niech się mierzy); siąg — odległość między kończynami rozpostartych poziomo obu rąk; przen. wolno każdemu postąpić wedle sił i chęci.
  10. Kantar (tur.) — uździenica.
  11. Katejusz (gw.) — katechizm.
  12. By — jakby.
  13. Komysz (rusk.) — chróst, gąszcz, krzaki; przen. fale.
  14. ...do pory — do czasu.
  15. Hatlantyda — Atlantyda, miała być ziemia, ląd czy wyspa, między Afryką a Ameryką, zatopiona w falach oceanu Atlantyckiego.
  16. Choja — chojak, sosna.
  17. Z wypoprężonych ramion — z ramion, zwolnionych od popręgi, pasa, rzemienia.
  18. Drobiony lub drobny — nazwa tańca.
  19. Chmiel — obrzędowa pieśń o chmielu, śpiewana przy czepinach.
  20. Korowaj — placek weselny.
  21. Sztajer (niem.) — nazwa tańca, walca styryjskiego.
  22. Oberek — taniec kujawski.
  23. Marsz Rakoczego — utwór wedle podania cygana, Michała Barny, który miał być nadwornym muzykiem Franciszka II Rakoczego, wodza powstańców węgierskich (ur. 1652, umarł 1735).
  24. Homon — zgiełk, wrzask, krzyk, szum.
  25. Młodzi — pan i panna młoda.
  26. Okoliczność — okolica.
  27. Przypis własny Wikiźródeł WenikratorVeni Creator, hymn do Ducha Świętego śpiewany m. in. podczas ślubów.
  28. Personat — osoba poważna, znaczna figura.
  29. Krzna — rz. na Podlasiu, lewy dopływ Buga.
  30. Łomazy — w pow. bialskim na Podlasiu.
  31. T. j. ukaz tolerancyjny z dnia 17 kwietnia 1905 r. (por. str. 27).
  32. T. j. Buenos-Aires — stolica Argentyny.
  33. Wirów lub Wierów — w. nad Bugiem w pow. sokołowskim, na Podlasiu.
  34. T. j. u św. Piotra.
  35. Włodawa — m. powiatowe na lewym brzegu Buga, na Podlasiu.
  36. Kodeń — mko na lewym brzegu Bugu w powiecie bialskim na Podlasiu.
  37. ...wpisane — do ksiąg wyznawców prawosławia.
  38. Trunąć (gw.) — dotknąć, trącić.
  39. Przypis własny Wikiźródeł Bład w druku. Brak początkowej litery ( lub ).
  40. T. j. w Zielonej puszczy; por. str. 47, 3.
  41. Zarza (gw.) — zorza.
  42. Na amen (gw.) — zupełnie.
  43. ...zaprzał — zaczął się psuć, słabnąć.
  44. Krosno — rama z naciągniętą na nią tkaniną do wyszywania.
  45. Przysąd — koszta sądowe, grzywna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.