Podróżnicy
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Podróżnicy |
Podtytuł | Obrazek w jednej odsłonie |
Pochodzenie | Teatr dla dzieci |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
PODRÓŻNICY.
Obrazek w jednej odsłonie.
OSOBY:
Rzecz dzieje się w Warszawie.
Scena przedstawia mieszkanie ubogich ludzi. Po lewej stronie łóżko zasłane wysoko — na środku stół, z prawej mała szafka, albo komoda, kufer i parę stołków, z których jeden przy łóżku.
SCENA I.
Za odsłonięciem kurtyny wchodzą Adaś i Alfredek, ubrani w bluzki szkolne, z tornistrami na plecach. Wszedłszy, spoglądają dokoła i cofają się — wreszcie Adaś wchodzi znów, za nim powoli Alfredek.
Adaś.
Nie ma nikogo... Tak — to tutaj, tutaj z pewnością, chodź-że. Alfredek (wystraszony).
Wiesz — tak się boję, że chciałem uciec. Adaś (zdejmuje tornister i kładzie na stole).
Ja tam nie jestem babą! Podług mnie, co postanowione trzeba spełnić! Alfredek.
Masz racyę. Namyślaliśmy się długo... Adaś.
Przez trzy dni — a nawet więcej — przez cztery. Cztery dni do namysłu, to bardzo wiele, teraz więc, gdyśmy się zdecydowali — jedziemy. Alfredek (zdejmuje również tornister).
Czy tylko nas przyjmą? Adaś.
Bezwątpienia! Franek powiada, że do służby okrętowej ludzie niechętnie wstępują, więc każdy kto się zgłosi, ma zaraz miejsce. Alfredek (chodzi po scenie zamyślony).
Jednak... mam złe przeczucie. Adaś (obejmuje go za szyję i chodzą razem).
Mój Fredziu — przestań. Po co się zniechęcać bez powodu i nabijać sobie głowę smutnemi myślami. (stają). Wiesz, że ja nie łatwo dałem się namówić, ale teraz, kiedy jestem zdecydowany, złości mnie, że ty tchórzysz... (po chwili). Jak Franek powiedział, że moglibyśmy poznać dalekie kraje i doświadczyć przygód, jeszcze dziwniejszych niż te, które opisał Myne Red albo Verne, parsknąłem mu w oczy śmiechem. Dopiero on mi zaczął tłomaczyć... oho! Franek, to mądra sztuka... Powiada: nie trzeba nam pieniędzy wiele, aby na okręt się dostać — tam się zgodzimy do pracy, do posługi — jeść dadzą i zawiozą na drugi koniec świata. Słusznie mówi — nie darmo tyle książek przeczytał — myślę, że dziesięć razy więcej niż my obaj razem. Alfredek.
Aż tyle? doprawdy — nie wiedziałem. Adaś (puszcza Alfreda).
Daję ci słowo. (po dłuższym namyśle). Otóż Franek mówi: nie śmiej się, Adam i słuchaj — widziałeś ty kiedy morze? Alfredek (przerywa).
O, widziałem nawet nieraz. Adaś (zaciekawiony).
Co ty mówisz? Alfredek (spokojnie).
Przyglądam się zawsze takim obrazkom z wielką uwagą, to też jeżeli są prawdziwe... Adaś (śmieje się).
Pleciuga! Ja słucham, bo myślę, że usłyszę co mądrego, a ten mi o obrazkach prawi. Alfredek (zmięszany).
Mój Adasiu — malarze przedstawiając las, góry, albo morze, musieli je chyba widzieć własnemi oczyma. Adaś (machnąwszy ręką).
Et! — (rozgląda się po scenie). Biedny stróżysko! to cały jego majątek. Ani porządnego fotela, ani wygodnej sofki nie ma w mieszkaniu. (z energią). Słuchaj — jak się dorobimy, przyślę mu wspaniałą otomanę i fotel na biegunach. Dopiero będzie kontent! (po chwili). Dziwne, dlaczego Franek nie przychodzi? Alfredek.
Franek? (n. s.). Oh, żeby nie przyszedł! (głośno). Wiesz — tak mi serce bije! Adaś (z gniewem).
