Podwójna śmierć

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Podwójna śmierć
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PODWÓJNA ŚMIERĆ.

Emeryt — Bartolomeo Edlahta, dogorywał. — Leżał na wąskiem, drewnianem łóżku i patrzał przygasłemi oczyma na duży palec u prawej nogi; — lewa znajdowała się pod kołdrą. Koło nogi wystającej z pod kołdry uwijał się żwawo mały, czarny kotek z białym ogonkiem; — łaskotał pazurkami stopę umierającego emeryta, oraz gryzł drobnemi ząbkami wielki palec. Bartolomeo Edlahta nie śmiał się jednak, — czuł się widać nieszczególnie.
A za — napół otwartem oknem — wrzało życie i zdrowie, jasne lato prażyło słońcem grzbiety bydła i skrzydła ptaków. Na szczycie topoli zakwiliła donośnie wilga i głos jej dobiegł do martwiejących uszu Edlahty; — w tej chwili odezwał się stary przyjaciel Bartolomea, — garbaty woźny z muzeum osobliwości — Panae, który siedział dotychczas w kącie pokoju na skórzanym zydlu, jadł gotowany bób i milczał.
— Dobrze było żyć — Edlahta, słyszże, — co? — Dobrze było... ja wiem.
Bartolomeo wyksztusił z siebie urywanym szeptem.
— Jeszcze... jeszcze... dobrze jest... żyć.
Panae jednak jakby nie zwrócił uwagi na to, co wymamrotał Edlahta, począł mówić szybko, obierając bób z łupinek i pożerając go łapczywie.
— Dobrze było. — Ja wiem że przykro jest zdychać jak się ma emeryturę i nie trzeba pracować. — Sambym nie mógł się z tem pogodzić. Hej, Bartolku! — czy pamiętasz, jaktośmy — będzie ze trzydzieści lat temu nazad — jaktośmy zalecali się razem do sióstr z Lantory, — jeździliśmy często we czwórkę łódkami po wesołej Tarte i śpiewaliśmy wzmacniające duszę piosenki, — he, he, — jak tośmy wysiadywali na przeciwnym brzegu i tam, — w krzakach, zapominaliśmy na małą godzinkę o błękicie nieba, dając go wzamian aż nadto do oglądania naszym dziewczynom, — he, he, — zdaje się, że powódź zabrała nam nasze pliszki, razem z ich gniazdkiem, tak, tak, — albo, czy to pamiętasz, jakżeś to zgrabnie wyrwał rękę temu poganiaczowi bydła, pożeraczowi śmierdzących serów, francuskiemu szczekaczowi — Merdinowi. — Hoho! — wtedy, to byłeś dziarski chłopak i ręce ci nie zwisały u ramion, jak frendzle żydowskiego cycele, — ciskałeś niezgorzej kamieniami do celu i skakałeś przez rowy jak pasikonik, — a teraz co.
Łóżko zatrzeszczało pod ciężarem obracającego się ciała i Panae mógł zobaczyć teraz twarz Edlahty en face: była żółta i niemrawa, zwyczajnie, — jak to twarz umierającego człowieka. — Edlahta wysunął biały język i zwilżył nim wargi, poczem utkwił w Panae swe szare oczy i powiedział raźniej, jak poprzednio.
— Wszystko... wszystko to pamiętam, a ty możebyś przestał kraczeć, jak zdychająca wrona i żarł swój bób. — Kończąc te słowa Edlahta kopnął nawet lekko kota, lecz sprowokował go tym ruchem do częstszych jeszcze zaczepek.
— Ha... haha, — wiedział co powiedział! — Możebyś mi lepiej powiedział jak wygląda piekło, bo go już pewnie widzisz trochę truposzu. — Czekajno, czekajno, — jeszcze ci coś przypomnę. — To wino, co to ci sprzedałem trzy lata temu, nie było cypryjskie, tylko zwyczajne świństwo z Palanty, — a tyś się na tem nie poznał, stary ośle... phiu... hem... czekajno, jeszcze coś — dziewczyna, którą ci naraiłem dwa lata temu, a z którążeś się ożenił i którą Bóg litościwy zabrał ci rok temu, stary sknero, — nie była moją kuzynką, tylko‑tie... tie ty pomiocie jaszczurczy — kochanką moją była, i wcale nie jesteśmy kuzynami, nie myśl sobie... wszyscy o tem wiedzieli, — tak... hm... no — i kiedyś mi przez cały rok pieniądze na msze za jej duszę dawał, żebym, niby je zanosił do kościoła w Kijoli, — to ja je zanosiłem, owszem, ale do kasy oszczędnościowej, gdzie je zapisywali na moje nazwisko, — również... hem... dlatego dostawałeś tak często po mordzie w knajpie u Sawaka, bo podburzałem wszystkich i mówiłem, że jesteś żydem i, że kradniesz im po nocach melony, podczas gdy ja je kradłem. — Mogę ci to wszystko teraz powiedzieć, bo zdychasz i nic mi zrobić nie możesz, hehe... ty śmierdzący oddechu zdychającej świni... oohoha... mógłbym cię teraz obsikać, jak kozie łajno i wyjść sobie na świeże powietrze, ale tego nie zrobię bo mi szkoda moczu na takie ścierwo i jak się obliczyłem to już kipniesz lada minuta.
Bartolomeo Edlahta uniósł głowę do góry i popatrzał już zupełnie przytomnie na Panae’go, — poczem zapytał równym, spokojnym głosem: czy wszystko jest prawdą, to co mówisz, czy mógłbyś przysiąc, — Panae?
— Oj... bo ducha wyzionę ze śmiechu, ahaha — on się pyta, czy to prawda, — Panae porwał krucyfiks z komody.
— Patrz, — przysięgam, że wszystko, co mówiłem to prawda, patrz, — całuję, — hę, a teraz masz, ty zadku rybi, — to mówiąc, Panae rzucił na Edlahtę garść łupin z bobu.
Teraz Bartolomeo Edlahta zeskoczył żwawo z łóżka, przewrócił Panae’go na podłogę i zaczął go dusić, następnie maleńkim młoteczkiem począł go bić po głowie i po twarzy, aż nos mu zupełnie wbił do środka. Czyniłby to wszystko jeszcze dłużej, ale policjanci zwabieni krzykiem mordowanego Panae, przyjechali na czerwonych motocyklach i zabrali spokojnego zupełnie Edlahtę ze sobą, owinąwszy go uprzednio w koc, widocznie dlatego aby się nie przeziębił, bo przecież był w bieliźnie.


∗                ∗

Bartolomeo Edlahta chodził po celi więziennej i wściekał się, że na ścianach nie ma ani jednego obrazka, — wreszcie, ponieważ był już późny wieczór — Bartolomeo położył się na pryczy, próbując zasnąć, ale nie mógł, bo właśnie zaczął umierać.
I umarł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.