Pan Balcer w Brazylji/V/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pan Balcer w Brazylji
Pochodzenie Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

W PORCIE


Powitanie morza. Na jarmarku. U Burniaków. Przy ognisku. Sekura odzyskuje mowę. Pożegnanie. W porcie. W gospodzie Opacza. Zabuda. Jaśków list. W dokach. Kazanie ks. Błahoty. Imakulata. Śmierć Zabudy,. Magier i Żdżara. O Salusię. Mgła. Mazura śmierć na drodze. Węglarze. Pieśń o Łazarzu. Zdobycie trybuny.


I.


...............
Port było miasto. Ale aż po ranu
Noc u kościelnych przetrwawszy podwoi,
Sinego morza dojrzeli my łanu,
Gdzie statków gęsto niby kopic stoi.
Rozór[1] ci to był srogi oceanu,
Co srebrną brózdą na dwojgo świat kroi,
Że dwoma skiby upada na strony,
Prawą i lewą połową dzielony.

Więc jako pątnik, kiedy mu zdaleka
W mgle zamajaczy ostrobramska wieża,
A on, choć szczudłak i choćby kaleka,
Czołem z radości o ziemię uderza,
Iż ujrzał, na co dusza jego czeka —
Tak tam gromada nasza u odźwierza
Powrotu swego, padła na kolana...
— Witaj, przewitaj, ty drogo żądana! —

...Któreś nas zwało przez wielkie pustynie
Krzykiem tęskności, co w szpikach aż wierci,

Gdy dusze nasze, wyschnięte w tej glinie
Ciał umęczonych, padały się w ćwierci,
Któreś nas zwało po pilnej przyczynie,
By odnieść kości nasze do tej śmierci,
Co cicha siada na chaty przyproże,
W spokoju zaszłych zórz — zawitaj, morze!

...Któreś stanęło okrutnym przestrzałem
Od nas, tułaczy, do domu i rodu,
A teraz skrzydłem ponosisz się białem
Od słońca wschodu do słońca zachodu,
Ciebie ja, naród ubogi, doznałem,
Od piany piór twych do czarnych żył spodu,
Gdziem widział dziatki moje potopione,
Jakby miesiącem zaszłe — tak zielone.

...Witajcie, srebrne wierzeje i wrota,
Które nam oto Bóg do dom otworzył,
Iżbyśmy swego chwyciwszy się płota,
Jak pień wyrwany byli, co zaś ożył.
Oto nas tutaj przywiodła tęsknota,
Oto lud zdrowiem i życiem nałożył,
By duszę dowlec tu i spojrzeć w zorze
Nadziei swojej... Zawitaj nam, morze!

...Niechże twe szumy nade mną się staną,
Niech mnie korabie twoje precz poniosą!
Bom Łazarz, jedną oskorupion raną,
Od wierzchu czaszki po stopę aż bosą...
Na ziemię dobrą i obiecowaną
Szedłem, a teraz powracam się, bo są
Niezwyciężone rzeczy, bym ostawał,
Korzenie puścił tu i owoc dawał!

...Człowiek ja jestem polnego zawodu,
Inakszej roli, z pod inszego nieba...

Lipy mi kwietnej, pszczół brzęku z ogrodu,
Wierzby a brzozy płączącej mi trzeba...
Nie szukawałem od rodu, prarodu
Wyżebranego u ziem cudzych chleba,
Anim światami goniwał cudzemi...
Co mi świat? Własnej, rodzonej chcę ziemi!

...Doma chcę! Niechaj twój żagiel zruszony
W ojczyste kraje duszę mą pomiota!
Bom naród-oracz, bez pługa i brony,
Bom naród-kowacz, bez kuźni i młota...
Do strzechy żytniej jestem utęskniony,
Jako do matki ubogi sierota...
Nieś-że mnie teraz skrzydłami czteroma
Śródniebnych wichrów twoich! Ja chcę doma!
...............

Poszliśmy w miasto. Siedziało okrakiem
Na rzece, co my tu za nią bieżeli,
Od kiedy w gorcach porwawszy się ptakiem,
Leciała, szumiąc z srebrzystej gardzieli.
Teraz, skrzydliskiem rozwiana dwojakiem,
W dwoje wód grzmiących potęgę rozdzieli,
Zawściąga wartu, pian puchy rozpierza,
I pełną piersią w ocean uderza.

Dopieroż je tu na uzdę! Most tęgi,
Kraciasty, niby ta zębata brona,
Oba jej boki dymiące sparł w cęgi
Przyczołów swoich. A rzeka zaś ona
Żwa munsztuk, targa na sobie popręgi,
Niezbytym jeźdźcem będąc przeskoczona
I piany pluje u każdego słupa,
Jak ogier, co w nim ta wątroba chlupa.

Cud było patrzeć stąd na wieże, mury,
Jak to szło jedno drugiemu przez głowę,

Iż brzeg był górny a krągły z natury,
Właśnie jakoby wykuty w podkowę.
Bokami brodził gród, jak czynią nury,
Zaś czubem wiercił tę Bożą posowę;
A dym z kominów wprost w niebo tak pędził,
Że miałbyś szperkę w nim, tobyś uwędził.

Pogoda była cicha, rześki ranek,
Jak u nas bywa ku świętemu Janu;
Ostatnie gwiazdy zgasiły kaganek,
Którym w noc świecą Chrystusowi Panu.
Dalekich statków kołysał się wianek
Na nieobjętych falach oceanu,
A te, jak owce w runie, szły do brzega
Z przepaścistego swojego noclega.
...............

W mieście był jarmark. Kipiel[2] sroga. Mrowia
Ludzkiego wrzątek niestrzymany zgoła.
Ledwoś wpadł, jużci od zadu strzeż zdrowia,
Jużci od żeber znów, jużci od czoła...
Strój różny. Tutaj sajeta[3], tu krowia
Skóra z sierzchułą[4], a szastnie gdzie poła,
To nagość łyska pisana w kolory[5],
Jak jajo, onej wielkanocnej pory.

Dopirz[6] wrzask! Każdy cię do swojej kupi
Ciągnie, szamoce, przygwałca i trzyma,
Że człowiek tylko te oczy wyłupi,
A ów mu gębą, jak wiatrem w miech, dyma.
A niech zmiarkuje twój rozum, że głupi,
To cię, jak hubę namiękłą, wyżyma,

Aże ostatnim popuścisz szelągiem...
Nie lża tam inak, jak pięścią a drągiem.

Więc krzyknę: — «Kupy pilnuj, a wal klinem!» —
Tak wnet się nasza gromada obwoła.
Ja poprzód, za mną Roch wespół z Marcinem,
Skroś ciżbę pruje, jak byk, dając czoła.
Niejeden z okiem odleciał wbok sinem,
Niejdnego my zwalili chochoła[7],
Niejeden stragan pogubił pierogi,
Aż my w tym ścisku dobyli se drogi.

Dobra nas gwiazda wiodła. Kęs[8] na prawo
Był plac. Z nagłości wparli my się w niego,
Ajk płocie, kiedy walą gęstą ławą,
Strzymać nie mogąc naporu własnego.
Czarni, obdarci, nakryci kurzawą,
Niźli do ludzi, do stada dzikiego
Rychlej podobni, a każdy kij w garści.
Wtem krzyk: — «Stój! Stójcie! A żeby wciornaści»...[9]

Takem otrzeźwiał. Jakby mi więc miodu
Kapnął na serce spalone w goryczy...
Patrzę, na placu moc wielka narodu,
A za ożydle[10] trzęsie mnie i krzyczy
Jakowyś Mazur tęgiego zawodu.
Czupryna lniana, twarz w ogniach, kark byczy,
A tuż przed nosem moim srogie pięści...
Tak huknę: — «Bracie! A niech ci Bóg szczęści!»...

I nie pytając, kto, co, jak, któędy,
Zwaliłem mu się, by kłoda, na szyję.

Tak insi nuż się obłapiać w te pędy...
Mazur, nie Mazur, wszystkie parachwije
Za jedno! Nikto nie słucha komendy,
Krzyk z krzykiem, słowo ze słowem się bije,
I nie tak sobą rodzeni się cieszą,
Jak my, we światach tych, swojacką rzeszą.

Zaczem się zwarli w kupę. Jezu Chryste!
Jakże nie buchniem duszą, by ukropem!
Jak o ziem czapy nie runą rzęsiste!
Jakże się w bary nie chwyci chłop z chłopem,
Jak nie zajarzą te lica sierdziste
We łzach! To wiera[11], że prędzejbyś czope,
Onego źródła, co bije z pod ziemi,
Zatkał, niż serca te, ze łzami temi!

Wielka to rzecz jest ta pospólna dusza,
Co ją ojczysty zagon w naród wszczepił,
Że jest rodzący, jak jabłoń, jak grusza,
Jaednaki owoc, jak żeby kto lepił!
Pomyśleć tylko... Co u paralusza!
Chlebam nie łamał z tobą, wodym nie pił,
A niech cię, chłopie polski, gdzie obaczę,
Razem i radość mam, i razem płaczę.

I zaraz mi się po kościach obzywa
Ten praojcowy ród, ta ziemia, macierz...
Hej, niechaj człek się i skóry wyzbywa,
Jedna mu dusza z bracią, jeden pacierz!
Rozerwie-li kto? Aliści, jak żywa,
Zrasta się miazga we pniu, choć go zaciesz
Siekierą w sam rdzeń, przez biele, przez kory,
I spólnym majem zakwita swej pory.

Zaczem po placu pojrzę. Czworobokiem
Stały tam wozy, w półkoszki, w półdraby[12];

Szkapy żwające po torbach z obrokiem,
Kury a gęsie, prosięta a schaby...
Lud zadufany, nieustępny krokiem,
Chłopy w lejbikach rządnych, w chustach baby;
Pstrzy się to, kwieci, buszuje[13], pokrzyka,
Głowa przy głowie tuż, przy bryce bryka.

Wszyscy gadają naraz. Jak w podwiośnie
Sto żył z podziemnych ruczajów wybucha,
Tak huczy wrzawa, tak gwar setny rośnie,
Każdy prowadzi rzecz, a nikt nie słucha.
Dopieroż gdy z tej nagłości ochrośnie[14]
I oną parę, co pierwszą, wydmucha,
Gdy baby zatchną się, a chłopy spocą,
Jakoweś słówko zrozumiesz przemocą.

Bokami, pośród tumultu babiego,
Bugaj i Marcin Kos trzymali mowy.
Co przerzekł który, to z dziwu wielkiego
Plaskają ręce i chwieją się głowy,
Iż siła lud ten zabaczył, co swego,
I już się po nim przyrzucał liść nowy
W miejscu tem, gdzie miał przez osierdzie bliznę,
Kiedy był szczepion w tę cudzą ojczyznę.

A teraz, kiedy mu oną zgrubiałość,
Którą był przyżył w pniu obcym, zdrapano,
Kiedy wspominki podbiły w nim żałość
Za oną chatą a ziemią kochaną,
Leda słóweczko jakie, leda małość,
Bólem go piekły, do krwi zdartą raną,
Iż słychać było w onej zawierusze
Głosów jęczące i łkające dusze.

Więc tak się stało, że my to, nędzarze,
Nie miawszy w sakwach nic, nawet okrucha
Czarnego chleba, przynieśli w podarze
Karmię dla serca, posiłek dla ducha...
Upragłym wzrokiem patrzają włodarze
Ziem dobrych, sroga pali ich posucha,
A onże Łazarz palec w rosach macza
I puszcza krople na język Bogacza.
...............

Lecz Kos, stanąwszy w pośrodku, na ćwierci,
Co nią mierzają podjezdkom obroki,
Pociąga nosem wiatr, a okiem wierci
Opałki, niecki, węzełki, tłumoki.
Aż krzyknie: — «Ratuj mnie od głodnej śmierci,
Patronie święty! A toćby tu boki
Godnie wyłożyć było czem, że — rety!» —
Tak się rzuciły do wozów kobiety.

Wmig zabielały gomółki, twarogi:
Rzęsiste[15] bochny, słoniny okrajce,
Wnetże kiełbasy w wiankach, wnet pierogi,
Wnet butle z mlekiem, warzone wnet jajce...
Puszczą się nasi, uczynią gwałt srogi
Skroś onych jadeł, co właśnie, jak w bajce,
Aboli we śnie, tak nam się jawiły,
Iżby lud zaczuł w kościach nowej siły.

Ale Żurawa oburącz przed siebie
Wziął krągły bochen, do piersi przycisnął,
Podniósł źrenice i rzekł: — «Miły chlebie,
Któryś nam tutaj pociechą wybłysnął,
Jak owo słonko wiośniane na niebie,
Bądź-że pozdrowion!» — A tu się zachłysnął
Ślozami, które chciał utłumić w sobie...
Aż w takim dalej powiadał sposobie:

— «Oj, zapachniałeś ty mi wioską, chatą,
Oj, zapachniałeś dymem jałowcowym,
Kiedy cię Magda na wyścig z Jagatą
W bochny tulają po stole lipwym...
Zaś podebrawszy święconą łopatą,
W czeluść cię sadzą na liściu klonowym
I podpłomyki skrobają po dzieży...
A z pieca idzie na izbę duch świeży.

Tyś to jest ona strawa pierworodna,
Bez której nijak ostać się nie możem!
Nie jeno żywot, i dusza tam głodna,
Gdzie ty nie pachniesz polami a zbożem...
Błogosławiona treść twoja aż do dna,
I ręka matki, co krzyż kreśli nożem
Przez twą rumianość, nim czeladź obdzieli»... —
Tu umilkł, dobył kozik z kamizeli.

I uczyniwszy przez bochen krzyż święty,
Stateczną k sobie odwalać jął skibę,
Prószący łzami na nią. Tak był zjęty
Tą rzewliwością, co kiedy sadybę
Rodzoną wspomni, to za sakramenty
Ma sobie każdą rzezcz i jak przez szybę
Miesięczną patrzy choć na żerdź u płota,
I wszystko jej się w srebrze łez migota.

A tak to po nas poszło, że my z płaczem
Chleb jak opłatek łamali, dzielili...
Człeku, co nigdy nie byłeś tułaczem.
Nie wyrozumiesz ty podobnej chwili!
A jam ją przeżył i znam moc jej. Zaczem
Kręgiem się chłopi na bruku sadzili,
A wszystkie oczy stanęły wlepione
W jadła, porządkiem w dwie strony dzielone.

Zaczem nastała cichość, jak w kościele,
Tylko chrobocą te zęby, te szczęki,

Tylko ten język obraca, żwa, miele...
Krótka tam droga do gardła od ręki,
Iż nikt nie baczył, co — ani, jak wiele.
Czasem śmiech, czasem ponoszą się jęki
Skroś onej ciszy. Tak z jadłem i z piciem
Naród się witał tam, jak z dawnem życiem.
...............

Dopirz kto pojadł, a miał już do syta,
Wzdechnął, rzemienia puścił z chudych boków.
A twarz mu nędzna i we łzach obmyta
Przyśmiechiwała się, jak zarz[16] z obłoków.
Odsapnął Marcin Kos, iż mu jelita
Chleb rozprostował i zluźnił, jak troków,
Skręconych w onym to niezbytym głodzie,
I wnet się dusza ruszyła w narodzie.

Zabłysły oczy, jak iskry w popiele,
Chrzęstnęły w stawach przeciągane koście,
A żywe ciepło rozległo się w ciele
Zaziębłem, wyschłem, po długim zbyt poście.
Brzęk poszedł kupą, jak kiedy się lele[17]
W złotą uwiążą wiechę. Już gwar roście,
Już wrzawa, już huk buszuje, jak z kadzi,
A każdy rzecz swą do siebie prowadzi.

— «A już też, wiera, nie puścim was, braty —
Krzyknie stateczny chłop — jeno musita
Do nas w gościnę!» — «Aby przez próg chaty!»
Zawrzaśnie drugi. — «Aby nasze byta[18]»

Obaczyć, pola, ten jęczmień wąsaty!»...
— «Co się tam prosić! Zabierzem i kwita!
Niechże choć nockę znocują przed drogą
Pod dachem! Niech się na siłach wspomogą!»

Miło mi w sercu zagrały te słowa.
Pojrzę po oczach naszym, szukam rady...
A jako byłem ja teraz ich głowa,
Więc otrę wąsa i tak od gromady
Rzekę: — «A niechże Bóg święty zachowa,
Byśmy tu z wami, bracia, mieli zwady!
Dzień-ci nie wieczność, a piór nie ubędzie
Ptaku, choć sobie na witce przysiędzie».

Chrząknę, chcę dalej, wtem ryk... Aż mi skóra
Pocierpła. Z boku stał z kopicą siana
Wóz drabiniasty. Przy wozie Sekura.
Piersi w wóz wparte, twarz w siano schowana,
Pleco mu trzęsie okrutna wichura
Srogiego płaczu, struchlałe kolana
Prawie że klęsną, a skroś tej zawiei
Ryk z chłopa idzie, jak ze zwierza w kniei.

Zaczuł! Sianokos zaczuł — łęgi nasze,
Nadbużne błonia, nieobeszłe[19] pasze,
Nabrane słodkim dechem matki-ziemi...
Zasłychnął chrzęsty kos, świergoty ptasze,
Więc wóz objąwszy ręcami drżącemi,
Wparł nędzną głowę w więź siana i rykiem
Folgował, niemym nie władnąc językiem.

Rzucą się chłopa odrywać — nie dałem.
Niech ta nacieszy się! Niech ta nadycha!
Niech mu ta ulży pod łzow tych nawałem...
A już wolnieje płacz, już chłop nacicha,

Jeszcze drga chwilę wychudłem tem ciałem,
Zaczem podnosi łeb zjeżony, wzdycha
I błędnem okiem dokoła powodzi,
Jak ów, co ze snu twardego odchodzi.

Tak zaraz bystrym ciurkiem poszły mowy,
Co z brzega cichsze, na ucho szeptane:
— «A jaką-że to przygodę miał owy?
Czy przyrok[20]? Czyli tak miał co zadane?» —
Aż się uczynił harmider takowy,
Żeś nie rozumiał nic. Tedy ja wstanę,
Tę nędzną głowę obejmę Sekury
I krzyknę: — «Bierz się, bracie, na pazury!»

Ale przy wozie stał chłop z głową siwą,
Sparty na długiem biczysku, i słuchał
Onego gwaru, co szumiał, jak piwo
Młode, to cichnął w sobie, to wybuchał.
Lico zbróżdżone chłop miał, jak gdy niwą
Brona przejedzie, i w krótki wąs dmuchał.
Aż rzecze: — «Nie dziw! Toć i mnie, jak żywa,
Ziemia się stara nocami obśniwa!

Tu legnę, tum się naciągał za wołu,
Trza spać — a tu mi, jakby kto malował...
Widzę caluśką wieś z polem pospołu
I z dawną chatą... On dach, onże pował
Bielony, izbę, stół, ławy u stołu...
On sad wiśniowy, com se go zhodował...
Ten rechot żabi słyszę... To ćwierkanie
Wróbli... Ta studnia na oczach mi stanie...

A wszystko ciągnie, rwie, krzyczy, dociska,
Jako ta zmora, kiej na pierś ci siędzie...
To wnetbyś rzucił te nowe siedliska,
A brał te pióra bieluśkie, łabędzie,

I płynął... Taka ci ta ziemia bliska,
Choć je daleka! Piętnaście już będzie
Roków, jak my tu, a precz trzyma sznura
W garści... nie puszcza!» — Wtem baba niektóra:

— «Już my i na mszę dawali do fary,
I do doktora chodzili — a na nic!
Dał doktór proszek — i co? — To mój stary,
Odkiela[21] odstał od tamtych ta granic,
Pląta się nocą, by bocian bez pary,
Kie[22] sie sam lecieć porwie z gniezdnych dranic...»[23]
A chłop westchnąwszy: — «Na duszy człek chory.
Co mi tam proszki! Co mi tam doktory!

— Dawniej my mieli kujawskie kapoty
Z Inowrocławia[24], a młodzi lejbiki.
Teraz co? Dajesz sukno do roboty,
To nie wie, głupi szwacz, iże guziki
Ku fałdom idą wtył, a zaś wywroty[25]
Trza dokół taśmą. To jak te fircyki
W spencerkach chodzim, w pludrach, jak ten kusy...
Tfu!... A co baba wytkała obrusy

Doma, ręczniki, płachty, płócien kopy,
To tera wszystko kupuj a trzęś kiesy...
Pobogaciały, prawda, nasze chłopy,
Aleć bogactwa te, te jenteresy
Tak mi się widzą, jak w bajce. Tu snopy
Złote, tu skrzynie świecą z pod przyciesy[26],

Pełne dukatów... Dmie Bartek w dziedzica,
A przecknie, ściśnie w garści — sama czczyca!»[27]

A wtem mu insi w rzecz wpadną: — «Co gadać!
Świat kołem chodzi, my na nim — i tyla.
I co tu takie tam mowy powiadać,
Co za uschłego nie stoją badyla!
Siadajcie lepiej na wóz, macie siadać...
Czas leci, a tu opętana mila
Do farmów!»[28] (Niby na ten pomiar stary,
Bo tutaj drogi inakszej są miary).

Lecz Kasię Ziąby objęły w mig baby.
Nuż się dziwować onemu dzieciątku...
— «A jak też stary?»... — «A czy też nie słaby?»... —
— «A jak z nim było z samego naczątku?»...
— «Tfu, na psa urok!» — «A czy też mu aby
Pokarm plaguje?» — «A jak też chudziątku
Rzekają?» — «Chrzcony? — Reta! Na okręcie?...
A będzie też to ten chrzest miał przyjęcie

Do parachfii?... Bo tu na przybysze
Ciężko. — Tu biskup z kaboklów[29] się wiedzie
I proboszcz. To jak mentrykę ci pisze,
A nie wyłożysz mu na stół poprzedzie
Choć z piąci mile[30] (boć i tu hołysze
Różne się trafią) — to tak ci przejedzie
Piórem po karcie, że nie wiesz, czy Paweł
Dziecku je, czyli na to mówiąc — Gaweł!...»

Odrzecze Kasia: — «A co mu tam na tem!
Nie będzie on tu, robaczek, gawłował,

Ani pawłował! Nijakim my światem
Tu nie ostaniem. — Co? Będziesz wędrował
Aże do Wólki z matusią i z tatem?...
Jak się to śmieje... Toć kie nas ratował
Do dziś, zratuje i dalej w potrzebie,
Ten najwyszejszy Bóg, Ociec na niebie!...» —

Westchła. Wzdychają insze z kompanije.
Ta głową kiwa, ta pociąga nosa,
Rzęsne[31] korale chrobocą u szyje,
Co na nie dobrze popuścił chłop trzosa,
Jedwabne chusty, kryzy, szaławije[32]
Wstęg różnych, — a ta, między niemi, bosa,
Jako lelija polna, tylko zasie
Przyodmieniona tą nędzą w swej krasie.

A wtem parobczak tęgi huknie z bata.
— «Siadać, to siadać! Prosimy w gościnę!»
Tu buchnie wrzawa: — «Czem chata bogata!»
— «Na łyżkę barszczu do nas!» — «Na gęsinę!»
— «Prosimy pieknie!» — «A nogą, Dropiata!
A przestęp!»[33] — «Jedźwa, w szczęśliwą godzinę!»
— «Jazda, przejazda!»[34] — «Siadać, zatem potem...»[35]
Siedlimy. Wozy ruszyły z turkotem.
.................

— «Wszystko my tutaj, chłop w chłopa, Burniaki —
Tyle że każdy przezwisko dodaje...
Rodem my całym ruszyli, jak ptaki,
Co kupą lecą na one wyraje.

Ufundowalim wieś polską — Rodaki.
Ziem dobra. Jeno insze obyczaje,
I mowa insza... Że nim się dokupi
Do zrozumienia, człek chodzi, jak głupi.

Podatek płacim duży. Ale czasy
Dobre są. Co rok urodzaj dwojaki...
Że nam się ona kamary[36], szparkasy[37],
Niebardzo jakoś dawają we znaki...
A co gdzie insi od nas poszli w lasy,
Karczować — wszystko zmarniało, chudziaki,
I zeszło na psy! — A nas tu osady
Jest do półsetka. Dawamy se rady». —

Tak mówił tęgi chłop, wielgolud prawy,
Co fajkę kurzył, siedząc na rozworze.
A już przed nami skroś drożnej kurzawy
Ukazowało się bujne pomorze
Łak niskich, w wielkie zapuszczonych trawy.
A podłuż drogi, wśród drzew, dwór przy dworze
W ogrodach, w gankach, w słupkach, w lśniącej blasze...
Tak ów: — «A oto i Rodaki nasze!» —

Więc jak wesele jechałoby właśnie,
Zaczęła młodzież: — «Ognia z pakuł!» — wołać.
Jakże nie hukną z batów! Jak nie trzaśnie
Stokrotne echo w niebieską tę połać!
Jakże ten podrób domowy nie wrzaśnie!
Jak się nie porwą w lot, nie mogąc zdołać
Piechtą, kokosze z tem gdakaniem srogiem!
Jak psi nie wezmą ujadać przed progiem!

Tak w onej wrzawie stanęlim w folwarku
Godnym. Zeskoczył gospodarz z rozwory,
Otworzył bramkę, zdjął czapkę i karku
Zniżywszy, grzecznie uderzył w honory.

Sypła się czeladź, patrząca podarku,
Z domu, z ogrodu, z stodoły, z obory...
A ów: — «Witajcie! Prosimy przez progi!
Matka! A szykuj do barszczu pierogi!»

Zaczem złazilim z wozów. — «Pochwalony!»
— «Na wieki!» — Każdy gości se obiera.
Już Burniak-Rogacz i Burniak-Smolony,
Burniakom-Gradom Kasieńkę wydziera,
JUż Burniak-Fjała, już Burniaki-Wrony
Bandysów wiodą, a Burniak-Kozera
Rocha Zatratę i Kosa Marcina...
Tak nas gościła tam caluśka gmina.

Ale największa gromada ostała
U gospodarze. Ten Burniak — był — Skwara.
Człek grzeczny, w świecie bywały, bezmała
Na wójta patrzał. A zaś jego stara
Na mieszczaneczkę. Ano, Bogu chwała!
Roztasowaliśmy się godnie zara,
Zara przepili na szczęście, na zdrowie,
Wszystka drużyna i sami Skwarowie.

Pojrzę ja dokół — parada! Człek nie wie,
Gdzie splunąć. Wszędzie świeci się, jak szklanka.
Podłoga drobno heblowana w drzewie,
Szafy, komody, u okien firanka,
Zegar bijący przy kukułczym śpiewie,
Lampa, lichtarze na miejsce kaganka,
Stołki nadobnie pobijane w kwiaty,
A zaś na łóżkach — pod sufit piernaty.

Prawda, żem takiej nie widział świetlicy,
Chyba u księdza-brata. I to — kto wie...
(Bo, jak mówiłem, na Grodzkiej ulicy,
Mam brata księdzem, w samiuśkim Krakowie,
Ten mieszka w bramie, zaraz przy dzwonnicy
Na lewo, a zaś Balcerski się zowie.)

Prawda, bogactwa wszelakiego zadość...
Że patrzeć na to choćby, już jest radość.

— «Niemałom ja się naciągał, napocił,
Nim ten dom stanął» — gospodarz mi rzecze.
— Ale żeby mi kto drogę wyzłocił,
A znów pod Prusa gnał — nie pójdę, człecze!
Tuś się do życia wolnego zochocił,
Żaden cię landrat[38], landpruder[39] nie wlecze...
Polska, powiadasz? A cóż mi za taka
Polska, co ja w niej mam słuchać Prusaka!»

— «Mój gospodarzu! — rzekę — plujcie na to,
Póki nie tyka wam nikt waszej wiary!
Nie ino czapę, i duszę rogatą
Musi mieć polski chłop. A wy tam stary
Ród, w onych ziemiach siadły... I — mam za to[40],
Że wszystkich zbierze zaś rok wielki, jary[41]...
Prusak nie wieczny, przeminie za czasy...
Gdzie były lasy, tam znów będą lasy!»
................

Dymił barszcz z misy, kurzyły się garki,
Kiedy się dźwierze rozwalą w dwie poły,
I wpadnie dziatwa Skwarów, niby — Skwarki,
Powracające tej pory ze szkoły.
Czworgo ich. Chłopców i dziewcząt dwie parki,
Bieluśkie w sobie, by ziarna jemioły.
— «Jeść, mai[42]!» — krzyczą. — «Bom dja, pae[43]! — wrzeszczą,
Tylko im one słowa w zębach trzeszczą.

Zachrzaknął stary Skwara. Może z dumy,
Może ze wstydu. — «Obcej ich tu mowy
Uczą we szkole — rzekł — Ale rozumy
Tęgie, choć gada to inszemi słowy...
Cóż robić! Trudno inak, moje kumy!»
Ale ja, bacząc trafunek takowy,
Spytam: — «A jak się zowiecie, rabiata?»
Tak wrzasną: «Żuka, Karlo, Anuncjata!»

— «Tfu!» — splunę na to i zatrzęsę głową,
A i do śmiechu mi jest i do płaczu
Nad oną, niby to swojacką mową,
Poprzetykaną, jak bobem w kołaczu,
Jakowąś gwarą odmienną i nową...
A i cóż tobie, ty polski oraczu,
Po całym kramie tym, po całym szumie,
Jak ciebie własne dziecko nie rozumie!

Toć w żadnej inszej mowie, w całym światu
Tej gorącości niemasz, tego ducha...
Czy matce — matko! czyli bracie! — bratu
Po polsku rzeczesz, to aż ogień bucha,
Taka ci słodkość w tem, taka woń kwiatu!
A to i Chrystus Pan najradziej słucha
Polaków. A ten Ojczenasz — sam zmawiał,
Gdy zmarłe wskrzeszał, a chore uzdrawiał.

A przecie były króle, a gadały
Tą polską mową, siedzący na tronie!
Przecie wiem! Przecie był Bolesław Śmiały,
Przecie Łokietek był, był Piast w koronie...
Przecie z Marjackiej wieży te hejnały
Po polsku grają w czterej świata stronie...
A kiedy naród gruchnie: «Święty Boże!»
To co? To to jest nie po polsku może?

Takem se myślał, łowiący pierogi
Po barszczu, które woniały od sadła,

A czułem, jak mi na czole gniew srogi
I sroga żałość brózdami usiadła.
Namykały się z łyżkami niebogi
Baby, baczące tę srogość u jadła,
Ażem wąsiska obtarł, zagryzł chleba
I sapnął na znak, że dość i nie trzeba.

Ale mnie parło gadać. Ścisnę zęby,
Jako przy misie psuć nie lża kurażu,
Lecz serce miałem tak wzdęte po wręby,
Że nagle buchnę: — «Panie gospodarzu!
Co po próżnicy mleć we łbie otręby...
Po jakim dziatwa chrzcona kalendarzu?»
— «Po katolickim!» — rzecze. Tak ja: — «Wiera,
Co nie po polskim!» — Wtem Burniak-Kozera

Z Rochem Zatratą wpadł na ganek. — «Hej, Skwara,
Idziemy kupą w pole... Chceta z nami?»
— «A ino![44] — krzyknie ów. — Idziemy zara!»
Wnet my szeroko szurgnęli stołkami
I ciśli łyżki, choć z misy szła para
Smakowna, dysząc siwemi kłębami.
A owi: — «W rosy[45] idziemy! A zaś z rosów
W łąki! — Najrzymy wczorajszych pokosów!» —

Ruszylim. Dzieci, baby... Jeden ostał
Sekura. Nie chciał i przyległ na ławie.
Tak mu ten srogi płacz wątpia wychłostał,
Że chłop, jakby wziął baty w tej przeprawie,
Już bladł, już znowu ognia w twarzy dostał,
A choć go trzęsło, gorącość jaskrawie,
Jak z huty, z niego szła. Coś się łamało
W chłopie. Coś przez moc we świat z niego chciało.

Ruszylim kupą. — Ale że nie duchem[46]
Porozumiałem, co ta «rosa» znaczy,
Idziem, a do wsi z wesołym rozruchem
Ciągnie już naród zadzierny, junaczy
Burniaków. W chłopa chłop, żebyś obuchem
Nie zwalił. Jeszczem takich nie znał graczy!
Jeno w garść temu kłonice a kosy
I hajda w taniec! Tak poszli my w rosy.

Las to był. Jeno nie taki skroś czysty,
Jak u nas, kiedy ma rdzawe podłoże
Iglic, przetkane mchami, pień strzelisty
Przy pniu wywali się w jarzącej korze.
Krze były raczej i zagaj śmiecisty
Od traw, od wituł[47] różnych, że nie może
Nic w górę śmignąć przyrodzonym kształtem,
Tylko się plącze, wije, dusi gwałtem.

..Hej, międzyrzecki lesie! Hej, wy bory
Nasze, co słońcu podajecie czoła!
Insza w was krasa, inaksze kolory,
I ta wspaniałość wasza — insza zgoła!
Nieraz ja, w one gasnące wieczory,
Tak szedłem po was, jak w progi kościoła,
Między te słupce pniów, cały wsłuchany
W pograwające wierzchołkiem organy.

Jest wieczna mądrość i jest wieczna chwała
W przeróżnych głosach i pogwarach ziemi;
Alić największa ta mi się wydała,
Która poszumia borami naszemi.
Gada do ciebie bór, jak żyw — bezmała,
Słowami gada nad wszystko tajnemi...

A miałbyś czysty duch onego czasu,
To i głos Boga posłyszałbyś z lasu!
...............

Tymczasem młodzi w gaj wpadli, hukając,
Krzycząc, jak gdyby szła naganka sznura.
U nas z pod krzaków niejeden by zając
Smyrnął, niejedna śmignęła wiewióra;
Tu — nic. Aliści naleźli, szukając,
Jakiegoś gada czyli to jaszczura,
Któren był w żywe kolory pisany,
Jeżył grzbiet w zadry[48], sykał i pluł piany.

Wzięły go dzieci na wić, ciągnąc w piasku.
Za gajem, jakby świat zalało słońce,
Tak się topiły w złocistym oblasku
Pola kukurydz, by wojsko stojące;
Strczą bagnety, kask świeci przy kasku,
Złoto-zielonych kolb miga tysiące,
Linja za linją i rota za rotą...
Tak my wsiąknęli w zieloność tę złotą.

Gruchnęły śmiechy radosne i młode,
Płosząc motyle wielkie, krasne ptaki.
Te miały w sobie tak jasną urodę,
Że niczem szczygły, niczem gile, szpaki.
Brnęły w kukurudz dzieci, jak we wodę,
Tylko za niemi chwieją się te szlaki[49],
Jak za pławcami[50], kiedy idąc ławą,
Rozgarną rzekę na lewo, na prawo.

Ale gospodarz przyzostał się wtyle
I tam mi rzecze: — «Tu rudy są miedzi.

Przyszła kopalnia. A ciągną się z milę.
Sześci chłopaków naszych w Geras[51] siedzi,
W sztygarskiej szkole. Jak będą w tej sile,
Że się to własnym przemysłem poredzi[52],
Grosz cały puścim w parę, ile mamy,
I szyb otworzym. A Niemcom nie damy!

A to powiadam Waści w tajemnicy:
Szwabów tu w mieście dość, co tylko śledzą,
Gdzieby co urwać. Zarazby spólnicy,
Zaraz obery[53]... A tak, nic nie wiedzą.
Dopieroż, jak im hukniemy z izbicy
Szybu: Gutmorgen! — to mówię wam, zjedzą,
Sto par rogatych djabłów, że my, «chamy»,
My, «polskie bydło» — też rozum swój mamy!» —

Tu nadął jędrną twarz z okrutną pychą.
— «A kto ma rozum, ten ma i talary!
Dlatego u nas sza o tem i cicho,
Póki się nasze nie wrócą sztygary.
A wtedy — pójdźcie! niech bierze was licho,
Na polską sztolnię patrzący, psiawary,
Szwaby!»... — Tu zatchnął się i gębą dymał,
Iż z wielkiej pasji dech mu się zatrzymał.

Tak wtrącę słowo: — «A dajże wam, Boże!
Nowe to, prawda, rzeczy są dla chłopa
Naszego, kiedy zagona nie orze,
A patrzy chleba z rudy i krusz[54] kopa.
Alić czas nowy idzie, nowe zorze,
Przemyślność nowa»... Wtem słyszę — ktoś hopa...
Takem odkrzyknął: — «Hop! hop!» — a jak w lesie,
Głos się po trzcinach otrąca i niesie.


Stadko zdybali jakieś. Niby sarny,
Niby nie. Śmigłe i rudoczarniawe.
Przed słońcem skryły się, iż dzień był parny,
I legły wiankiem, zaszywszy się w trawę.
Poprzedzie jelon-rogacz, prawie czarny,
Zwrócił łeb suchy i oczy jaskrawe
Ku nam. Wnet młodzi rozproszyć to chcieli,
Lecz Skwara znak dał, że nie — więc stanęli.

Kucnęły dzieci, i tak — przez zasłonę
Ostatnich rzędów kukurudz — patrzały...
A te odblaski złocisto-zielone
Na główki kładły się i na włos biały.
Tak tchy niewinne i oczy się one
Dwóch Bożych stadek ze sobą zmieszały,
Jak w raju, kiedy zwierz wszelka szła sama
Dychać a patrzeć w nowego Adama.

— «Chcielimy zrazu uderzyć tu w żyta,
Ale że ziemia niechętna na zboże —
Zagadał Burniak-Wrona — tak i kwita!»
— «Ale! — odeprze Kalet: — A Chrząst orze
Rychtyk na górce pod żyto. Nie pyta».
— «Ba, Chrząst! Bez żyta Chrząst wyżyć nie może.
A choć dach blachą pobity ma doma,
Gada, co żytnia potrzebna mu słoma».

A na to Skwara: — «Inszy już tak będzie...
Tak odrzewnieje[55], tak rozum zeskali,
Że choć gdzie niebądź z żywotem usiędzie
Na nowem prawie, to stare pcha dalej.
Zarówno mu tam, co rośnie na grzędzie
Samo ze siebie. Wszyściuśko wnet zwali,
I oną rolę przygwałca to rodzić,
Za czym nawyknął za pierwszych lat chodzić.


A to jest — wiecie co?»... — Nie dopowiedział,
Ale ku łąkom patrząc, wzniósł kułaka
I huknął: — «To tu Witkowy jest przedział?
To tum ci pasać kazał?... A sobaka!...
To ja, kroć djabłów, z tobą będę siedział,
Pilnował bydła?... A patrzcie go, jaka
Bestja nabożna... Jak ten Żyd się kiwa
I śpi, a bydło, jak chce, tak używa!»

Aż mnie zamgliło z lubości w tę chwilę...
Laboga! Toćto jakby u nas właśnie!
Tu pastuch w trawie zadrzemnie se mile,
A tu gospodarz nad nim — jak nie wrzaśnie!
A chłopie miły! Ani ty wiesz, ile
Zabierasz z sobą tej wsi, gdy cię praśnie[56]
Dola we światy! I nic nie pomoże:
Ten klnie po nasku[57], na żyto ów orze,

Choć wie, że chybi. A daj wam Bóg, chłopy,
Za oną polską duszę, co z was świeci!
Jest blacha — wam się na strzesze śnią snopy...
Jest pastuch, djabeł za djabłami leci...
A niech wam rodzi sto kóp z jednej kopy,
Burniaki-Wrony, Burniaki-Kaleci!
Niech wam się szczęszczą te «kazy»[58], te «rosy»,
Niechajże z czubem mierzają wam losy!
....................

Pod zachód było, kiedy my wracali,
Obszedłszy stajnie, obory, podwórza.
Na wielkich zorzach gwałtownie się pali
Słońce, wpuszczone w czerwień do pół kruża[59].

Już głębiej, już się topi w skrawej fali,
Już się do czuba, już z czubem się nurza...
Nagle — świat cały gaśnie, jak zdmuchnięty,
I wnet się mroków podnoszą odmęty.

W pół ryku bydło, a pół nutki ptaszę
Urywa, oną porażone mocą
Prędkiej odmiany. I mowy też nasze
Zacichły. A już rozjarzone nocą,
Sypły się gwiazdy przez nieba poddasze,
Jak złote ziarno siewne. Już migocą,
Już gasną, światłem zalane miesiąca.
Tak noc tam pilna jest i tak nagląca.

Ale Burniaków ściągnęła się chmara
Do nas z goszczoną u siebie gromadą
I z rojnym gwarem. Co młodsza wnet wiara
Naniosła chróstu i godny stos kładą.
Najbliżej ognia przysiadła sie stara
Kubina, z twarzą kościaną i bladą;
My insi kręgiem, jak właśnie koniuchy
W łąkach, gdy wierzba osypie się w puchy.

To, żeby mi kto powiadał z ambony,
Że ja te świtki chłopskie, te sukmany
Obaczę, z tej na wywrót świata strony,
Że one chaty, one orne łany,
Lud cały będzie w posadach ruszony,
Tobym se naprzód pomyślał: — pijany!
A zaśbym plunął w garść i między ślepie...
Niech po próżnicy ozorem nie trzepie!

Lecz Skwara, który rad o swym dobytku
Gadał, tak kończył przerwaną rozmowę:
— «Prawda, że człowiek nic niema do zbytku,
Ale porządek[60] jest wszelki!» — Tu w mowę

Wpadł mu Grad-Burniak: — «Ii, co tam, mój Witku,
Będziem wywodzić? Tu rzeczy są nowe!
Niech nam pan Balcer o Polsce powiada».
— «Hale!» — huknęła burniacka gromada.

Chrząknę i rzekę: — «A cóż ja wam, braty,
Dobrego powiem? Toć sami wy wiecie,
Jak i co, kiedyście rzucili chaty
I poszli nowych gniazd szukać we świecie.
Źle jest! Dalekie jeszcze te roraty[61],
Te jutrznie złote, gdy światłość precz zmiecie
Oną noc długą nad naszym narodem!
Ziemia się poci krwią, przed słońca wschodem.

Pod jednym panem wyżyć — ciężka bieda,
A cóż kiedy cię za łeb aż trzech chyci!
Leda cię pismak dusi, strażnik leda...
A już najcięższy krzyż mają unici.
Chcesz ślubu? Chcesz krztu? — Nie wolno. Ksiądz nie da,
Że aż po lasach biegają tam wici...
A dojdziesz, człeku, ostatnich momentów,
To zdychaj, jak ten pies, bez sakramentów!»

— «Ponoć — rzekł głosem przyciszonym Wrona —
Ze Rzymu wyszedł przykaz, by folgować...
Ponoć jest w Rzymie Pietrowa ambona,
Z której o Polsce mają publikować,
Jako jest mocą niebieską strzeżona».
— «Nieprawda! — krzyknie Roch — Toćby nas chować
Nie wlekli na swój cmentarz! Toćby chłopów
Nie wpisywali w mentryki u popów!

— Nieprawda! Nie chcę ja obrażać Boga,
Ale że z Rzymu i wiatr nie doleci...

Daleka widać do Polski mu droga,
Chociaż mu Polska w same oczy świeci,
Jasna od męki, od wiary zaś — sroga.
A toć nas gnają przez śniegi, zamieci,
A toć nas więżą... I co? Gdzie głos Rzymu?
Tyle Rzym o nas dba, co tego dymu!» —

Tu jęk się podniósł dokół, a te głowy
Na pierś opadną. Tak lud w serce bierze
One zwątpiałe i posępne mowy.
Więc ja: — «Bywalić i tędzy papieże!
Był ci namiestnik Pana Chrystusowy[62],
Co dał za Polskę obwołać pacierze
Na ten caluśki świat, przez góry, rzeki,
Gdy naród Boskiej przyzywał opieki.

Ale to dawno już! Dziś insze czasy». —
A wtem Fijała: — «Co ta o złem gadać!
Rozpowiadajcie, jak tam szumią lasy,
Kiedy na młody liść deszcz zacznie padać...
Jak na weselach, w karczmie huczą basy...
Rozpowiadajcie — macie rozpowiadać —
Jak tam przepióry wołają po żytach,
Jak ziemia pachnie na rośnych przedświtach...

Jak tam z kapusty zając do dnia kica...»[63]
Tak rzekąc, śmiał się niby to wesoło,
A łzy mu gradem leciały przez lica...
Nagle od ognia wstał, pojrzał wokoło,
Łzy otarł, podniósł głowę do księżyca,
I ten kapeluch wcisnąwszy na czoło,
Iść od nas począł precz, w mroczne pustkowie,
Nie czekający, czyli mu kto powie.


Zaczem zaczęli gadać wszyscy w kupie.
Baby w te pędy puściły języka,
Jako że Fjały od rodu są głupie,
A i ten we łbie tęgiego ma bzika,
Jako nad samą Narwią jest wieś Słupie,
Gdzie miała Magda Burniaczka indyka,
Co nie dał dziecku spokojnie przejść drogą,
I jako takie sprawy być nie mogą.

Aż gdy się nieco ściszyło w gromadzie,
To nasza święta staruszka znad Bua
Szeroko wielki krzyż po niebie kładzie,
I tym świetlistym wzrokiem w niebo mruga,
Jakoby z kimsi była tam w naradzie,
Aż jej wypłynie z wysłych piersi struga
Drżącego głosu i w pieśń się rozlewa...
A nam po szpikach mróz idzie, gdy śpiewa.

— «Pątowaliśmy do słonka od nocy,
Pątowaliśmy od krzywdy do prawa...
Puściliśmy się szukać onej mocy,
Co ją ta wola[64] człowiekowi dawa...
Szli z nami święci, szli z nami prorocy,
Niosła nas światem korabiowa nawa...
A tera my się z tej drogi wywarli...
— Żywi się widzim, a sąśmy umarli!

...Pątowaliśmy do Boskiego sądu,
Pątowaliśmy do umartej śmierci[65]
Po morzu szliśmy i szliśmy po lądu,
A sam Pan Jezus rychtował nam perci...[66]
Poszliśmy szukać do życia wyglądu,
A zaś wracamy, zszarpani na ćwierci...

Do siódmej skóry ze siebiem się zdarli...
— Żywi się widzim, a sąśmy umarli!

...Wyjdzi ty do nas, gwiazdo jutrzenkowa,
Wyjdzi ty do nas, miesiączku rogaty!
Przynieś nam ciche, najcichejsze słowa
Od naszej ziemi rodnej i od chaty!
Wyszła-ci gwiazda — zgaszona jej głowa,
Wyszedł-ci miesiąc — czarne na nim sztay...
Ziemi i chaty wrota my zaparli...
— Żywi się widzim, a sąśmy umarli!...»
....................

Śpiewa. Jakoweś niosą się wzdychania,
Jakieś z pomroku patrzą na nas oczy...
Wiatr powiał, iskry po głowniach przegania,
Rozjarza ciemność, to znowu ją mroczy.
Jakieś dalekie, to bliskie wołania
Słychać — nad nami, w nas, to gdzieś z uboczy...
Aż wszystko cichnie, gaśnie, rozemdlewa,
I tylko w duszy jeszcze cości śpiewa.

Świtało. Po wsi odpiewały kury
Pogodne zorze, gdym ze snu przecykał.
Już mrok przed onem zarzewiem purpury
Pilno się zbierał w kłęby i umykał
Za siniejące kędyś we mgłach góry...
Skoczę, choć ze snem jeszczem się borykał.
Ano, złodzieje noc, dzień mają — pany,
Zaś ranek chłopu od Boga jest dany.

A już skrzęt[67] słychać i głosy w komorze.
Tak wywrę w ganek drzwi, wyjdę za płoty,
A tu caluśki świat wschodowy gorze,
A słońce leci w niebo, by ptak złoty...

W blaskach, pod górką nieodal Chrząst orze.
Krój w rolę puszcza, zakłada uwroty.
— «Szczęść Boże!» — krzyknę. Aż tu, niby chmura,
W jasność tę wali polami Sekura.

Rów, nie rów, pędzi niepatrzący drogi,
Ręce, jak śmigi, w ruch puścił, łeb goły,
Okrutnym krokiem rozstawia te nogi,
Aż mu płótnianki zdartej furczą poły.
Dopadł, pchnął Chrząsta precz i cały srogi,
Jakże nie chwycił pługa! Jak na woły
Nie huknie: — «Wio, maluśkie!» — we świat cały —
«Wio, wołki moje!» — aż echa odgrzmiały.

— Laboga! Co to? — W imię Ojca, Syna...
Gada!? — Po grzbiecie przechodzi mnie mrowie.
Cud, czy co? Wskrzeszon? Jak ów Piotrowina,
Wskrzeszon, co leżał już w mogilnym rowie?
«Sekura!... Bracie!»... Nie słyszy, chudzina...
A niechże w księgach spisują ludowie,
Jako chłop polski z tej niemej gardzieli
Przemówił, pługa chwyciwszy grządzieli.

Lecz on łba zadrze i słów własnych słucha...
Nie wierzy, iż mu z tej długiej niemoty
Odkrzepnął język. I znowu wybucha
Niehamowanej pokrzykiem ochoty:
— «Wio, małe»! — Głos mu po tej grdycy grucha,
Jak gołębiowi... I tak, cały złoty,
W onych zarannych pyłach, skibę wali
Gdzieś w samo słońce, w świetlącej rozdali.

Jeszczem stał, iż mi nogi w ziemię wrosły
Z dziwu, na one niebywałe cudy,
A on już wracał pługa i wyniosły,
Zstępował z górki przez orne te grudy,

Tak letko, jak żeby go pióra niosły...
W przekosach słońca zajarzył włos rudy,
Nie postrzygany dawno, złotem kołem,
Jak ono świątkom dawają nad czołem.

Jeszcze tak patrzę, a wtem mnie ów zoczy.
Ciśnie pług, woły, roztworzy ramiona,
I z wielkim krzykiem na szyję mi skoczy.
Tak ja, hamując łzów tych: — «Do pierona!
Folguj, bo zwalisz»! — A już się lud toczy,
Iż była droga na ranek zmówiona.
Tak macham czapą i wrzeszczę, co raty:
— «Sekura gada!... A śpieszcie się, braty!»...

A w nich jak piorun trzasł. — «Sekura?... gada?...»
Stanęli, patrzą, słuchają, nie wierzą.
Aż jak nie gruchnie w głos cała gromada,
Jak z dziwu w ręce niewiasty uderzą!
Lecz on już biegnie, już w naręcz im pada,
Tak mu się tylko te piersie rozszerzą.
— «A braciaż mili! Witajcież tą mową!» —
A co się puszczą, to chwycą na nowo.

— «I dość! I basta! — krzyknę, — ty rarogu
Jeden, bo nam podusisz dziewczęta!
A toć pilniejsza rzecz dziękować Bogu,
Żeć otwarł mowę, co była zamknięta»!
Więc pokląkł, za nim baby na rozłogu,
Iż męka Pańska była tam zatknięta:
«A bądź miłościw!... A dziękaż ci, Panie!»...
Aż utłumiło te wzdechy — śniadanie.

Tak rada: — «Słuchaj, Sekura. A może
Ostałbyś na czas u Chrząsta ratajem?
Toć nam daleko jeszcze przez to morze.
Jeszcze niewiada, jak my się dostajem

Na susz»... — Lecz ów się porwie: — «Nie! Nie! Toże
Ja muszę z wami! Chociażby za najem,
Choć o żebranem... choć ostatnim dechem...
Śpieszma się! Idźma!» — Tak jedlim z pośpiechem.

Jeszcze te łyżki po misach brząkały,
A on już zrywał się i bieżał w progi,
Podpaliwany żądnością tą cały,
Że mu świat prawie uciekał spod nogi.
Wtem powstał Burniak-Grad, wziął talerz biały:
— «Ha! Jak wam śpieszno tak, to — na te drogi
Szczęsne do Polski!» — Tu dobył talara,
Położył, brzęknął. Drugiego dał Skwara.

Zaczem już rzędem szedł między Burniaki,
Zbierając datki niewstydnie, bo bratnie.
Posypały się złotniaki, srebrniaki,
Co tam kto przemógł dać. Aż i ostatnie
Dziatki posięgły po swoje trojaki...
Niesie je chłopak rad, a wtem się zatnie:
Tak mu tam matka poszepcze. Więc powie:
— «Do polskiej ziemi na powrót! Na zdrowie!» —

Rozwiązał Bugaj trzosa. Ten był pusty,
Jak gniazdo, gdy się wywiodą pisklęta.
Zesypał, zamknął i drżącemi usty
— «Bóg zapłać! — rzecze. — Niech Bóg wam pamięta,
Bracia, tę pomoc!» — Tymczasem już w chusty
Wiązały baby chleb, ser, a dziewczęta
Kwiatuszki brały kwitnące przed gankiem:
Jaskry, nagietki i stokroć z rumiankiem.

Tak my ruszyli. A wokół, jak dzwonki,
Nawpół wesoło, a nawpół żałośnie:
— «A pozdrawiajcie od nas pola, łąki...»
— «A pozdrawiajcie te wierzby, te sośnie...»

— «A pozdrawiajcie jaskółki, skowronki,
I wszelkie ziele polne, co tam rośnie...»
— «A pozdrawiajcie tę ziemię ojcową!...» —
Mówią, a już się głos traci — i słowo.


II.


Słyszałem ja raz, jako zbój niektóry[68]
Do piekła patrzeć szedł, co go też czeka,
Iż stanął sobą wprzecz całej natury
I obliczności prawie zbył człowieka.
Ten ujrzał w piekle okrutne tortury
I słyszał, jak czart imię jego szczeka
Na cztery wichry i jak walą młoty,
Na ściel mu kując noże i brzeszczoty[69].

Alić mam za to, że nie sroższe męki
Mógł ów oglądać w piekielnej otchłani,
I że ten powrzask czartowskiej paszczęki
Ani bluźnierczy tak być nie mógł, ani
Tak rozpaczliwy, jak krzyki i jęki,
Które tam biły z tej strasznej przystani,
Gdzie morze prawie krwią i łzami ściekło.
I — wiera — tam to było żywe piekło!

Szerokie ujście obsiadując rzeki,
Obozowały ludów różnych kupy.
Dzieci, we wrzodach całe, i kaleki,
Niewiasty, jako Bożej męki słupy,
Łazarze, którym jedna śmierć ma leki,
Grobem ziejące, nawpół zgniłe trupy,
Zapowietrzone z nędzy i z choroby,
Których psi nawet nie chcą lizać — Hjoby.

Ledwo ujrzeli nas, już każdy woła
Jeść. Sterczą ku nam ręce, jak piszczele,
Rwą się piskliwe głosy dookoła,
Huczą klątwami zachrypłe gardziele.
W największy odpust, za progiem kościoła
Nie ujrzysz dziadów takich, ni tak wiele,
Zwierz nawet dziki nie węszy za padłem
Z takim skowytem strasznym. Zaraz zgadłem,

Że tam nie było naszych w onej kupie.
Jakoż nie było. Słowaki, Wołochy,
Żydy, Cygany, takie ta przekupie,
Taki ta naród powłóczny a płochy,
Co od jak żywa nie siedzi w chałupie,
Tylko światami roztrząsa patrochy[70],
A gdzie dom temu, osiadłość i droga,
Nie zapisane zostało u Boga.

Więc tak to poniósł wiatr, jak letkie plewy,
I w stertę zsypał nad tym oceanem.
Przelatywały ku nim chmurą mewy,
Krzycząc nad onem jadłem wyżebranem,
I długo słychać było one gniewy
Morskiego ptactwa na powietrzu szklanem
I powrzask dzieci, co nagie i sine
Brodzą w pas, łowiąc wszelką szkarłupinę[71].

Tuż zaraz wrzały muzyką gospody.
Przez drzwi wywarte widać ławy, stoły,
Kręcą się w tańcu te morskie narody,
Stracone dziewki, pijane pachoły,
Huczą niechluje śpiewy, cieką miody,
Ci za łby idą, ci chwycą się wpoły.
Krzyk, klątwy, śmiechy, pisk — jakby kuł wieprza,
I prawda! Cała ta gawiedź nie lepsza.


Na mały czs tu przybija do brzega
Okręt z dróg morskich. Tak wnet ta załoga,
Upragła życia, z pokładów wybiega,
A do gospody najprostsza jej droga.
Wnet ją muzyka, wnet flasza podżega,
Pije to, hula, i z proga do proga,
Wali się kupą rozpustną, gdzie wiecha,
Iż morze — długie, a krótka — uciecha.

Nierzadko huknie strzał z tego mrowiska,
Nierzadko trupa wyniosą cichaczem
I strącą w one przybrzeżne skaliska,
Gdzie morze wiecznym zanosi się płaczem.
Zapluśnie fala, pian buchną kłębiska,
I — kamień w wodę — nie wróci się! Zaczem
One ugasłe w rozchmieleniu dusze
Jęczą po nocach w morskiej zawierusze.

Idziem tak, aż tu wylata z za węgła
Dziewczyna, wrzeszcząc: «O, reta! o, reta!...»
Pojrzę ja — może lat piętnastu sięgła,
Może nie. Ledwo podnosi gorseta
Pierś, jak turkawka, co dziś się wylęgła.
— «Stój! — wołam — Czekaj! Co ci!» — Ale gdzie ta!
Leci a wrzeszczy: «Tatuńcio przedali!»
A za nią kupa hultajstwa się wali.

Więc, iż nie było do utraty chwili,
Tak krzyknę naszym: «Zastąpić od wody!
Nie dać do morza!» Tak zara skoczyli
Młodsi z hultajstwem owem na wyprzody:
Jużci macnęli się tam i pobili...
A ja z Bugajem dalej do gospody:
— Jak? Co?... I prawda!... Ociec ją rodzony
Na rozpust przedał dziś za trzy korony.

Tak my dobyli grosza: — «Na tu! Naści,
Judaszu, swoją przeklętą zapłatę!

Żryj, pij, i niech cię djabeł smołą maści...
A na dokładkę i na pierwszą ratę —
Masz!» — Tum go gruchnął w pysk, z onej napaści
Gniewu nie wiedząc sobie rady. — «A tę
Dziewczycę bierzem!» Tak się ciszkiem zwinął,
Pieniądze zgarnął i w alkierz wychynął.

A my też wyszli. Wrzała jeszcze kupa
Związana bitką z owymi krzeczoty[72].
Już jeden zadem na mielizną chlupa,
Już drugi leci, jak kamień, pod płoty,
A choć nie było między nimi trupa,
Popuchły naszym pięście od roboty,
Iż guzów, sińców nabili niemało,
Póki się toto na nogach trzymało.

Lecz baby między się już wzięły dziewkę,
Iż się to trzęsło całe, by ptak w kleci.
Ponarządzały na niej przyodziewkę,
Zszarpaną, że to nagie ciało świeci...
Już i zgadały się, że starszą, Jewkę,
Ociec żołnierzom przedał, będzie trzeci
Dzień, a ją tutaj, dzisiaj, przed godziną...
Tak sama gęba nabrała mi śliną.

— «Tfu, Polsko moja! Zhańbiłaś się!» — splunę.
A takim żalem i wstydeem mnie sparło,
Jakby mi z serca kto żyłę, jak strunę
Jęczącą we krwi wyciągał przez gardło...
Jakże nie zwrócę łba! jakże nie runę
W to bydło, co się za nami wywarło...
Jezu ty, Chryste! Waliłem, jak młotem,
Aż się to w piachu zaryło pokotem.

Takem odsapnął i oną prawicę,
Com ją w młot zwinął, otarłem na sucho,

Iżem miał, jakby krwawą rękawicę,
Tak to plugastwo popuściło juchą.
A że mnie jeszcze gniew trzymał za grdycę
I żal wył we mnie srogą zawieruchą,
Tak zdjąłem czapę i ofiarę z owych
Czyniłem do nóg Pana Jezusowych.

A niebo pełne przestronności było,
Jak gołębiowe piersia[73], tak mieniące...
Modrością tlało i blaskiem się skrzyło,
Iż w złotobarwne pióra wiało słońce.
Więc ustał we mnie gwałt pod oną siłą
Cichości Bożej i tętna kipiące,
A chociem jeszcze, jak żbik, sapał srodze,
Reszta się gniewu rozeszła po drodze.

Tak szlimy prędkim i burzliwym krokiem,
Iż fukał jeszcze parą jaki taki.
Jeszcze Zatrata krwawem toczy okiem,
Jeszcze Kos garście zaciska w kułaki,
Kiedy nad morzem cichem i szerokiem
Krążyć zaczęły wielgoskrzydłe ptaki,
Które się w słońcu zachodowem nurzą,
Wrzaskliwe wiece trzymając przed burzą.

Wtem pojrzę znagła. Czy w oczach się dwoi?...
Na progu, białym opasan fartuchem,
W białej szlafmycy na łbie — Opacz stoi
I pobrzękuje złocistym łańcuchem.
Poznał. Tak krzyknie z impetu: — «A moi!...»
Ale wnet urwał i wydął się brzuchem,
Widząc obdartość naszą. A iż mnie się
Chwycił śmiech, rzekę: — «Cóż słychać w Odesie?»

Trząchliśmy ręce. A wtem Bugaj trzosa
Obrócił. Dźwiękło od srebra i złota.

Tak zaraz Opacz zmalał, spuścił nosa
I sterczącego przywściągał żywota.
Nuż ściskać Rocha, obłapiać nuż Kosa,
Nuż kłaniać, prosić za sobą we wrota,
Gdzie znak gospodni śmiecił: «Pod Matrozem»,
I Miś tańczący, u szyi z powrozem.

Nuż rozpowiadać, jak szpital ów cały
Wymarł, jak o to sam nawet był w śledztwie,
Jak komisary po kotłach wąchały
I nie znalazły nic (co ma w świadectwie);
Jako dwie panny za męża go chciały,
Co szynk tu właśnie otwarły w sąsiedztwie,
I jak, choć mu się wiedzie w interesie,
Zawsze to nie to, co było w Odesie.

Mówił, przez zęby pluł, trząchał ramiony
Z przywyczki, bowiem nie miał już szynela.
— «Tak cóż mi panny? Tak na coż mnie żony,
Jak ja swojego pilnuję artiela...
Wracać? Tak po co, brat moj, gdy zniesiony
Wojenny fłot[74] nasz od nieprzyjaciela
Japonca, co się — taki[75] syn — zbuntował
Przeciw naczalstwu[76] i wsio ekspłodował»[77]. —

A wtem rozrzewnił się: — «Mnie żałko[78], braty,
Że w taką drogę ot, wy się puścili!
Tak ja wam zaraz stakańczyk[79] arbaty
Z rumem... Gotowo stanie w jednej chwili...

U mnie za jedno — ubogi, bogaty...
A toż ziemniaki[80] wy! My razem żyli
W korabiu! A i pośle[81] takoż — w lesie...
A żal, co ze mną nie byli w Odesie!» —

Nagle się zwrócił do mnie: — «Wy widzieli
Magiera? Onże popadł tu w pisarze[82].
A pisze listy, prośby, co kto każe...
Tak Żdżara przeciw. Czort to ich rozdzieli,
To znowu zetknie ich rogami. Taże[83]
Dawnoby który wisiał na powrozie,
Tylko że jeden zawsze siedzi w kozie,

To się nie mogą sięgnąć!» — Buchnął wrzawą
Śmiech aż po pułap, gdzie para szła z szklanek.
A my, jak siedli u stołów, tak ławą,
Gwarząc, przetrwali noc. Już szarzał ranek,
Sinej modrości bijący kurzawą
W okna gospody, gdy wyszli my w ganek,
Gdzie Opacz pilno wyliczał rachunek:
Osobno nocleg, osobno częstunek.

A rozświt złotniał coraz. Już na wschodzie
Zakwitły zorze różanością bladą,
Na morskich wyżach chybały się łodzie,
Z których rybacy nocą obierz kładą,
A mały wiater chodził se po wodzie
I poruchiwał fal drobnych gromadą,
Iż ono morze, w dwie strony wahane,
Raz złote widzi się, a raz — rumiane.

Nagle przyrosło wiatru. Machnął pióry,
Jękła przeciągle fala ciemniejąca,

Ugasły one złotobrzeżne chmury,
Co wyszły świecić sobą przeciw słońca,
Wrzasły rybitwy, chlusnęły się nury[84],
Iż wpierw, niż słowo przerzeczesz do końca,
Różany rozblask i zorze na wschodzie
Zażeleźniały i skryły się w wodzie.

Gruchnęło gdzieści raz, gruchnęło drugi,
Zawarczał tętent rozległy, daleki,
A morzem, jakby przeoranem w pługi,
Jęły się walić rozburzone cieki.
Zawrzało w chmurach, zasrebrniały strugi
Dżdżu z głośnym szumem, jak wezbrane rzeki,
A choć nawałność burzy poszła stroną,
Dzień nastał słotny i z twarzą zgaszoną.

Ale za nami od samej gospody
Szedł człowiek z szlachecka odzian. Spuścił głowę,
A nie znać było, czy stary czy młody,
Tak miał zniszczone lico i surowe.
Co przyfolgujem kroku, on też chody
Zawściąga. Widzę, chce z nami w rozmowę.
Takem przyzostał nieco za gromadą,
A on wzrok na mnie podniósł i twarz bladą.

— «Pochwalon!» — rzekę. — «Na wieki! na wieki!» —
Podszedł skwapliwie. — «A ja już Waćpana
I z tą kompaniją widziałem u rzeki,
A potem znowu u tego kapcana
Pod Materozem. Ja jestem daleki...
(Tu głos mu zatrząsł się, jak szyba szklana)
— Daleki jestem człowiem... Nie wiem prawie,
Skąd idę, dokąd, poco, w jakiej sprawie.

— Ot, tak się tułam». — «My ta nie bogaci» —
Rzekę, bom myślał, że chce zapomogi.

Lecz on czem prędzej: — «Nie, nie! Niech Bóg płaci!
Nie chcę! Nie trzeba nic... Mam dość na drogi.
Tak oto ciągnie do swoich, do braci!»
— «To czegóż — przerwę — aż tu Waść, za progi
Szedłeś nas szukać? Toć my tam noc całą
Siedzieli». — A ów: — «Boby się wydało! —

A co mam gadać, że jestem Polakiem,
Kiedy mnie karczmarz zna, jak pijanicę...
Czy ja tu żołnierz pod ojczyzny znakiem?
Czy ja tę polską ziemię tu zaszczycę?
Z szynku do szynku chodzę, ladajakiem
Wińskiem się truję i brząkam w szklenicę:
Tak co ma Polska świecić tu oczami
Za syna, co się takim życiem plami?

— Czy dasz Waść wiarę — ja nawet sam sobie
Żem Polak — rzadko mówić się ośmielę...
Chyba że z flaszą — na dzień — rozwód zrobię,
Albo koszulę przewlokę w niedzielę,
A wicher morski gardziel mi wyskrobie.
Ale to tego niewiele... niewiele...
Co Waść chcesz? Nałóg! Nie zawsze się uda...
A to wiedz o mnie, że zwę się Zabuda.

— Co, tęgo? Bo to inszy ma nazwisko,
Co mu pasuje, jak garbus do ściany...
A zaś Zabuda, widzisz Waść, tak blisko
Stoi mnie, że czym trzeźwy, czy pijany,
Czyli się śmieję, czy w oczach mrowisko
Mam łez — my jedno! Ten bezojczyźniany
Zabuda — «zabuł», zapomniał wszystkiego...
I sam jest niczyj, i nikt nie jest — jego». —

Przymilknął. Tak chcę ja przerzec co nieco,
Kiedy mi mowę znowu przebił nagle:

— «Widzisz Waść ptaki te, co chmurą lecą?
Widzisz Waść łodzie pędzone i żagle?
(A tu mu oczy srebrzyście zaświecą,
A słowa prą się żarliwie, upragle)
— One coś swego mają... Jakiś biały
Dom życia. One go nie zapomniały!

— Słuchaj Waść! Może ujrzysz gdzie zdaleka
Włóczęgę, co tam kiedyś, w dniach młodości,
Tak samo, jak wy, miał serce człowieka,
A teraz — wszystkim obcy — psu zazdrości,
No pies, gdy swoje rzemiosło odszczeka
I poobgryza rzucone mu kości,
To wie, że psem jest, i wie, gdzie mu buda...
Jak spotkasz go Waść, to będzie — Zabuda.

— A jeśli młodość jemu poszła krzywo,
Marnie — że tylko na tę żerdź do płota...
Jeśli pod gwiazdą wzrósłszy nieszczęśliwą,
Porwał się rozbić ją zamachem młota,
Jeśli się rzucił w jakowe rzeziwo[85],
Jeżeli sięgnął czyjego żywota,
Gdy go serdeczna skusiła ułuda,
To, widzisz Wasze, też będzie — Zabuda.

— A potem zniknie ci na długie lata...
Aż kiedyś ujrzysz go w inszej postaci,
Gdzieś pod Uralem[86]... Wiesz Waść? Koniec świata...
Wielki pan. Bogacz! Długi swoje płaci.
Łeb ogolony wpół, przez pleco łata —
A tak do taczki przyrósł, jak do maci...
Nad nim nahajki świst, a pod nim ruda
Ołowiu srebrzy... To także Zabuda!

— A gdybyś Wasze znów spotkał człowieka...
Nie! Gdybyś spotkał zwierza w ciemnym lesie,
Jako się kryje, czai, jak ucieka,
Jako przez tajgę[87] zaroszczoną drze się,
Jak go nakrywa sobą wielka rzeka,
Jak go pień cedru na ocean niesie,
Na ląd, i jak go odtąd truje nuda
Z gorzałką razem, to będzie — Zabuda.

— Ha... ha... ha... Zabuł! Zapomniał!» — Milczałem.
Co miałem gadać, gdym wszystko już wiedział.
A on też przycichł pod onym nawałem
Spowiedzi, co ją — chcąc nie chcąc — spowiedział.
Tak szliśmy razem. A śpieszyć musiałem,
Iż mi do swoich urosnął już przedział,
Co oni widząc, też w drodze przystali,
I tak my doszli ich i tak szli dalej.

Spojrzał w obcego Kos, spojrzał Zatrata,
Iż z brzega byli — nic. Ot, człek podróżny.
Chce iść — niech idzie, a chce — niech się brata.
Niczem tu przecie mikomu nie dłużny.
Tutejszy, widać, bywalec ze świata,
A to i radą być może przysłużny.
Świat-ci nie Wólka, gdzie chłopi na płoty
Włażą, najrzawszy nieznanej kapoty.

On też ani się żegnał ani witał
Z kim. Jakby do nas należał od rodu,
A choć go z naszych nikt o to nie pytał,
Rzekł: — «O robotę trudno będzie. Z głodu
Widziałem ludzi ginących. — Zazgrzytał —
Bo tu różnego jest przepaść[88] narodu,

Ale najwięcej wszelakiej hołoty,
Co żebrze, a łga, że szuka roboty». —

— «My ta na długie nie staniem terminy
Do żadnej — rzecze Bandys — Aby tyle,
Co tego grosza przyrobić choć krztyny,
Na szyf, na drogę. A to przyjmiem mile,
Co dadzą. Abych[89] się tej chwyćć liny,
Abych na morze! Bo samim nie w sile...
Abych do tego korabia — okręta!» —
A baby: — «Hale! O Matko ty święta!»

A wtem Zabuda: — «Zaś to, co w gospodzie
Było o nem dziewczęciu mówione,
To tu są zwykłe rzeczy w tym narodzie.
Tu ojciec córkę małą, a mąż żnę
Sam doprowadza murzyńskiej tej trzodzie.
Aby zarobić... Aby tę mamonę...
A jak na wódkę nie ma, a napije,
Zastawia babę. Nie chce — to ją bije.

— Była tu jedna, dwojgo dziewcząt miała
(Wdowa, czort ją wie...) w piątem, szóstem lecie,
A jak ją tęskność sparła, tak ją rwała,
Że niepodobne rzeczy na tym świecie!
To wyła z brzega, jak pies. A sczerniała,
Jak te w pszenicy jarej czarne śniecie,
To ziemię gryzła, drapała pazury,
Jak z portu okręt wypływał niektóry.

A wreszcie całkiem ścichła, z sił opadła,
A tak siadując tu, patrzyła w morze
Całemi dniami. I sama nie jadła,
I dzieciom co dać nie miała, nieboże,
Iż podobniejsza była do widziadła,
Niż do człowieka. Aż jakoś w tej porze

Odchodził statek. Tak zbyła kłopotu,
Przedawszy dzieci za bilet powrotu.

Murzyn je kupił, ot, w jednej koszuli,
I stał na brzegu ze śmiechem w paszczęce.
To ludzie, co kto przeszedł, na nią pluli;
Ta nic, gorzała tylko w swojej męce.
Już hukli z działa, już w trąbę zaduli,
Już»... Tu Bandyska wzniosła obie ręce:
— «Święta Sodomo! O święta Gomoro!
A skąd się też ta takie matki biorą!»

Przeczekał, aż się przyciszyła sama,
Zaś rzekł: — «Tak stoi ona na pokładzie,
A tutaj dzieci w krzyk uderzą: — «Mama!
Mama!» — Już okręt chyba się w posadzie,
Już płynie, już mu się namknęła tama,
Już pachoł sznury zwinął, już je kładzie,
Wtem wrzask. Wyciągła ramiona do dzieci,
Na burt i w morze. Powiadam Waszeci

(Tu zwrócił do mnei twarz i ściszył mowę),
Że niema jadu, nad serce człowiecze.
Żebyś Waść w piersiach miał gniazdo wężowe,
Żeby ci w mózgu wierciły trzy miecze,
Lżejby ci było. Jedno znam morowe
Lekarstwo, co ci wnętrze tak wypiecze,
Wypali, że już i własnej macierzy
Nie pomnisz! — Wódka. Niechaj mi Waść wierzy!» —

Lecz tu się wszczęły pospólne pogwary,
Co nam króciły czas w onej szarudze,
Iż dzień od nieba do ziemi był szary,
A struga deszczu lała się przy strudze.
Aż ów, najrzawszy dalekie galary,
Rzekł: — «Gdzie robota pewna? Przy ładudze

Węgla do portu. Ale tam już pono
Wre... Pono płachtę szykują czerwoną»[90].

Jakoż coraz to gęściej ciągnął drogą
Naród roboczy. Tragarze, węglarze
Szli śpiesznie z taką zawziętością srogą,
Że poczerniałe aż kurczą się twarze.
Wzrok mroczny ledwo że zwrócą na kogo,
Idą, wtem bęben. A deszcz ustał nieco,
I już się modre błamy niebem świecą.

Nad morzem tumult jakiś. Ludu kupa
Zwarła się w tęgą na wybrzeżu ścianę,
Gdzie na kotwicy stanęła szalupa.
Z szalupy worki szły pieczętowane
Z nieboszczykowym mieniem. Imię trupa
Czarno na każdym worku wypisane.
Licytacyja była po załodze,
Co na szpitalnym statku zmarła w drodze,

Jak nam to żydek powiadał niektóry.
Furjer[91] na beczce stał, rozcinał wory
I pęki szmatów podnosił do góry,
Wołając cenę na owe ubiory.
Krzyk: Po raz pierwszy. I wnet: Po raz wtóry!
A iż tam pośpiech bywa każdej pory,
Ledwo żeś pojrzał, już i — Po raz trzeci!
A kłąb zwinięty przez powietrze leci.

Każdy chciał tanio kupić. Setne ręce
Sterczały z tłumu wysoko nad głową,
Nikt nie dbał, w jakiej człek ten skonał męcę,
Po którym trzęsą puściznę grobową.
Wtem, gdy się onym widokiem zasmęcę,
Dobyli worek, pieczęcią lakową

Jakoby kroplą krwi naznaczon właśnie.
Tak pojrzy furjer na miano i wrzaśnie:

— «Jan Gruda!» Tknęło mnie. Poprzedzie stanę,
Pchnąwszy w bok żydka. Wór prawie był pusty.
Zaczem rozcięli na nim wielką ranę
I wydobyli zawiązanej chusty.
W chuście koszula była i pisane
Karty, w śmiertelnie blade inkausty[92]...
Tak krzyknę cenę. Dałem tyla w dwoje,
A że nie podbił nikt, ostało moje.

Więc zaraz szlimy nabok czytać karty.
List był, trzęsącą już pisany ręką,
Z jakiejś serdecznej czeluści wydarty
Ostatnią mocą i ostatnią męką.
Gdzie go słać miałeś i przez jakie warty[93]
Nie wiem. A ty, już nakryty jutrzenką
Tej wiekuistej światłości w zaświacie,
Nie powiesz tego mi, umarły bracie!

Gdziekolwiek jesteś, coćkolwiek potyka,
Nie będzie ci się, nieboraku, cniło,
Że tę chudobę nędzną najemnika,
Szmat, co go nasze słońce gdzieś bieliło,
Oną koszulę lnianą, cudzy tyka.
Krzyż nią przewiążę nad pierwszą mogiłą
Polską. A coś go pisał, ledwie żywy,
W księgi te włożyć dam, twój list żarliwy.

Może się najdzie ociec i przeczyta,
I pozna, jako są synaczka słowa.
Może się w matce zatrzęsną jelita,
Kiedy ją wieść ta doleci grobowa;

Może się wichrów zachodnich dopyta,
Gdzie świeci trumna twoja kryształowa,
I pójdze bosa nad morza krawędzie,
I w huku jego twych słów słychać będzie.
....................

«...Piszę ja do was, rodziciele moi,
Z struchlałem sercem, z mokremi oczyma,
A między nami morze wielkie stoi,
Nie daje do was i przez moc mnie trzyma,
Iż strogie puszcze są i góry straszą
Między mną tutaj, a hań, chatą waszą.

...Więc tylko oczy podniosę nad szczyty,
Ranie i wieczór patrzący w tę stronę,
Gdzie jest kłosami nasz zagon nakryty,
Gdzie łąki nasze o rosie koszone...
I radbym ptakiem przelecieć tę drogę,
I wiatrem radbym przez nią — a nie mogę.

...I tak mi w oczach stoi tu, jak żywa,
Ta nasza strzecha, snopami poszyta,
I kalenica wysoka, a krzywa,
I dusza o niej zamyśla i pyta...
Ale jej słówka nikt stamtąd nie poda,
Taki świat[94] ziemi je i taka woda.

...I widzę prawie chróściane te płoty,
Studnię, żórawia widzę, cembrowinę...
I rady sobie nie wiem od żaroty,
A od tęskności — o kęs[95], że nie ginę...
Przez góry czuję i przez wielkie morze,
Jak mięta pachnie tam i drzewko Boże...
....................

...Chorość mnie tutaj przygniotła, jak brzemię,
Iż dobrej w sobie za grosz nie mam siły,
I prędko pewnie iść przyjdzie mi w ziemię,
Na oceańskie dno i bez mogiły.
Bo tu moc ludu ginie z tej choroby,
Których rzucają w morze, a nie w groby.

...Tak z onych bogactw wielkich, z majętności
Obiecowanych przez cudze te kraje,
Dla moich, w ogniu trzęsących się kości,
Trzech łokci piasku siwego nie staje,
Co u nas żebrak ma... I nie porośnie
Brzoza nade mną baźkami o wiośnie.

...Więcbym tu wpisał te smutki, te żale,
I tę śmierć czarną, co na mnie już kracze,
I tę gorącość, co w piersiach mam, ale
Szkoda mi ato matusi, że płacze,
Łzami sypiąca na papier ten biały,
Co go jej morza dalekie oddały.

...Bogdajżeś pierwej stradała mnie płodem,
Matko, niż na świat, na dolę tę padłem...
Bom jest chorobą ściśniony i głodem,
I jak zwierz węszę po ziemi za jadłem.
Jak ptak bez gniazda skrzydłami tu biję,
I nocą zrywam się, i — jak pies — wyję!
...............

...Prosiłbym ja was, byście mi za morze
Odkazowali, jaka była zima?
Czy tatuś pod siew nowiznę już orze?
I czy tam wiosna już, czyli mróz trzyma?
Ale że dusza we mnie nie doczeka,
Niż pismo przyjdzie z takiego daleka.

...Oj, leciałbych ja, by gołąb ten siwy,
Alibo żóraw, kruczący o wschodzie...

Bo mi się zdaje, że znów byłbym żywy,
Po naszym chlebie i po naszej wodzie.
Ale że srodze struchlałe mam kości
Od wielkich żarów tych i od żałości...

...Więc trudne rzeczy są i podaremne,
Bym się stąd dostać przemógł za żywota,
Ale jak pomrę, to przez bory ciemne,
Przez morze pójdę, co wichrem się miota!
Pójdę i trafię pod chaty okienko...
Tak mi dopomóż Bóg i święta męko!
....................

...A teraz żegnam i kłaniam się pięknie,
Ojcze i matko, do samych wam kolan,
A jak tam nocą wiatr w kominie jęknie
I z niedogasłych skry rzucą się polan,
Albo jak dźwierze kto nocą zarusza,
To będę, matuś, ja i moja dusza.

...Żegnam już wszystkie życzliwe sąsiady
I całą naszą chudobę i pole;
Żegnam i grusze na miedzy i sady,
I żytnie brogi i zasiek w stodole,
I całą wioskę od płota do płota,
I kosę moją żegnam już i wrota.

... Teraz mi dajcie bić z wieży we dzwony,
Od wschodu słońca do zachodu słońca.
I niechaj będzie Chrystus pochwalony!
I ostaj z Bogiem, moja kochająca
Matuchno droga! I ty, ojcze miły.
I kłaniam wam się od mojej mogiły».
....................

III.


Twardo stanęlim w dokach[96] do roboty.
A co? Człekby się gryźć kamienia imał,
Byleby jeno świetliczek[97] ow złoty
Nadziei migał mu i moc w nim trzymał.
Lud, choć zbiedzony nadmiar, znał te poty,
Bo z nich już nieraz płótniankę wyżymał.
Ba, radbym widział te lny, te konopie,
Co nie butwiały od znoju na chłopie!

Naród nasz silny jest; dużo poradzi,
Jak zęby ściśnie, a bary podłoży.
Niechaj go tylko moc jasna prowadzi,
Porywa, niech się przed nim świat otworzy,
Niech się rozwidni cel; a z tej czeladzi,
Co jest zarosła w siermiężnej swej koży,
Wyjdzie duch, jakby w żelezie kowany,
I łeb się twardszy pokaże od ściany.

A tu o powrót szło. Na dokach tedy
Trwalimy w pracy ciężkiej od dnia do dnia,
Tając z pożaru słońca, z głodu, z biedy,
Jako najmitów gromada przechodnia.
Zgóry my rzekli: Czy w dzień czy w noc, kiedy
Błyśnie nam z masztu powrotna pochodnia,
W pół taczki rzucim i w pół drogi brzemię,
I w okręt! Bo nam pilno w swoją ziemię.

A to słyszelim, jako dawać będą
Daremny przewóz przez ocean ony,
Że emigranty, co w statek usiędą,
Pisani będą do morskiej obrony,
I na pokładzie staną pod komendą
Wojskową, jako morskie bataljony.

Pod pokład baby z dziećmi pójdą zasię,
Iż wojną jakoś pachniało w tym czasie,

A mór załogi pobił. Tak czekamy
Skutku, alić się czekanie przewlekło.
Więc w tych okrutnych żarach z wielkiej tamy
Do doków potu nie mało nam ściekło.
W galarach, prawda, był ciężar ten samy,
Chociaż nie takie żywych ogniów piekło.
Jeno, że nas tam nie dali, bo cości
Knuło się, kluło w posępnej cichości.

Miasto przeznalim wprędce. Dwojgo było,
Choć jednym mianem nakryte, by dachem:
Górne zdaleka białością aż ćmiło,
Poprzetykane tu wieżą, tu gmachem;
Drugie się nisko u morza mrowiło
W nędzy, w pijaństwie, w brudzie, czarnym łachem.
Zaś między niemi więź mocna i twarda:
Zdołu — gniew głuchy, a zgóry szła wzgarda.

Tuby mi wpisać te ganki wywarte,
Nakryte kwieciem przeróżnych kolorów,
I te niewiasty leżące, rozparte,
W zwitkach na włosach do samych nieszporów.
Te wrzaski papug, co gardła niezdarte
Miawszy, wśród kwietnych wiszące bisiorów,
Językiem ludzkim krzyczą wbrew naturze,
Gdy małpki z płaskich dachów drą się w górze.

Dopieroż kiedy przyniży się słońce,
Rojno tam bywa i szumno w ulicy;
Strojnego tłumu wylega tysiące,
Biegną z nosidłem szklanem[98] piechotnicy,

W nosidłach łątki[99] zdaleka pachnące
Leżą, gruchając, jak synogarlicy,
Przymknione rzęsy, zemdlałe wejrzenie,
A włos z papierków rozwity w pierścienie.

Wypuścisz ucho, gdzie stoją panowie:
Nic — tylko liczby, procenty, pomiary,
Że mało który inszego co powie.
Giełda, okręty, handel. Młody, stary,
Jednako. A tam, na dole, jak mrowie,
Czernią się ludem roboczym galary.
Idzie ładuga. W szlej[100] wprzęgli[101] węglarze
Ciągną węglarki po parze, po parze.

Hurkot — het leci, het aż tam, na górę,
Jak grzmot daleki, wpadając w rozmowy.
Ale wtem ptaki wrzasną krasnopióre,
I nikt w tę stronę nie odwróci głowy.
A szle się prężą, wrzynają się w skórę,
Czasem się zarwie jakiś krok miarowy,
Zesuną gęściej szeregi węglarze...
Idzie ładuga — po parze, po parze.
....................

Inaksza znowu moda jest w niedziele.
Place zalega murzyństwo pstrym tłumem,
A kiedy dzwony uderzą w kościele,
Pcha się to ławą z hałasem i szumem.
Jak stado czarnych baranów w kierdele[102],
Zdaleka cuchnąc kozim potem, rumem;
Co drugi, trzeci — z psem, a w rękach laski.
I tak zawalą nawę[103] po balaski.


Dopieroż taki elegant se siędzie
Na kiju, fontaź[104] czerwony, sam bosy,
I tak na strony wykręca się wszędzie,
Za uchem zaś mu sterczą papierosy.
Już ci lusterko z kieszeni dobędzie,
Płunie w garść, już ci przymusknie se włosy,
Zagwiżdże na psa i patrzy po gółkach[105],
A pies tymczasem węszy przy ampułkach[106].

Wtem ksiądz z ambony huknie: — «A hultaje!
A drapichrósty jedne!» — Tu zamacha
Pięścią — «To takie wasze obyczaje?
To msza i kościół i Bóg u was fracha?
Na Polskę patrzcie, co wam przykład daje!
Polska! Polacy! Wywodzą się z Lacha,
Czyli tam z Lecha. To panie, nie drwinki!
A słyszcie, jak to śpiewają godzinki.

Polska! Polacy! A wiecie, barany,
Co to jest?... Dalej, złazić mi z tych lasek!...
To jest najmilszy kraj Bogu wybrany.
Niż tutaj, srebro, tam więcej wart piasek.
Złazicie czy nie? Łby ośle, bałwany!
Czekacie, aż was przemierzy ten pasek?
— Polska!... By nie śnieg, co drogi zagrodził,
Chrystus Pan byłby w Polsce się narodził!

Ale to nic jest! Wszak stoi w kolendzie,
Że Polska w światłach betleemskich stanie
Nad narodami. Że z niej to się wszędzie
Rozniesie ono wiosenne śpiewanie
Wolności świata. Że wyjdzie orędzie[107],
I nowy zakon narodom się stanie

Przez moc, ci nie jest francuska ni włoska
Ani angielska, ale jest moc Boska!

Na klęczki, durnie! Bo o czem tu mowa,
Tego na klęczkach słuchać wam, hołota!
Polska... Polnego narodu królowa,
Cała przetkana w kwiatuszki ze złota,
Cała w łez srebrze, cała rubinowa
Od krwi ofiarnej, co tam jest za wota[108]...
Boże! Po co ja gadam? Po co płaczę?
O Polsko, Polsko, kiedyż cię obaczę!...»

Buchnął z ambony szloch, opadła głowa
Na pierś, ksiądz klęknął, jak przed sakramentem.
Co obaczywszy, gromada też owa
Runęłą o ziem z okrutnym lamentem.
Tak co niedziela grzmiała polska mowa,
Której nikt nie znał tu, w tem miejscu świętem
Krom nas, a one poczciwe kudłacze[109]
Aże ryczały, płacząc, że ksiądz płacze.

Wnet zasłynęły niedzielne kazania
Księdza Błahoty szeroko po mieście.
Kościół zapchany od grania do grania[110],
Cały w jedwabiach, wstęgach, piór szeleście,
Ledwo ksiądz usta otwarł, już wzdychania,
Już ci łez pełne źrenice niewieście,
A choć tej mowy nikt w ząb nie rozumie,
Coś, jakby Boży duch, latało w tłumie.

On zaś, serdeczne kojący tęsknoście,
O królu Sobku prawił, o Kościuszce,
I własnej duszy wylewał wonnoście
Na te mazurskie pola, Litwy kuszce[111],

Po głosu swego leciał złotym moście,
Zatokowany[112] w Polsce, jak te głuszce,
Że choćby biskup dzwonił od ołtarza,
Jako mszę dalej trzeba — nic nie zważa.

A taka rzewność, takie miłowanie
W tym głosie jego i taka otucha,
Jakbyś na Pańskie czekał Zmartwychwstanie,
Lub na Zielony dzień świętego Ducha.
Na złotych strunach, zda się, słychać granie,
A kiedy człek się zapatrzy, zasłucha,
Nagle głos w trąby i w kotły uderza,
Z wielkanocnego jakoby moździerza.

Bój, bitwa. Niby stutysięczne działa,
Tak walą słowa, tak grzmią działobitnie.
Powietrze warczy, ambona drży cała,
Namykaj głowy, bo kulka cię wytnie!
Aż z wrzątku ognia, dymów wstaje chwała,
Jasna chorągiew nad hufcem wykwitnie,
Stają w jej blasku rycerze pancerni,
Aż do zabitej śmierci Polsce wierni.

Dopieroż radość, dopieroż gloryja,
Dopieroż drżące na powietrzu ręce,
I to spojrzenie, co niebo przebija,
Wzniesione nad świat, wskrzeszony po męce.
Naraz do chóru wyciąga się szyja:
— Muzyka! Triumf! — Więc dalej w podzięce
(A był Chwalibóg Polak, organista),
Hukną organy: — «Zawitaj, Przeczysta...»

To po kazaniu tem ksiądz — sam widziałem —
Szedł rozgorzały do bocznej kaplicy
I tam, przed krzyżem upadał powałem,
Twarzą w proch. Takiej zasię nawałnicy

Łzów, błagań, jęków, łkania w życiu całem,
Takiego gwałtu do Bogarodzicy
Jeszczem nie słyszał. Choć przecie w Krakowie
Mam brata księdzem, Balcerski się zowie.

Ale nad morze pomiędzy węglarzy,
Co pili w szynkach od rana, że święto,
Schodził kapucyn młody, bladej twarzy,
Z kapuzą nisko na czoło ściągniętą,
Że tylko z pod niej ta bladość się żarzy.
Idąc, z nad trepków łyskał gołą piętą,
Ręce w rękawach, u piersi krzyż mały,
Szedł, milcząc, tylko oczy mu gorzały.

Dopieroż w porcie na galary czarne
Wstępował, albo w zakotwione łodzie,
A kiedy dzwony uderzyły farne
I gruch się zrobił w przybrzeżnycm narodzie,
Zaczynał pacierz. To te marne
Dziewki, co ich tam zapaść[113] przy gospodzie,
Klękały, chusty jaskrawe, czerwone,
Narzucające na głowy zhańbione.

A tuż robotnik, błyskający w gniewie,
Chłopaka swego chwycił u kołnierza,
Do ziemi przygiął, jako witkę w drzewie:
— «Tu mi, szczeniaku!... Tu mów mi pacierza!»
...«Ojcze nasz...» załka dzieciuch. Dalej nie wie...
Tak się chłop pięścią, jak pałką, zamierza.
Spuścił... Krzyk srogi: — «Mów dalej, sobaczo!»
Zapomniał. Ojciec także. Obaj płaczą.

Zaczem się ciśli kalecy, żebracy,
Nędzna czarniawa, co obsiada morze,
A ów, choć pacierz głuszyli mu ptacy,
Z krzykiem się niosąc w powietrzne bezdroże,

Cały pogrążon w dusznej swojej pracy,
Zrzuciwszy kaptur, to królestwo Boże
Wielkim przyzywał głosem i o chlebie
Proroczył głodnym, i o Ojcu w niebie

Sierotom. A ci rozbitowie świata,
Co się tak w nędzy i brudzie zdziczyli,
Że brat tam nie jest bezpieczny od brata,
A puść ich w bory, jak wilcyby wyli,
W sczerniałych twarzach dostawali kwiata
Tej rumianości pierwszej, co ich w chwili
Przyodmieniała na dzieci, na syny,
Powracające w ojcowskie dziedziny.

Niejeden wszakże, co wódką się bawił,
Pięścią wygrażał z gospody od proga:
— «Ty tu co? Kto cię tutaj do nas wprawił?
Dasz mi to chleba, a dzieciom pieroga?» —
Lecz mnich zarówno wszystkim błogosławił,
Wychudłe ręce wznoszący do Boga,
A głos się z wiatrem ponosił na morze:
— «Czyńcie gwałt!... Gwałtu chce królestwo Boże.»
...................

Darmo ochylać. Na ładudze wrzało,
Że tylko patrzeć, jak lunie ukropem.
Nas tam nie gwałtem bractwo dopuszczało,
Alić się równo przewącha chłop z chłopem.
Dziś, jutro cości poczynać się miało,
Dziś, jutro miano ruszyć owym czopem,
Co go odkręcić łatwo, a niewiada,
Czyli i kiedy zakręcić się nada.

Ja sam nie jestem za rewolucyją,
Choć powiadają o nas, słyszę nieraz,
Że my po światu robim rebeliją,
Sąm wagabundas-rewolucjoneras[114],

Ale niech mi kto pcha jarzmo na szyją,
Jak tu w galarach albo w Minas-Geras,
— Siarczyste! — uszów po sobie nie stulę,
Jeno w garść plunę, i — choćby na kule!

Praca — to praca. Jakeś nie kaleka,
Bierz się, a ostro! Takie Boskie prawo,
Ale jak człek się wyspina nad człeka,
Jeden u stołu, a drugi pod ławą,
Na kość, na ochłap jaki, jak pies czeka,
Nim głodne dzieci obdzieli tą strawą:
Hola od pola[115]! To prawo jest — pieskie[116],
Nie Adamowi dane! Nie niebieskie!

A węgiel właśnie trzymały tam Szwaby
i szwabskie statki wpływały do doku.
Powypasało się to, jak te schaby,
Przed każdym sadło, by torba obroku,
A do galarów, gdzie w pocie klną raby,
Żaden nie zejdzie sam, ani pół kroku,
Wierniki jeno, faktory, agenty.
— Bodajżeś sparciał[117] raz, pludrze przeklęty!

Więc choć węglarki szły, lud czekał chwili,
Coby mu karki wyprzęgła przetarte.
Tak poruszeństwo tajemne robili,
Stawiając wszystko na czarną tę kartę.
Spuści ów głowy i czoła przechyli,
Alić ponure oko trzyma wartę...
A krzywdą swoją tak na moc złączeni,
Że choćby papież stanął — nie odmieni.

A morze jęło wichrować tej pory,
Że chodził po niem jakby tuman siny

I rwał pian morskich strzępiaste paździory,
Co się rzucały przez mroczne głębiny.
Ugasły blaski, ugasły kolory,
Pospół zmieszane, jak pierwszej godziny
Stworzenia, kiedy jasność wiekuista
Jeszcze nie była od nocy do czysta

Separowana. Tak raz wszystkie oczy
Obróciły się na statek nieznany,
Co się kołychał na morskiej roztoczy,
Za wichrem, a był prosto na port gnany.
Patrzym, a ten się gwałtownie zatoczy,
Jak chłop, co idzie od karczmy pijany,
To się zawściągnie, gdy skrzydła wiatr zwinie,
I jako wielki łabądź ku nam płynie.

Mnie się te chody nie dziwne wydały.
Ale ów morski naród, marynarze,
Powytrzeszczali te oczy, jak gały,
Czekają, rychło flaga się ukaże,
Rychło-li gruchną jakowe sygnały.
Lecz statek w onych mocnych wichrów warze,
Jak ślepy, pędzi, wali się, potyka,
Jakoby nie miał na sobie sternika.

Już blisko. Już nam w oczach rosną reje,
Powiało ku nam jakąś mętną trwogą...
Wtem widzim, flaga spuszczona czernieje
W pół masztu[118]. Zresztą nie widać nikogo.
Tak w krzyk: «Na łodzie! Tam się coś źle dzieje!
Tam się coś stało strasznego z załogą!»
Puści się czółno. W tem powrzask dolata:
— «To okręt moru! To «Imakulata!»

— «Za drągi, kto żyw! Odpychać od brzega!
W łodzie! Za wiosła, komu życie miłe!» —

A już się z wiatrem woń trupia rozlega,
I już powietrze na brzeg leci zgniłe.
Lecz łódź za łodzią gwałtownie wybiega,
Nastawia drąga, kto w ręku ma siłę,
Płyną. Wszystkie się oczy zgrozą wżarły
W statek, co niesie śmierć, już sam umarły.

Wiedziane było i w portach głoszone,
Że zarażony okręt morzem pływa.
Więc w którąkolwiek wiatr poniósł go stronę
(Iż nie została na nim dusza żywa),
Bronił się każdy brzeg i widmo one,
Co się tułało, jak mara straszliwa,
Odpychał, żerdzie chwyciwszy i haki.
Lecz tutaj gorzej padło. Tu wiatr taki

Dął ku nam w żagle tej okropnej nawy,
Że ludzka siła nic przeciw. W godzinę
Wróciły łodzie z nieszczęsnej wyprawy:
Oblicza w ogniach całe, karki sine
Od żył napiętych, a w oczach żar krwawy.
Rozbici, choć się powiązali w linę,
Nie dosięgnęli korabia drągami,
Od strasznej woni wpółmartwi już sami.

Wtem się pojawił Zabuda. Był blady.
— «Po proch! Wysadzić! — zakrzyknął gwałtownie —
Do mnie tu, zuchy młode! Na bok, dziady!
Łódź tęgą wybrać mi!» — Skoczą w prochownię,
Dźwigają skrzynię, lud słucha bez zwady.
Aż ów, smolistą narządziwszy głownię,
Przykląkł. «No, księże! Daj absolucyją,
Niech mi się djabli o duszę nie biją.»

Lecz mnich na szyję padł mu i ramiony
Objął. Przez chwilę słychać tylko łkanie.

— «Bracie! Mój bracie! Tyś już rozgrzeszony...
Ty święty, bracie... Tyś jest...» — Nie był wstanie
Więcej z tej strasznej powiedzieć ambony.
Wtem się Zabuda porwie, w łodzi stanie,
Chwyci za wiosło, zeprze nogę w skrzynię
I łódź potężnie pchnąwszy, w śmierć swą płynie.

Wiatr przycichł. Ustał prawie dech w narodzie,
Poklękli ludzie i odkryli głowy.
Rwało się kilku, co młodszych, na łodzie,
Lecz nie dopuścił mnich o tem ni mowy.
Ów zaś, u dzioba stojący na przodzie,
Wyprostowany i cały gromowy,
— «Niech żyje Polska»! — krzyknie. To wołanie
Do dnia sądnego w uszach mi zostanie.

— «Niech żyje!» — Dajem odzew mu, co garła.
Po wynędzniałych twarzach łzy nam cieką,
Że dusza z żalu prawie w nas zamarła.
Już dalej, już go widać het, daleko...
Łódź się wysoko na fale wywarła,
I jak trumienne zaczerniała wieko,
Zaś pada, chlusta morzem przez okraje
I z pian u wręgów[119] dwu skrzydeł dostaje.

Znikła. Na pacierz może, albo mało
Co więcej. Młotem serce w żebra dźwięka...
Wtem błysk, huk, piorun. A słowo się stało!
A przenajkrwawsza Chrystusowa męka!
W ogniach się morze do nieba porwało,
Szczekła przepaści straszliwa paszczęka,
I nic. I cicho. A ów Bezimienny
Wleciał wstrzelony wprost w raj — ptak płomienny.

Lud zmartwiał, jakąś zimną zgrozą zdjęty.
Zaślepły prawie źrenice zżarzone,

Aż pierwsze baby buchnęły w lamenty,
Jakby im dziecko ginęło rodzone.
Lecz mnich, zbożały całkiem, całkiem święty,
Krzyżem złe dymy przeżegnał na stronę,
Co się rozwlokły ciężko, by całuny,
Dokoła onej piorunowej truny.

Dopiero, kiedy opadły do czysta,
Ludzie co nieco pojrzeli po sobie.
I zaraz wielka modrość i srebrzysta
Jęła promienieć po onej żałobie.
— Niechże wam będzie światłość wiekuista,
Coście zginęli tu, w ognistym grobie,
Póki was hejnał anielski nie zbudzi!
A nam do życia trza wracać, do ludzi.
....................

Tak my w cichości szli, jakby z Golgoty,
A coś wielkiego nosiło się drogą.
Cień — nie cień, jakby grot tam błyskał złoty,
Jakby zbroica dźwiękała z ostrogą,
Jakby gdzieś w pyłach szły tętniące roty,
Żem raz i drugi pojrzał — a nikogo!
Wiera, musiały wstać rycerskie mary
Z czynu Zabudy i z jego ofiary.

Musiał tam sąd być na tego szlachcica,
Co po szynkowniach walał swe szlachectwo,
Aż nagle rozbłysł, jak roratnia świéca,
I klejnotowi dał ognia świadectwo.
Więc mu rycerska oddana przyłbica,
Gdy krwawa pieczęć zamknęła już śledztwo,
I w tarczę jego żelazna znów ręka
Mieczem uderza, a tarcza nie pęka.

Takem se dumał, kiedy wtem Jan Bania
Trąci mnie łokciem w biedro i tak powie:

— «A ten odmieniec znów się nocą słania
Koło bud naszych. To przyległ dziś w rowie,
Jak wąż, i czyhał prawie do świtania,
Ale, że w budzie świecili Kosowie,
Bo dziecko cości chorzało!» — Tak rzekę:
— «A pluder! Już ja go wezmę w opiekę

Sękaczem moim! Tego jeszcze trzeba,
Żeby do naszej zarobnej krwawicy,
Do czynionego potem naszym chleba,
Niewiasty nasze szły im do łożnicy!
Jużby nad nami nie było też nieba,
Ani tej Bożej nad ziemią prawicy,
Żeby my... tutaj.. po Szwabach... bękarty...
Słysz, bracie. Dzisiaj my oba na warty,

A Roch Zatrata trzeci. Zgoda?» — «Zgoda». —
Ścisnąłem w garści kij, gdy wtem, zdaleka,
Właśnie jak kiedy rozszumi się woda
I z bulgotaniem przez śluzy ucieka,
Gdy świętojanka[120] popędu jej doda,
Taki się bliżył gwar. Alić nie rzeka
To była, jeno podniosły stawidła
Dwie głębie, młyńskie obracając skrzydła.

O tobie mówię i do ciebie piję,
Magier, co byłeś szlachcicem od rodu,
A teraz nosisz starganą deliję[121],
Co cę nie kryje ni ztyłu, ni zprzodu.
Za ladą siedzisz, masz kancelaryję,
W progu się przygarść zebrała narodu,
Ty piszesz listy, skargi. Furczą słowa,
A pióro skrzypi, by dusza czyścowa.


Tyś jest ten rajca, który tu zażywa
Dufności ludzkiej i tabaki z roga[122].
Czyli więc wdowa przyjdzie nieszczęśliwa,
Czyli sierota stanie wedle proga,
Czy chłop się Wojtek, czy Bartek nazywa,
Czyli sam djabeł przez drzwi wsadzi roga,
Każdy grosz płaci z twojego uczynku,
Ty grosze zbierasz i niesiesz do szynku.

Naprzeciw Żdżara. Ten pustki ma w budzie,
Ale krogulczy nos wysoko nosi.
W pychę szlachecką dmie, to stronią ludzie
I mało który ku niemu się głosi.
Temu rzemiosło idzie, jak wóz w grudzie,
A płaszcz (ze trzema peleryny cosi)
Skórę mu tylko nakrywa i kości.
Tak siedząc, dziw się nie rozpuknie z złości.

Aż ci nie może dłużej. Pióro ciska,
Wstaje, odwala stołka, drzwiami trzaska,
W wielki nos dmucha, odsadza wąsiska,
Na granatowym płaszczu ściąga paska
(Iż mu zaklęsła pierś golizną łyska)
I huknie z proga: — «A co Waść, u djaska,
Będziesz tu chłopstwu ferował procesy?
Mnie Waść pisz skargę! Ja też sięgnę kiesy!

Pisz Waść! Dyktuję: — Jak słońce na niebie,
Tak poprzysięgam przed Bogiem i sądem,
Żem w narodowej zastawił potrzebie
Część mą szlachecką ze strugą i lądem,
A niech mnie ziemia żywego zagrzebie,
Niechaj zaraza obieli mnie trądem,
Jeśli nieprawda jest! — Tu huknie pięścią —
— A Magier ze mną graniczył swą częścią». —

Lecz ów już porwał się i stał za stołem,
Jak ćwik czerwony i oburącz wsparty:
— «To co? — zawrzaśnie — To ja część połknąłem?
Wody ze strugi upiłem dwie kwarty?
To ja w ląd Waścin worałem się wołem? —
Tu zsiniał, iż był choleryk zażarty —
Staw świadków! Świadków, krętaczu przeklęty!
I na stół mi tu doku... dokumenty!» —

Zatchnął się w pasji, a na kark mu żyły
Wyszły drgające i grube na palec.
Wtem wpadnie Żdżara: — «A, wężu zawiły[123],
Ja ci dokument... Jak chwycę kawalec
Drąga! To twoje te trzy grusze były?
Twój kamień w miedzy? A chytry padalec!
Dawnoś mi zadrę w wątrobie zahaczył...
Zagrześć mnie chciałeż, jeno Bóg nie raczył!

Świadłow chcesz? Ja ci tutaj całą ławą
Postawię świadków, który wtedy żyli!
Mam ja na ciebie zatajone prawo
Pod mogiłami! To będą psi wyli,
Jak moje świadki procesyą krwawą
Wyjdą mi świadczyć, jako ze mną byli
Razem, pod Glinką, w kurpiowskiej partyi,[124]
A Waść w pierzynieś siedział, aż do szyi!

Tfu! Tchórz! Niegodzien klejnotu szlachcica!
Z przechrztów waść musisz być!» — Lecz ów się zbiesił.
Ognie mu żywe bić jęły przez lica,
Rogatą czapką na łysy łeb wmiesił,
I huknął, mało mu nie trzasła grdyca:
— «A żebyś mi tu Piotrowina wskrzesił,
Łżesz! A ja lepszy katolik od ciebie!
Ty w piekle będziesz siedział, a ja w niebie!» —

— «Co? — wrzaśnie Żdżara — a nie wisi u mnie
Nad szafą pismo Ojców bernardynów,
Oprawne za szkłem, co je sobie w trumnie
Dam zamknąć (jużem tak poprzysiągł synów,
A zaś dębowa trumna stoi w gumnie),
Jako rozgrzeszon jestem z wszelkich czynów,
Coby mi drogę grodziły do nieba?
A w czyścu — tylko pół dnia mi być trzeba.

Za to — co będę skrywał? — żem z tych gruszy
Łońskiego roku nie dał dziesięciny,
A konwent rado ulęgałki suszy
W barszcz, na suchedni. Więc mnie bernardyny,
A raczej gwardjan — obciążył na duszy,
Iż muszę w czyścu pół dnia z tej przyczyny
Być. Ale mogęumierać z otuchą,
Bo mszę odprawi sam. Przyrzekł na ucho».—

Tu parsknie Magier: — «To co? Tu jest morze,
A Waścin papier w łomżyńskim zaścianku!
Więc cóż tu waści świadectwo pomoże,
Przy tym gromnicznym, śmiertelnym kaganku?
Waść w niebo, a tu święty Piotr: — «Otworzę,
Jak mi świadectwo przyniesiesz, kochanku!» —
Tak Waść z powrotem, iż to tam nie żarty,
Na okręt, a tu — hola, bez szyfkarty!

— Ha! Ha! Ha!» — śmiał się. Lecz Żdżara doskoczył,
Za gardziel chwycił go i trząsł jak gruszą,
Że czapa spadła i łeb się zatoczył,
Sam zasię Magier prawie rzygnął duszą.
Rzęży... Lecz Żdżara żółcią tak się zmroczył,
Że byłby zdusił. Więc ludzie się ruszą,
Rozerwą garście, aż w tej batalii
W jednej szmat płaszcza — a w drugiej — delii.
.................

Czy ja ci rzekę, ludu, żeś bez skazy?
Czy ja ci rzekę, ze jesteś bez winy?
Nie! Razem z tobą grzeszyłem sto razy
I razem z tobą złe miałem godziny.
— Jedno w nas trwało bez żadnej obrazy:
Wierność ku sobie tułackiej drużyny,
Że kto jednemu na honor nastąpił,
Wszyscy my w niego! Nikt kija nie skąpił.

A już od czasu szedł poszmer gromadę,
Że nam Szwab, wiernik, dziewczęta podchodzi.
Czyli ładują węgiel, czy z nim jadą,
Ten chyłkiem, milczkiem za niemi, jak złodziej.
O milę drogi pachło mi to zdradą,
A ów już bliżej co dnia, co dnia słodziej,
Ażem zmiarkował, że zła krew go kusi
Do dziewczyniątka Bugajów — Salusi.

Kwiat ci to prawy był i szczerobiały,
Jak ta śniegułka[125] w czarnym boru wiosną.
Jeszcze nie wszystkie listki mu dośpiały,
Jeszcze te gronka puszyste mu rosną,
Jeszcze stulony, ku słońcu nieśmiały,
Jeszcze mchem wilgnym nakryty pod sosną,
Pierwiosnek Boży, co go ziemia w sobie
Wyhodowała w tajemnym sposobie.

Indziej tam takie matczynej spódnicy
Garstką się trzyma i za piec twarz kryje.
Lecz tu, gdzie wszyscy sąśmy najemnicy,
Szleję od taczek kłaść musi na szyję,
Musi pod oczy ludzkie iść w ulicy.
A choć tą rzęsą ciemną w liczko bije,
Jako ptak skrzydłem, musi wydać światu
Wonność i cudność pierwiastnego kwiatu.


Tedy my w barak weszli, ciśli czapy
I do Zatraty Rocha wprost od proga:
— Tak, a tak, bracie. A jemu już chrapy
Grają, już czub się prostuje w raroga.
Nie przerzekł słowa, jeno plunął w łapy,
Zacisnął pięście, a ryża twarz sroga
Jęła się mienić we światła i w cienie,
Jak wąż, gdzy rdzawe przegubia[126] pierścienie.

A dziewki właśnie wracały z roboty
Barwistą kupką, jak kiedy na łące
Rumian się wywrze biały, jaskier złoty,
Modra ostróżka i maki gorące.
Szły, biegły prawie w bud naszych opłoty,
Spłoszone, z biegu nagłego dyszące,
Niespokojnemi szukając oczyma.
Aż do Bugaja któraś: — «Salki niema?» —

A mnie coś w żebro tkło. Pojrzę zdaleka:
Niemasz Salusi. Tak praśnie mi w żyły
Ukrop, a w gardle zachrypi, zaszczeka,
Że garście mi się, jak szpony, skurczyły.
— «Ha — myślę — Boska nad światem opieka!»
A tu mi we łbie rekwije już biły
Nad onym pludrem, by dzwony u fary...
Tak my się zmrugli — i w doki co pary[127].

Mrok padał. Rzecze mi Zatrata w drodze:
— «Krzykałbym na nią, ale że posłyszy
Szwab, to nam umknie... A jej tam niebodze
Jako w pazurach kocura jest myszy...
Laboga, lećma, bo krew mną tak srodze
Ciska, że prawie posięgła mi dyszy[128]...

Nie utrwam!» — Runął, jak piorun, ze szlaka[129].
A wtem krzyk, jakby duszonego ptaka.

Dopadlim. We drzwi — zamknięte. Tak Bania,
Iż miał okrutną siłę, gdy był w gniewie,
Podłożył bary. Trzasły gdzieś u grania
Żelazne skowy, ordzewiałe w drzewie.
Znów się podsadzi. A tu, jak gdy łania,
Co się obłąka i gdzie bieżeć, nie wie,
Przebija bekiem bór — tak głos strwożony
Dziewczęcia bił w nas od tamtej ta strony.

Więc my się sparli we trzech. Hukło w zrębie
Kładzonym w klamrę. Puściły odźwierze
Wytoporzone w brazylskim tym dębie,
Tak twardym, że go lud na goździe bierze.
Oberwał Bania skoblicą po gębie,
A tak odźwierka uchwycił się szczerze,
Iż społem na łeb gruchnął. Wtem Zatrata
W pień zaklnie. W szopie nie było psubrata.

Salusia tylko, zaparta ku ścianie
Nosem, jakgdyby pogrześć się w niej chciała,
Trzęsie się, krzyczy, a ono wołanie
Dziecińskie idzie mi, jak nóż, skroś ciała.
Tak tupnę: — «Cichoj, głupia!» — I wnet Banię,
Że to mu gęba nabiegła krwią cała,
Pchnę, rzekąc: — «Bierz ją i prowadź do matki,
A my tu we dwóch wyprawim ostatki!» —

Poszli. Wstawilim dźwierze i od wnętrza
Przyzatajeni, w szpar patrzym. Siarczyste!...
Grają w nas wątpia, że — Matko Najświętsza!
Dygocą ręce, że — Jezu ty Chryste!
Krew aże warczy od wrzątku gorętsza,
A wielkie światło miesięczne, koliste,

Obświeca drogę, gdzie ślemy na wartę
Słuch wytężony i oko otwarte.

Wtem — kroki. Idzie. Widać go zdaleka.
Cygar mu węglem jarzy się u gęby...
Radosny idzie, iż kwieć ów go czeka,
I prosto w księżyc puszcza dymu kłęby.
A jako wilczur, nim śmiercią zaszczeka,
Powoli paszczę wychyla z poręby,
Tak ów stróżliwie obmyśla swe kroki,
Wyciąga szyję i patrzy na boki.

Aż skoczy ku drzwiom i jak po piorunie,
Gruch o ziem, iż się przed niego zwaliły.
Jakże Zatrata na kark mu nie runie,
Jakże nie weźmie młócić, co ma siły!
Jakże mój sękacz przez łeb go nie lunie
Raz, drugi... Wiera, że prasły mu żyły...
— «Waruj od dziewek naszych! Waruj, łotrze!»
— «A gwałcicielu! A czartowski kmotrze!»

Pralim, dopóki wrzeszczał. Gdy ucichał,
Folgowalimy, bo i nam już pięście
Zmogły się i Szwab ostatnim tchem dychał,
A i mój sękacz w setne poszedł częście.
Nagle się dźwignął Szwab, co na to czyhał,
I w łomotanych kości suchym chrzęście
Chwycił krócicę — miał ją za pazuchą —
I prosto zmierzył Rochowi za ucho.

Trzasnę go... Padł strzał, ale zbakierował,
A kula przeszła Szwabowi przez grdycę.
Rzygła krew strugą wysoko na pował,
Zarzężał, iż mu przerwało tchawicę,
Zatrzepał sobą, zaś się rozprostował,
I wnet mu bielmo zawlokło źrenice,

I trup — i amen! Tak wyszliśmy z szopy.
A tu nam przeciw lecą baby, chłopy,

Z czem kto miał w garści. Zaś Bania przed niemi.
Gęba — jak konew. Nic to! Hu, na Szwaba!...
Tuż Bugaj wlecze kłonicę po ziemi,
Tuż Bugajowa z ożogiem rwie baba,
Tuż insi... Tak my zrównali się z niemi.
— «Co wy? — zakrzykną. — Puściliście draba
Żywcem?» — Tak rzekę: — «Sam on się osądził:
Chybła mu ręka, ale strzał — nie zbłądził».

— «Ha, no, moc Boska! — przemówi Żórawa,
Gdym rozpowiedział rzecz. — Wracajmy doma,
Bo to przezpieczna nie może być sprawa,
Zawsześ to wiernik!» — Wtem splaśnie rękoma...
Spojrzę, nad szopę wyrzuca się krwawa
Iskrzyca miotłą... Paliła się słoma
Tam, gdzie trup leżał. On sam się pożarem
Ogarnął, ognia puściwszy cygarem.

Więc baby, iż to naród miętkiej duszy,
Dalej się żegnać a szeptać pacierze.
Lecz we mnie wszystko na to się zajuszy:
— «Grzech! — krzyknę — Pluder! Stał naprzeciw wierze!
A ognia niech mi nikt palcem nie ruszy...
Niech go w pożodze, w dymach tych — czart bierze!
Niech z nim, jak z głownią jarzącą, wyleci
I drogę sobie do piekła obświeci!» —

Tak my ruszyli w milczeniu ponurem
Od grozy tego pożaru i trupa.
Chłopy gęsiego ciągnęły tam sznurem,
Zaś bab pospólna waliła się kupa.
Tak szliśmy, doków osłonieni murem,
A już się pękać jęła ona łupa

Nocy, co dzień z niej wyłuskać ma ziarno
Słońca i światłem obsiać ziem tę czarną.

Z niespokojnością targały się głowy
Nawstecz, ku szopie. Gorzała, by świéca.
Naraz się głucho dzwon ozwał portowy
I odzew dała portowa strażnica.
Tak mnie mróz przebił, że trup się tam owy
Skwarzy, a po niem skier chodzi ognica...
Alem szedł twardo, choć serce się zbiegło
W lód... I doszedłem i padłem na legło[130].

Jak długom chorzał, nie wiem, bo mi zgoła
Odjęło wszelkiej rzeczy rozumienie.
To jeno czułem, że mi się u czoła
Zajęły wielkie, rogate płomienie,
Czułem, że z ognia ratunku ktoś woła,
Że mi mózg kują w żelazne pierścienie,
Ażem się zbudził raz. Przy mnie, jak trusia,
Cicho siedziała spłakana Salusia.

Takem się strząsnął, by koń u poidła
I zaraz chciałem biec, wołałem chleba,
I duch też we mnie jął zaraz bić w skrzydła
I czułem, że mi stąd gdzieś lecieć trzeba...
Izba, gorącość, chorość tak mi zbrzydła,
Jak niedźwiedziowi zimowa koleba.
Więcem się porwał, choć mrok był, z barłoga
I siadłem dyszeć morzem — u zaproga.

Hej! życie! Jeszcześ ty nie było takiem,
Twardem nikomu, by człek się nie cieszył,
Kiedy mu wracasz! I choćbyś ty ptakiem
Upadło, co mu strzelec piersi przeszył,
Choćbyś więc krwawym toczyło się szlakiem,
Choćby się człowiek do śmierci sam śpieszył,

Kiedy poczuje, żeś znowu mu danem,
Łzami cię wita i zgiętem kolanem!
................

A na świat padła mgła. Nie ta, co błonie
Nadbużne siwym tumanem nakrywa,
Że gdzie nie pojrzysz, świat cały ci tonie
W rusałecznego[131] srebrzystość przędziwa...
A tu niewidne kędyś zarżą konie,
Gdzieś wyobłęczy się zsierszała[132] grzywa
Spętanych łosząt[133], gdzieś trędzla zabrząka,
Gdzieś łąk tych słychać bębenistę, bąka...

A w trawy idzie kosiarz, a przez bary
Kosa mu błyska skroś mętnej srężogi;
Jak w wodę, tak brnie w tumanów opary,
Jak zwid, przepada w tem morzu bez drogi.
Przed nim się kaczor rwie ponad wyżary[134],
Z oparzeliska wrzask nurów się srogi
Ponosi, zaczem padają zwysoka
Rybitwy kulą na wód cichych oka.

Gdzieś głucho puknie strzał, gdzieś w oczerecie[135]
Zaskomli wyżeł, utnie, znów zaszczeka...
A wszystko, jakby w urzeczonym świecie,
Jakby przywiane z wielkiego daleka...
Idziesz, nie czujesz ziemi: tak coś rwie cię,
Tak cię gdzieś dusza ponosi, ucieka,
Het, het, za rzekę, za Bug, kędy bory
Stoją, odziane w żałosne kolory.

Zwolna mgłę słońce poranne przebija
I srebrnym krążkiem na niebie się jawi
W otoku rzęsnych tęcz, jakby hostyja,
Naród z monstrancji złotej błogosławi.
A tu ci nagle pobudkę wybija
Klangor lecących wysoko żórawi,
Co na podlaskich błoniach mają roty
Wietrznej konnicy i łężnej piechoty.

Tutaj — inaczej. Tu brudne płachciska
Mgły odymionej po dokach się wleką,
Tłuką, far[136] morski skrawo przez nie błyska,
Pary z kominów świszczą gdzieś daleko...
Coś dech zapiera, coś za gardziel ściska,
Coś ostrym żwirem gryzie pod powieką,
Gdy czarne wory zawdziawszy na głowy,
Idziem tak w gęstą mgłę, gdzie port węglowy.

Aż patrzę, prawie nad samą nam drogą
Człek leży. Chory? Pijany? Zabity?
Tak stanął Marcin Kos i trąci nogą:
Żyw! Nagi leży, łachmanem nakryty,
Twarz w niebo, oczy zapatrzone srogo
W oceanowe pomgliste prześwity,
Wyprostowany i sztywny, jak w trumnie,
Że chociem schylił się, nie spojrzał ku mnie.

Tak trząchnę łachman ów. Płótnianka była,
Nędzą i ziemią na sito zgryziona.
Więc we mnie zaraz dusza się rzuciła,
Klęknąłem przy nim, bom widział, że kona.
— «Kto jesteś, bracie?» — rzekę. Jakaś siła
Błysła mu w twarzy. Przypodniósł ramiona
I rozplątując szkaplerza u szyi:
— «Mazur — zachrypi — i sługa Maryi». —

W szkaplerzu dukat był. Błysnęło złoto,
Jak gwiazda nad tą siermięgą dziadowską.
Aż ów, śmiertelną podpalon żarotą,
Szepnie: — «Za wojnę dostałem to włoską...
Weźcie... za duszę dajcie... Weźcie toto...» —
A był węgierski dukat z Matką Boską.
Chciał mówić jeszcze, jeszcze ciężko dychał,
Jescze lśniał w oczach, ale już nacichał.

Zaczem powieki same się przywarły,
A wielkie, zimne łzy biegły przez lico...
Dźwignę mu głowy, a on — już umarły,
Już odszedł z doli swojej tajemnicą.
Ale snać głody na śmierć go zażarły,
Bo kiedy nasi przypodnieść się chwycą,
To był ten ludzki trup letszy od pióra
I sam go poniósł na rękach Sekura.

Tak my w cichości szli, jakby z Golgoty,
Przez ono głuche mgły gęstej przestworze,
Niosący ciało do księdza Błahoty,
By w miłosierdzie pogrzebał je Boże.
Dzikiego ptactwa waliły w nas loty,
Z hukiem w ciemnościach targało się morze,
Ciskając w lament rozburzone fale,
W których warczały groźby, łkały żale...

A już ów mglisty pomierzch przedświtowy
Z chwili na chwilę jaśnił się, przecierał,
A nam posępne chyliły się głowy,
Iż człek ów tak nam na oczach umierał...
Lecz on już sztywny, już zimny, surowy,
Ostro spod rzęsów przywartych pozierał
Po nas, po ziemi, po morzu, po niebie,
Po całej drodze żywota — za siebie.

...A czegoż ty się oglądasz, biedaku,
A czego szukasz za sobą po świecie?

Niemasz-ci na nim ni śladu, ni znaku,
Żeś żył i czekał, aż nędza cię zgniecie...
Prędzej na wichrach dopatrzy się szlaku,
Gdy je ptak skrzydły wartkiemi rozmiecie,
Niźli po tobie, coś przeszedł przez ziemię,
W śmiertelnym znoju dźwigając swe brzemię.

Hej! Gdy tak dumam, jaki mnie nachodzi
Wielki, żałosny dziw, a jaka wieja
Po duszy, jak po pustem polu, chodzi!
Więc gdzież jest onej kotwicy nadzieja,
Gdy niema steru w potrzaskanej łodzi?
Więc gdy dokoła szumi krwawa knieja
I wilcze doły i śmierć i jest trwoga,
To gdzież ratunek nam? I kędy droga?

Jako więc kamień, na głębię ciśnięty,
Pomąci jasną wodę, zanim padnie,
A pisząc koła przez bystre odmęty,
Ruszy te iły, co zległy się na dnie,
Tak we mnie trup ten, ten człowiek zaśnięty,
Co tu tak ciężko padł, tak padł bezwładne,
Ruszył i zmącił duszę, het — aż do dna,
Gdzie jej zwątpiałość siedzi pierworodna.

Dzień wstawał żmudnie. Wschód dymny a skrawy
Wprędce zawlokły mgły brudnemi chusty,
A słońce, jako ten opłatek krwawy,
Chwilę patrzało skroś nich na port pusty,
Iż się pokryły we mgłach maszty, nawy,
I słychać było tylko ślepie chlusty
Morza, co się tam poomacku tłukło
Groźnym warkotem i falą rozhukłą.

Bo dziw, jako ten żywioł bywa zmienny
W pogłosach swoich na dzień i na porę.

Czasem wód ogrom przelewa się senny,
Jękliwy, jakby morze było chore,
Czasem z przepaści krzyk bije bezdenny
I wściekle tłucze w skalistą zaworę,
Że każda kropla osobno kołacze...
A czasem wyje, a czasem znów płacze.

Dziś na wyżynach targało się w sobie
Górnie, potężnie, tajemnie a dziko...
Że choćbyś, człeku, trzy dni leżał w grobie,
Przeckniesz się z martwych pod oną muzyką,
Iż wyda ci się, że Bóg ręce obie
Puścił przez fale harfiarską praktyką
I na tych strunach, co wrą bezsłoneczne,
Pieśń mocy swojej gra i sądy wieczne.

A wtem dzwon huknął, szarpnięty u doków...
Świstnęły ostro wypuszczone pary
I nagły rozruch ciżbiących się kroków
Zawrzał gdzieś zdołu, jak z ciemnej pieczary.
Zgrzytnęły windy na osiach u tłoków,
Opustoszały węglarskie galary,
A tłum roboczy, rzuciwszy swe wory,
Jął się na tamę walić, jak upiory.

Więc jako burza, gdy idąc zdaleka,
Najpierw się mętem powietrznym zaniesie,
Niżeli wichry rozwije, rozszczeka,
A one ziemskie zatrząchnie przyciesie,
I jak wywarta z zabrzegów swych rzeka,
Gdy tamy zerwie precz i z szumem drze się,
Tratując, co jej gdzie na drodze stawa:
Taki mąt głosów szedł i taka wrzawa.

Stanęlim, patrzym. Jescze dymne pary
Kryją rosnący tłum i te mgły sine.

Alem ja oczy wrzące wbił w galary,
Pomiarkowawszy bijącą godzinę,
Kiedy przygięte rab prostuje bary,
Rzekąc swej duszy: — «A zginę, to zginę!» —
I nagle głową nad jarzmo swe rośnie
I swoje ludzkie prawo jawi głośnie.

Nigdym nie widział tak kamiennych twarzy,
Tak gorejących oczu, tak zaciętych,
Szczęk, zębców, jako u onych węglarzy...
I nigdym ogniów nie widział tak świętych
I tak piekielnych razem, że aż parzy...
Nigdy hardości takiej w karkach zgiętych,
Takiego gniewu i takiej rozpaczy,
Co jest śmiertelna sama — i śmierć znaczy.

A wtem śpiew buchnął. Nie wiem, co śpiewali,
Lecz serce prawie że stanęło we mnie...
Bo słychać było, jakby z wielkiej dali
Sroga nawałność szła ziemią tajemnie,
Jakby gdzieś warczał grom, co wnet zapali
Świat, niby puszczy nietrzebionej ciemnie...
A razem z pieśnią i z głosów tych szumem
Krwawa chorągiew powiała nad tłumem.

Drzewce oburącz chłop dzierżył wyniosły,
Czarny od węgla a suchy, jak tyka;
Włosy mu na łbie wstały, jako rosły,
Proste, a w każdym śpiew drżał i muzyka
Głosów, co w mętne powietrze się niosły,
By trąba sąda, co groby przenika,
Otrębująca na morza i lądy,
Jako nad krzywdą świata będą sądy.

A tuż przy onym chłopie chorągiewnym,
Co się wycinał z mgły, by siewna[137] jodła,

Gdy nad zapustem[138] wygóruje drzewnym
Niewiasta-matka szła i dziecko wiodła.
Tak wszyscy, jednym się porywem śpiewnym
Zaniosłszy, swego trzymając się godła,
Szli dużym krokiem wprzecz nam. Aż-ci trupa
Zoczywszy, cała wstrzymała się kupa

I ono ciało nakryte łachmanem
Zajęła z nami na czoło pochodu.
I tak był niesion nad tym oceanem
Ów Mazur, tułacz, co pomarł tu z głodu...
A morze mu tam huczało organem,
A szło z pochowem tysiące narodu,
A on, nie miawszy zgła ni garści wiórów[139]
Pod czachę[140], jak wódz, wchodził w bramy murów.

Ale staruszka nasza, do ostatka
Pilno się dzierżąc trupa, szła w pochodzie.
Nikt jej nie wzbraniał. Myślano, że matka,
Więc była litość nad nią w tym narodzie,
Gdy tak wiewała na niej lniana szatka,
Ledwo że kryjąc kość, drżącą na chłodzie,
I gdy tak w szeptach trząsły się jej wargi
Zwiędłe, bez jednej łzy, bez jednej skargi.

Dopiero gdy się pokazały wieże
Górnego miasta i przepych złocony,
Urwała nagle szeptane pacierze,
I — jak ptak skrzydły — tak ona ramiony
Wzgórę się zdała brać, jak ptak się bierze.
Aż jęła śpiewać: «A bijcież mu w dzwony!

A witajcież go wy, wieże strzeliste!
A wyjdźże przeciw niemu, Jezu Chryste!»

...Wyszedł-ci Chrystus, krzyż słoneczny niesie:
— Powstań, Łazarzu, z śmierci do żywota! —
— Nie mogę, Panie, bo jeszcze po lesie
Jagnięta płaczą, a zły wilk się miota.
Jeszcze jest wróblik niepewny na strzesie,
Jeszcze się krzywda wije wedle płota,
Jeszcze jastrzębi szpon skowronki gniecie,
Jeszcze jest przebój mocnego na świecie! —

...Wyszły anioły tą królewską broną,
Potrząsają mu drogę białym kwiatem:
— Wstańże, Łazarzu, zasiądz złote trono,
Weź żezło[141] w ręce, podnieś je nad światem,
Wybłyśnij ziemi cierniową koroną,
Przyzawdzij skórę a kości szkarłatem!
— Nie mogę powstać, anieli skrzydlaci,
Aż głos usłyszę Narodów, a braci!

...Wyszły mu przeciw Narody Łazarze:
Pójdź z nami, bracie! Idziemy z Golgoty.
Chrystus z świątyni wypędził kramarze,
Nad światem lata grom i piorun złoty.
Drżą węgły ziemi, truchleją mocarze,
Poczwórne jezdnych pobite są roty...
Pękły łańcuchy pod ciosami młota!
— Tedy wstał Łazarz z śmierci do żywota».
....................

Jeszcze ta pieśnia na powietrzu drżała,
Nie mając kędy iść, przed mgły tumanem,
Gdy nagle bębny, jak gradu nawała,
Sypnęły trwogę nad miastem zaspanem.

Wnet się ruszyła milicyja cała,
Wnet wyszły straże pożarne z czekanem[142],
Obezwały się trąbki i sygnały...
Ale że wszystkie bronie cicho stały.

Jakże? Królewski majestat był prawie
W tym tłumie, co tak szedł, jakby na wojnę.
Ten sztandar górny, chwiejący się krwawie,
Te twarze groźne, a przecież spokojne,
Ta moc, stojąca na ludzkiem swem prawie,
Te ręce, władne świat brać, a bezzbrojne,
Te poczerniałe w twardej nędzy głowy,
Ten śpiew, co walił w miasto piorunowy...

Zbój chyba jaki chwyciłby tu broni!
A już lud wyległ w ulice, i z góry
Biegł na węglarzy patrzeć. Alić oni
Prosto na Wielkiej Giełdy szli marmury...
Naraz — tysiace podniesionych dłoni,
I wybuch głosów, jak poszum wichury...
To lud tak witał ich, chustkami wiewał,
Grzmiał krzykiem, w kupy się łączył i śpiewał.

My z przodku. Tak nas zagarnęli sobą,
Że ani kroku wstecz. Zrazu my chcieli
Odstać. Lecz wprędce tak nas swą żałobą
I krzywdą swoją za dusze ujęli,
Tak nam osierdzie pod samą wątrobą
Ruszyli, tak nas tym śpiewem otchnęli,
Że my szli, na nic nie pytając, z niemi,
A pierwszy z trupa rękami pełnemi,

Sekura, zaraz pod owym sztandarem,
Miawszy[143] staruszkę znad Buga po boku,

Więc, jak gdy polem ruń wywrze sie jarem,
Tak tam się głowa przy głowie w tym tłoku
Cisnęła jednym zwichrzoym obszarem.
Nikt poosobno nie tkwił tam na oku,
Lecz wszystko razem z tym śpiewem, z tym szumem,
Z grzmotem tysiącznych kroków było tłumem

Skrzywdzonych, co tu przyszli wołać prawa.
A Giełda była na głucho zaparta.
Trzykroć chorągiew uderzyła krwawa
W odrzwia, przy których, milcząc, stała warta;
Trzykroć okrzyków buchnęła tam wrzawa,
Gdy nagle trzasła galerja otwarta,
A na niej, świetną wstęgą przepasany,
Komisarz z strażą od ściany do ściany.

Chce mówić. Podniósł rękę. Lecz w tej chwili
Kupców się za nim pokazały głowy...
Z rykiem wiec na to węglarze skoczyli,
Pchnęli Sekurę i trup Mazurowy
Chwyciwszy, szli z nim na barach, pochyli,
Groźni, prąc straże na obie połowy
Szerokich wschodów, co w lewo i w prawo
Wiodły w krużganek. Za nimi tłum ławą.

Błysnęły w górze oficerskie szpady,
Padł rozkaz, jęli kupić się żołnierze.
Wnet się związały dwie wrzące gromady:
Tamta dostępu broni, ta go bierze.
Lecą kułaków twardych gęste grady,
Lecz znać, milicja bije się nieszczerze,
Węglarze zasię głowy, jako tury,
Zniżywszy, z wielką mocą prą do góry.

Co krokiem naprzód stąpią — «Hura!» — z dołu.
Wznoszą się pięście, goreją źrenice,

Aż cały pochód skłębił się pospołu
W jedną zwichrzoną, grzmiącą nawałnicę.
Nie może ustać tłum, prze się ku czołu,
Chociaż go straży płazują szablice,
Aż uczyniwszy sobą wielkie widły,
Dwoma zębcami bodzie, dwoma skrzydły

W gmach bije. Dużo w tym szturmie pomaga
Ów Mazur, co przy chorągiewnym słupie
Jest niesion. Jakaś pośmiertna odwaga
Przyzatajona zda się być w tym trupie...
Wysoko, górnie pierś błyska mu naga,
Przeciw żołnierstwa nastawiona kupie,
Które, zetknięte nagle z ludzkim zwłokiem,
Opuszcza ręce i cofa się krokiem.

— Naprzód! Wnet miejsce szerzy się otwarte.
Skoczy oficer, spojrzał, zniżył szpadę,
A owe straże, do murów przyparte,
Wyprostowane stoją, jak w paradę.
Wtedy komisarz z krużganku zdjął wartę
I w gmach się cofnął precz, za kupce blade,
A w chwilę z szczytu giełdy się rozjarza
Krwawa chorągiew nad trupem nędzarza.

Buchnął tryumfu krzyk. Lud odkrył głowy,
A jakby organ rozegrzmiał na sumie,
Z taką powagą śpiew wzleciał wichrowy
I porwał sobą, nakrył wszystko w tłumie.
Co tam śpiewali i jakiemi słowy,
Tego tak łatwo człek nie wyrozumie,
Ale że z pieśni okrutna szła siła,
Żarem po kościach, a w tętnach krwią biła.

Więc kiedym pojrzał na tę wywyższoną
Płótniankę pod tym wiejącym szkarłatem,

To mi się w oczach zrobiło tak słono,
Jakby mi trup ten rodzonym był bratem.
... Powstań, Łazarzu! Zasiądź złote trono,
Weź żezło w ręce, podnieś je nad światem!
Poczwórne jezdnych pobite są roty...
Nad ziemią lata grom i piorun złoty!

................







  1. Rozór — pole rozorane, łan.
  2. Kipiel — woda kipiąca; przen. ruch nadzwyczajny.
  3. Sajeta — sukno cienkie, kosztowne.
  4. Sierzchuła (gw.) — sierśc.
  5. T. j. nagie, tatuowane ciało.
  6. Dopirz (gw.) — dopiero.
  7. Chochoł — snopek, służący za nakrycie od deszczu; przen. człowiek niezgrabny, nieokrzesany.
  8. Kęs (gw.) — nieco, niedaleko.
  9. ...wciornaści (gw.) — właściwie: wciórnascy (djabli); wciórnastek (stp.) — wszystek.
  10. Ożydle (gw.) — klapy sukmany lub bekieszy na piersiach.
  11. Wiera (stp. i gw.) — zaprawdę, rzecz pewna.
  12. Półdraby — dwie drabiny na wozie; jedna jest więc półdrabą.
  13. Buszować — rozbijać się, dokazywać, krzątać się.
  14. ...ochrośnie — ochłonie.
  15. Rzęsisty — gruby, pękaty.
  16. Zarz (gw.) — zorza.
  17. Na Polesiu był zwyczaj (dziś już zarzucony), że do poszywania nowej chaty słomą zbiegała się ludność wioski, ażeby wspólnemi siłami bezpłatnie wykonać tę pracę. Gdy już strzecha był gotowa, zatykano na szczycie złotą wiechę, t. j. różżkę, obwieszoną strzępami barwnego, najczęściej złotego papieru, przyczem śpiewano obrzędową pieśń z powtarzającym się refrenem lele; suty poczętunek sprowadzał nastrój radosny.
  18. Byto (gw.) — bycie, byt, gospodarstwo.
  19. Nieobeszły — niepodobny do obejścia, rozległy.
  20. Przyrok — urok, urzeczenie, oczarowanie.
  21. Odkiela (gw.) — od kiedy.
  22. Kie (gw.) — kiedy.
  23. Dranica — deska powstała przez darcie czyli łupanie kłody. Dranicami pokrywała ludność chaty w okolicach lesistych, ubogich w zboże; na szczeycie, utworzonym przez dranice, zakładają nieraz gniazdo bociany.
  24. Inowrocław — m. na Kujawach w Wielkopolsce.
  25. Wywroty — brzeg sukni wyłożony, odchylony.
  26. Przyciesa, przycieś — drewniana podwalina ściany.
  27. Czczyca – rzecz czcza, pusta, nic.
  28. Farma (ang.) — posiadłość wiejska, mały folwark.
  29. Kabokle — Portugalczycy, żyjący w lasach, zwykle mieszańcy.
  30. Milrejs — tysiąc rejsów, moneta brazylijska, wartości około 35 groszy.
  31. Rzęsny — gruby, pękaty.
  32. Szaławije — cudaczne ozdoby. Wyraz utworzony nakształt szaławiła, tylko drugą część wiła zastąpiono przez wija (od wić się).
  33. Przestęp! — na to słowo koń podnosi nogę, a woźnica lejc lub postronek, który się zabłąkał, przyprowadza do porządku.
  34. Przejazda — dodatek prze oznacza w gwarach ludowych wyższy stopień, np. Raty! Przeraty!
  35. Zatem potem (gw.) — zwrot kończący rozmowę.
  36. Kamara (port.) — izba skarbowa.
  37. Szparkasa (niem.) — kasa oszczędności.
  38. Landrat (niem.) — pruski urzędnik administracyjny, niby nasz starosta.
  39. Landpruder — przekręcony Landrat (pruder — Niemiec), tj. urzędnik krajowy.
  40. ...mam za to — mam to przekonanie, jestem pewien, wierzę.
  41. Jary — wiosenny, jasny; przen. szczęśliwy.
  42. Matko!
  43. Dzień dobry, ojcze!
  44. A ino (gw.) — zwrot silnie potakujący: nieinaczej!
  45. Rosa (port. roça) — las wycięty, pole przygotowane do siewu.
  46. nie duchem (gw.) — nie zupełnie, nie zaraz.
  47. Wituła, witułka — roślina zielna.
  48. Zadra — drzazga, kolec.
  49. Szlak — droga, ślad po ludziach, którędy przeszli.
  50. Pławiec — pływak.
  51. Geras — Minas-Geras, por. 103, 2.
  52. ...poredzi (gw.) —poradzi.
  53. Obery(niem.) — starsi, zwierzchnicy, przełożeni.
  54. Krusz — kruszec.
  55. Odrzewnieć — odczulić, znieczulić się.
  56. Prasnąć (gw.) — cisnąć, rzucić.
  57. Po nasku (gw.) — po naszemu.
  58. Kaza (port. casa) — dom.
  59. Kruż (z ros. krużok) — krąg, krążek.
  60. Porządek (gospodarski) — narzędzia, sprzęty domowe i t. p.
  61. Roraty — adwent, zapowiadający święto Bożego Narodzenia, przen. zapowiedź nowej, szczęśliwej epoki dla Polski.
  62. Pius IX nakaazał w czasie procesji z obrazem Zbawiciela Acheropita 6 września 1963 r. publiczne modły z aPolskę, «którą widzi z boleścią wydaną w tej chwili na łup tylu mordów i krwi przelewu».
  63. Kicać (myśl.) — biec skokiem (u zająca).
  64. wola — wolność.
  65. umarta śmierć (gw.) — śmierć naturalna w przeciwieństwie do śmierci zabitej — zabójstwa.
  66. Perć (gw.) — ścieżka.
  67. Skrzęt — krzątanie.
  68. Zbój Madej — stąd przysłowiowe Madejowe łoże.
  69. Brzeszczot — ostrze szabli.
  70. Patrochy — wnętrzności.
  71. Szkarłupina — skorupiaki morskie.
  72. Krzeczot — raróg; przen. cudak, dziwoląg.
  73. Piersia l. m. od piersio na podobieństwo pleco, płuco.
  74. Fłot (ros.) — flota.
  75. ...taki syn — wyraz taki zastępuje tu: sukin; Opacz chce się wyrazić «politycznie».
  76. Naczalstwo (ros.) — władza, zwierzchność. «Japoniec» jest buntownikiem, gdyż wedle wyobrażeń pospólstwa rosyjskiego car dzierży władzę nad całym światem.
  77. ...wsio ekspłodował — wszystko wysadził w powietrze.
  78. Mnie żałko (ros.) — żal, smutno, przykro.
  79. Stakańczyk (ros.) — szklaneczka.
  80. Ziemniaki (ros.) — ziomkowie, rodacy.
  81. Pośle ros.) — potem, później.
  82. ...popadł w pisarze (ros.) — został pisarzem.
  83. Taże (ros.) — przecież, jużci.
  84. Nur, nurek — ptak wodny.
  85. Rzeziwo — rzeź, zabójstwo.
  86. Ural — kruszcowe góry, dzielące Europę od Azji; wysyłano tam przestępców do ciężkich robów.
  87. Tajga — gęsty, nieprzebyty las iglasty na bagnistych gruntach w Syberji.
  88. Przepaść — moc, gwałt, wielkie mnóstwo.
  89. Abych (stp. i gw.) — tylko w 1-ej osobie; tu zamiast aby.
  90. T. j. zanosi się na rewolucję.
  91. Furjer (fr.) — urzędnik ekonomiczny na okręcie.
  92. Inkaust (ł.) — atrament.
  93. Wart — nurt, głowny prąd rzeki, wodny szlak.
  94. ...świat — kawał wielki.
  95. ...o kęs — o mało.
  96. Dok (ang.) — część portu, przeznaczona na naprawę okrętów lub skład towarów.
  97. Świetliczek — owad świetlny; przen. promień.
  98. Nosidło szklane — lektyka oszklona.
  99. Łątka — lalka; przen. strojna kobieta.
  100. Szlej, szleja, szla — rzemienna taśma, zatępująca chomonto.
  101. ...wprzęgli — w naczeniu biernem: wprzężeni.
  102. Kierdel (gw.) — stado.
  103. Nawa (ł.) — środkowa część kościoła, przedzielona od presbiterjum (gdzie wielki ołtarz) balaskami.
  104. Fontaź (fr.) — kokarda, węzeł fantazyjny na krawacie.
  105. Gółka — niewiasta.
  106. {{Roz|Ampułka} (ł.) — naczynie z oliwą do święcenia.
  107. Orędzie (ł.) — uroczysta zapowiedź, odezwa.
  108. Wotum (ł.) — ślubowany dar.
  109. T. j. murzyni.
  110. Granie — węgieł, kąt.
  111. Kuszec, kuszcz — krzew, krzak.
  112. Zatokowany — przen. cały zatopiony, zamyślony aż do nieprzytomności.
  113. Zapaść (gw.) — mnóstwo, pełno; por. przepaść (str. 332, 2).
  114. Vagabundos-revolutioneros (port.).
  115. Wara od krzywdy! (por. str. 283).
  116. Pieski (gw.) —psi.
  117. Sparcieć — stracić soczystość (o jarzynach), uschnąć, sczeznąć.
  118. Znak żałoby lub niebezpieczeństwa.
  119. Wręgi — bale zagięte, żebra statku.
  120. Świętojanka — przybytek wody na rzekach wskutek deszczów czerwcowych, około ś. Jana Chrziciela (21 czerwca).
  121. Delija (tur.) — płaszcz podbity futrem, bez rękawów, noszony przez szlachtę.
  122. T. j. głupoty.
  123. zawiły — skręcony, krętacz.
  124. w partyi — w kurpiowskim oddziale powstańców w roku 1863—4.
  125. Śniegułaka, śniegułą — roślina z rodziny amarylkowatych.
  126. Przegubiać — przeginać, poruszać rucehm falistym.
  127. ...co pary — co tchu.
  128. Dysza — koniec rury, doprowadzający powietrze z miecha do pieca hutniczego; przen. tchawica, krtań, gardło.
  129. ...ze szlaka — z drogi ku barakowi.
  130. Legło (gw.) — legowisko, łózko.
  131. Rusałeczny — przym. od rusałka, nimfa wodna, boginka.
  132. Zsierszały — skudlony.
  133. Łoszę (błr.) — źrebiec, koń.
  134. Wyżar — miejsce wypalone ogniem na gruncie bagnistym lub torfowym.
  135. Oczeret (błr.) — trzcina.
  136. Far (gr.) — latarnia morska.
  137. Siewna jodła — wysoka, mająca szyski z nasieniem.
  138. Zapust — część lasu zapuszczona, t j. nie rąbana, młody las.
  139. Zwyczaj ludowy kłaść zmarłemu do trumny pod głowę wiór z heblowanych desek na trumnę.
  140. Czacha — zgrubiałe: czaszka, głowa.
  141. Żezło (błr.) — laska, berło.
  142. Czekan (tur.) — rodzaj toporka, którym strażacy rozrębują palące się belki w dachu.
  143. Miawszy (w gwarach) — mając.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.