Doprawdy? — to wracaj do domu. Nie przeszkadzam, a nawet proszę. Alfredek.
O, Adasiu, gdybym mógł... Adaś (ostro).
Możesz — nikt ci nie broni. Czym cię namawiał kiedykolwiek — czy przymuszałem? Alfredek (wzruszony).
Nigdy, Adasiu... ale... jak powiedziałeś, że jedziesz, aby zostać chłopcem okrętowym... (płaczliwie), myślałem, że umrę. Adaś (ujmuje ręce Alfredka).
No — więc bez przymusu? Alfredek (łkając).
O — tak — byle razem z tobą. (n. s.). Tylko mi bardzo... bardzo smutno... Adaś (nasłuchując).
Ktoś idzie. Alfredek.
Oj! co teraz zrobimy? Adaś.
Nie trwoż się. Słyszę chrząkanie — to znak umówiony... (chrząka parę razy). Alfredek (biega po scenie).
A jeżeli kto obcy? (wzdycha). Boże mój, Boże! Adaś (rozgniewany).
Cicho tam, kruku, przestań wyrzekać! Alfredek (zasłania oczy rękami i odchodzi w przeciwną stronę).
Co teraz będzie? co będzie! (Wchodzi Franio).
SCENA II.
Ciż i Franio.
(Franio ubrany w długie palto cywilne, sięgające mu prawie do ziemi — trzyma kapelusz i paczkę, owiniętą w papier. Ogląda się niespokojnie, a ujrzawszy Adasia, wbiega żywo).
Adaś (z radością).
Jesteś nareszcie! Myślałem, że jaka przeszkoda. Franek (mówi prędko i energicznie).
Dzięki Bogu, żadnej. (kładzie na stole paczkę). Zkąd wyrwałeś taką doskonałą budę? kto tutaj mieszka? Adaś.
Dom ten należy do mego wuja, brata mamy. Franek.
Aha! więc znasz każdy kąt... Adaś.
Niekoniecznie, bo wuj nabył ten dom przed miesiącem. W każdym razie jednak, możemy być spokojni. Franek (uderza Adasia po ramieniu).
Zmyślny chłop, choć na to nie wygląda! Zmyślny, daję słowo. Jabym w całej Warszawie takiego miejsca nie znalazł. Adaś.
Widzisz, że umiem sobie radzić! aha! widzisz! (n. s.) Myślał, że jestem niedołęga i tylko na niego patrzę. (głośno). W tej izbie mieszka stróż, mój wielki przyjaciel. Franio.
Przyjaciel? masz tobie!... Jak tylko z przyjaciołmi porozumiewać się zaczniemy, wydadzą nas i wszystko będzie na nic. Alfredek (n. s.).
Daj to Boże! Adaś (do Frania).
Uspokój się. Ja tylko prosiłem stróża, aby mi pożyczył młotka. Franio (zdziwiony).
Młotka? Do czegoż ci potrzebny młotek? Adaś.
Wczoraj, będąc u wuja, słyszałem, jak dawał stróżowi pozwolenie na wyjazd... Zaraz mi przyszło do głowy, czy nie byłoby dobrze, ukryć się w jego mieszkaniu przez te kilka godzin, bo mówiłeś, że dopiero jak się ściemni wyruszymy. Ponieważ w nocy spać nie mogłem, rozmyślałem całemi godzinami, jak to urządzić. Alfredek.
O, i ja nie spałem! (po chwili). Było mi tak smutno. Franio (dopiero teraz go spostrzega).
Ten malec!... E — z takimi się wdawać... Adaś.
Ręczę za niego jak za siebie. (uroczyście). To dzielna dusza! Franio (krzywi się i kręci głową z niedowierzaniem).
No! no! Alfredek (rzuca się Adasiowi na szyję).
O, mój kochany! Adaś.
Fe! bądź-że mężczyzną! (Alfredek usuwa się). Franio (półgłosem do Adasia).
To ciężar, chciej mi wierzyć. We dwóch łatwo damy sobie radę... potrzebna nam ta kula u nogi? Adaś.
Widzisz, Franiu — żyliśmy z sobą jak bracia, od najmłodszych lat... On się przywiązał, dobry chłopaczysko... Franio.
Co mi tam!... Ale pamiętaj, że ostrzegałem. (głośno). Powiedz jednak, czy twój przyjaciel od miotły wie o naszych zamiarach, czy też umiałeś trzymać język za zębami. Adaś.
Właśnie ci opowiem, jak to było... Rano, gdy wyszedłem z domu, niby do szkoły, wpadam tutaj — Marcin z tobołkiem podążał na kolej — spotkałem go w sieni... „Ach, Marcinku kochany, mówię, tak mi potrzebny młotek, zaraz go oddam”. — Choćby panicz nie wiem jak potrzebował, nie wrócę do izby, odrzekł starowina. Ale niech panicz sam pójdzie i weźmie; na frontowych schodach klucz leży pod dywanem — trzeci stopień czwartego piętra... Franio (przerywając).
Wyborne schowanie! (śmieje się). Trzeci stopień czwartego piętra!... Naturalnie, pod tym adresem znalazłeś. Adaś.
Nie uwierzysz! bałem się iść... Wuj tam mieszka... Myślę sobie: poczekam — może później — tymczasem trzeba się ukryć... Wchodzę tutaj — drzwi otwarte — zapomniał stary zamknąć. Franio.
Dopiero się spieszył!... Nie zamknął, a klucz odniósł do schowania. Adaś.
Rozejrzawszy się trochę w mieszkaniu, poszedłem po Alfreda i czekaliśmy tu we dwóch na ciebie, prawdę mówiąc, ze strachem. Ciągle mi się zdawało, że niebezpieczeństwo nam grozi. Franio.
Jakie niebezpieczeństwo! żartujesz chyba! Przyniosłem wam wspaniałe szaty, bo musicie się także przebrać. Adaś.
Masz racyę. Alfredek.
W bluzkach nie można? Franio.
O, głupiutki! Uciekamy przecież, a więc nie życzymy sobie, żeby nas kto poznał. (rozwija paczkę i wyjmuje palto). Dla ciebie, Adasiu. Adaś (oglądając).
Będzie za długie. Franio.
To dla Alfreda. (n. s.). Miałbym dwa — ale trudno! (machnąwszy ręką). Niech tam!... Alfredek.
Dla mnie? dziękuję. (podaje rękę Franiowi). (Obydwaj przymierzają ubrania, Franuś patrzy na nich, cofnąwszy się o parę kroków).
Franio.
No, śmiesznie trochę, prawdę mówiąc. Adaś.
Chodzić w tem niepodobna — wlecze się po ziemi. Alfredek.
Ja moje ledwie dźwigam! (macha rękawami, z których rąk nie widać). Franio.
Niezdary! niedołęgi! (do Adasia) czekaj — rękawy cokolwiek pozawijam. (zawija z trudnością). O, tak. (spogląda na Alfredka). Umrę ze śmiechu!... Ten malec zupełnie przepadł w dłuższej odzieży! (po chwili). Czekaj, zaraz tu poradzę. Adaś.
Będziesz chyba szył. Franio.
E — nie. Mam szpilki. (podwija i przypina pod spodem w kilku miejscach). Co, teraz będzie dobrze? Alfredek (sapiąc).
Uf! bardzo ciężko! ledwie się ruszam. (chodzi po scenie z trudnością). Franio (przedrzeźniając).
Ciężko! ciężko! Gagatek! delikatniś! Przecież jedziemy koleją... w wagonie siądziesz i zapomnisz, że palto trochę za długie na twoją osobę. Nawet później, można będzie je zdjąć. Adaś.
Tylko nie wiem, gdzie podzieję tornister z książkami. Alfredek (powoli).
A ja co z moim zrobię? Franio (ze złością).
Masz! nowy kłopot! Alfredek.
Może zostawimy tutaj? Adaś (żywo).
O, nie! w domu mojego wuja... (do Frania). Sam pomyśl. Franio.
Prawda! wykryłoby się zaraz. Nie, tu zostawić nie można w żaden sposób. Alfredek.
Więc gdzie? Franio.
Czekaj!... To w gorącej wodzie kąpany! Zamiast, żeby sam co rozumnego wymyślił, krzyczy i nie da mi się zastanowić. (Przykłada palec do czoła, wreszcie spogląda pod stół i twarz mu się rozjaśnia). