Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część II/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część II
Rozdział XVIII
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.
Wędrownik.

Jażem przez morze głębokie żeglował,
Jażem Francuzy, ja Niemcy, ja Włochy,
Jażem nawiedził sybilijne lochy.
Kochanowski, Fraszki, Ks. III.

Jednego dnia, a raczej wieczora, Łucja i Gustaw wolni od gości, myśleli wieczór przepędzić w ogrodzie. Piękny czas letni wzywał pod lipę, która im przypominała ową sławną pierwszego naszego poety przyjaciółkę, pod którą siadywał z Urszulą, z druhami, z cytrą w ręku, nad dzbanem wina w chłodnej wodzie.
Z pod tej lipy na wzgórku widać było piękny obraz na około, wieś, rzekę, młyny i daleko, na cmentarzu wiejskim, cerkiewkę i trzy drogi wiodące do dworu. Na stoliku nakryto im do herbaty, oboje mieli książki w ręku i dumali patrząc w około.
A w oddaleniu słychać było wieczorną pieśń kaczek dzikich, gęsi i świergot trzpiotów wróbli i szum liści i psów szczekanie i jednostajny turkot młyna, wybijającego takt tym rozmaitym dźwiękom.
A na niebie zachodziło słońce czerwone za czarne chmury i blady księżyc wstawał z drugiej strony, jak dłużnik, który czeka chwili oddalenia się wierzyciela, żeby na świat wytknąć głowę... Pięknie było na świecie... spokojnie, cicho!
Łucja zakryła książką usta, żeby Gustaw jej ziewania nie widział. Dwa dni przesiedziała już w domu, nikt jej nie odwiedził, nie miała z kim pośmiać się, powdzięczyć do kogo.
Nudziła się doskonale.
Gustaw cały był w książce i na drugim świecie. W tem z daleka na drodze pokazał się tuman kurzawy. Łucja podniosła się, rzuciła książkę i wlepiła oczy!
— Ach! — pomyślała — może kto jedzie do nas! dałby to Bóg! Nie... to wóz siana! — odpowiedziała sama sobie i obróciła oczy w inną stronę. I tu pokazał się wśród kurzu czarny punkt dość szybko przybliżający się... Serce jej uderzyło.
— Może do nas! może gość. — I patrzyła chciwie i zdawała się prosić tego czarnego punktu, ruszającego się na drodze, żeby się w jakiego pożądanego gościa przemienił, któryby rozerwał smutną jednostajność dawnego jej życia. I w miarę jak coraz wyraźniejszym stawał się pojazd i konie, niespokojność jej i radość razem rosły. Ale jeszcze nic nie mówiła Gustawowi, który zatopiony w książce, nie widział nic koło siebie.
— Niezawodnie goście! — odezwała się sama do siebie — kocz, trzy konie! otóż się wszystko rozstrzygnie! dokąd pojedzie, czy na prawo gościńcem, czy na lewo do nas! — Wlepiła oczy i tęskno opuściła ręce... Pojazd pojechał na prawo, porwała książkę i zniechęcona zaczęła czytać, ale nie długo; bo znowu mimowolnie oczy jej wróciły się na trzecią drogę. A na trzeciej drodze nic nie było! nic prócz wielkiego stada wołów i owiec! Mimo tego Łucja miała przeczucie gości, choć nie słyszała sroki krzyczącej na płocie, choć nie widziała umywającego się kota. I znowu spojrzała na pierwszą drogę. O zdziwienie!
Przez ten czas jak w inną patrzała stronę, mniemany wóz siana zmienił się w dwa pojazdy, które już zakręcały na dziedziniec. Postrzegła, rzuciła książkę, wywróciła tacę z filiżankami i porwała Gustawa za rękaw.
— Gustawie! zawołała z iskrzącemi oczyma — goście jadą, chodź!
— Niech sobie jadą! — odpowiedział zimno, nie podnosząc oczu z książki.
— Chodźmy ich przyjąć.
— Idź, jeśli chcesz.
— A ty?
— Ja zostanę.
— Jakto? — Gustaw nic nie odpowiedział, Łucja niespokojnie spojrzała na zajeżdżające już pojazdy i zbliżyła się do niego.
— Mój Gustawie — odezwała się słodziuchno — nie bądź dziwakiem, miałeś całe dwa dni wolne, czyż i chwili nie chcesz dać ludziom, samolubie?
— Dałem im już za wiele — odpowiedział — tymczasem zostaw mnie tutaj... nadejdę.
— O! już ja się na ciebie spuścić nie mogę! Zaczytasz się, zadumasz, a potem gotów jesteś wyjść w szlafroku do kobiet, jak ostatnim razem. Chodź lepiej razem. Cóż tam parę godzin, czyż się nie naczytasz jeszcze, mój Gustawku, mój Guciu, trzebaż cię w ręce całować? — Gustaw milcząc zamknął książkę, włożył ją do kieszeni, i jak bydlę, które prowadzą na sznurku, poszedł za Łucją.
W ganku już ich goście czekali. Jeden bardzo znajomy, Pan Perełka, ów to literat dowcipny, który wszystkim powinszowania pisał, bogaty sąsiad Faska i ktoś jeszcze nieznajomy. Ten nieznajomy zwrócił najmocniej uwagę Łucji. Był to młody mężczyzna, bardzo modnie, świeżo i smakownie ubrany, dosyć wesołej twarzy i ust, które milcząc nawet szydersko uśmiechać się zdawały.
— Mam honor — odezwał się pan Faska, plując i kaszląc wedle zwyczaju, i ceremonjalnie dwakroć się kłaniając — mam honor przedstawić i prezentować JMC Państwu mojego syna, świeżo z zagranicy przybyłego. Chciał on poznać swoje sąsiedztwo i nie mógł lepiej zacząć, jak od szanownego domu JMC Państwa Dobrodziejów. — Gustaw się ukłonił, Łucja uśmiechnęła zmrużając oczki; pan Alfred wybąknął kilka słów niezrozumiałych, które wszyscy wzięli za komplement pod prasą, a pan Perełka biorąc Gustawa za rękę, szepnął mu pompatycznie w ucho:
— Młodzieniec uczony! — Mówił to, jakby chciał straszyć Gustawa, który się uśmiechał.
Wszyscy usiedli w salonie z kapeluszami w ręku, a pan Faska zwracając się do gospodyni domu, zaczął rozmowę od sakramentalnych słów:
— Co za śliczny wieczór!
— Bardzo piękny — odpowiedziała Łucja z niedostrzeżonym uśmiechem spoglądając na Alfreda, który spuścił głowę i uśmiechnął się także.
— Właśnie chodziliśmy z moim mężem na przechadzkę do ogrodu. W naszym kraju trzeba chwytać takie chwile, bo większą część roku wzdychamy tylko za niemi.
— Prawda — przerwał Alfred — ale i nasza zima ma swoje wdzięki. Ja, com tak długo za granicą bawił, bardzo żałowałem w dżdżystej zimie włoskiej naszych kulików i szlichtady.
— Pan byłeś we Włoszech? — zapytał Gustaw, zbliżając się do niego. — Kraj cudowny! kraj zachwycający!
— Niezmiernie gorący i strasznie ubogi — odpowiedział Alfred z półuśmiechem sarkastycznym! — ruiny miast zwalonych ręką czasu, ruiny pomników zwalone ręką barbarzyńców, ruiny ludzi wypalonych przez słońce, sirocco i wyżółkłych od aria cattiva.
— A Rzym?
— Wielki grób.
— A Neapol, Florencja, Padua, Mantua?
— Te jeszcze żyją trochę.
— A Wenecja?
Śpi snem kataleptycznym.
— Widziałeś pan grób Romea i Julji — zapytała szybko Łucja — w kościele kapucynów w Padwie?
— Widziałem — zawsze z uśmiechem odpowiedział Alfred — kawał kamienia, któremu powieść Luigi da Porto, a więcej jeszcze tragedja Shakespeara wiele dały wartości.
— Byłeś Pan w Herkulanum? w Pompei? — zapytał Gustaw.
— Byłem... Smutny widok! Coś podobnego do karawany zasypanej w piaskach pustyni Azaoad. Ale dla starożytników i ciekawych, którzy się chcieli dotykalnie przekonać, czem był świat za panowania Rzymian, jest to cudne ben trovato; Wezuwjusz schował im pod swoim popiołem na pamiątkę próbkę tamtego życia, zwyczajów, wszystkiego aż do kuchennych naczyń, które starożytnicy wprzód oglądali od amfiteatru i grobu Skaura.
W czasie tych szybkich pytań i odpowiedzi, pan Perełka stał osłupiały, parząc się herbatą, a pan Faska triumfalnie patrząc na syna, nie umiejąc nic powiedzieć, tupał w takt nogą po podłodze, póki nogą swoją nie natrafiwszy na nogę stołową, całego stolika z serwisem do herbaty nie wywrócił. Zmięszał się tem niewypowiedzianie, zaczął chwytać piękną saską porcelanę, poparzył się, i bełkocąc, ekskuzować się zaczął; gdyż sam skąpy, jednym rzutem oka ocenił zrobioną szkodę. Ale Łucja śmiejąc się, zadzwoniła: wbiegli słudzy i w pięć minut bez najmniejszego szwanku na humorze, zastawiono drugą herbatę, piękniejszą jeszcze porcelaną.
Pan Faska tak się już lękał przypadku, że nogi swoje pod krzesło starannie pochował. Rozmowa szła z zapałem, o filiżankach nikt prócz niego nie pomyślał. Łucja z wlepionemi oczyma, niespokojna, cała była wędrownikiem zajęta i jego opowiadaniem; Gustaw dzielił z nią ciekawość, ale więcej rzeczą niż opowiadającym się zajmował, ona więcej nim jak jego opowiadaniem.
— Mój mąż jest zapalonym sztuk miłośnikiem — odezwała się do Alfreda; — bardzo go Pan zobowiąże, jeźli mu Pan co powie o freskach Watykanu, lożach Rafaela, o bazylice św. Piotra i arcydziełach sztuki w Rzymie znajdujących się.
— Ja się na tem znam tak mało, że ani opisywać, ani sądzić o tem nie mogę.
— Zbyteczna skromność.
— Najświętsza prawda.
— Czy bardzo wypłowiały?
— Co?
— Freski Watykanu.
— Dość! porównywałem je z niektóremi herkulańskiemi, mają wiele podobieństwa, smak tylko Rafaela czyściejszy.
— A powiedz-no kochanku — przerwał pan Faska, który ciągle milcząc, szukał w głowie, coby mógł powiedzieć — opowiedz-no co państwu o Paryżu? — Alfred trochę się na to żądanie ojca zarumienił, zagryzł usta i cicho odpowiedział:
— O Paryżu trudno co nowego powiedzieć, wszyscy go znają.
— O ba! wszyscy, co tam byli! ale państwo nie byli — odpowiedział ojciec — powiedz co kochanku, powiedz o tym pałacu, jakże się zowie? ten ta... co to... ma szklanny dach, co to sklepy... co to te... co to wiesz.
— Palais Royal... Orleański — dorzucił Alfred niespokojny i zarumieniony. — Jest to targowisko, jak wiadomo, najpiękniejsze sklepy tam się znajdują i najdroższe, rzeczy. Był to dawniej podobno pałac Richelieugo.
— Czyj? czyj? — zapytał ojciec — Richelieugo? hę? tego ministra, co to był kardynałem, chciałem mówić kardynała, co był ministrem?
Tego samego!
Ps! ps! i skąd ty to wiesz?
— Wszyscy to wiedzą — odpowiedział Alfred po cichu cały zarumieniony, gdyż ojciec zawsze podobnym sposobem przed gośćmi i nieznajomymi popisywał się z nim.
— Mój syn — dodał ojciec prędko — słyszał panią Catilinę!
— I myśmy ją słyszeli — odpowiedziała Łucja zagryzając usta.
— Gdzież?
— W Wilnie.
— Ona tu była? — zapytał Faska.
— Była.
— Osobliwsza rzecz! gdyby tak jeszcze jeździły miasta i pałace, wszystkoby można widzieć w domu i nie potrzebaby tych kosztownych podróży odbywać. Ot mój syn naprzykład Mościa Dobrodziejko — rzekł stary — mało to pieniędzy kosztowały jego podróże? No cóż? trzeba, żeby chłopiec świat widział i widział. E! to on Pani jeszcze nie mówił gdzie on był; ale on to cały świat objeździł: był w Grecji, gdzie to biją się z Turkami, był w Stambule, gdzie to te sławne fajki robią. Przywiózł mi fajkę. Był, Pani Dobrodziejko... gdzie to jeszcze? a! we Włoszech, gdzie o ten Rzym cały murowany, był we Francji, to jest w Paryżu, w Anglji, gdzie węglami palą! O to śmiesznie, u nas węgle się już nie palą, a u nich się palą! O to! co to na świecie! Był w Ameryce, to jest, Mościa Dobrodziejko, rychtyk pod nami, pod spodem ziemi, z drugiej strony. I mówi, że tam tak samo jak u nas, tylko cieplej i wężów mnóstwo, a ludzie bywają od słońca tak czarni jak węgiel, jak lokaj pana Marszałka, ten co to go pomalować kazał, żeby po karczmach żydów straszył, to to Pani pod spodem! to to jest!
W czasie tego uczonego monologu, Alfred był widocznie na szpilkach, Gustaw chodził tuląc śmiech w rękawie, Łucja gryzła koniec chustki w zębach. Wreszcie wizyta się skończyła, wszyscy brali się do kapeluszów.
— Nie znam tu nikogo — rzekł Alfred na końcu — i chociaż nie powinienbym się naprzykrzać, przebaczycie mi Państwo, gdy drogą ich ceniąc znajomość, będę prosił o pozwolenie korzystania z niej.
— Bardzo nam będzie miło! — odpowiedział Gustaw.
— Prosimy choćby codziennie, tak miłego gościa nigdy nam dosyć nie będzie.
— A mnie to nie proszą — rzekł sam do siebie pan Perełka, wzdychając — ani przyjeżdżać, ani bajki czytać. Ten i bajek nie pisze! Mój Boże! jak ten świat wielkich ludzi nie rozumie i nie ceni! Mój Boże! ani razu jeszcze nie byłem u nich na obiedzie!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.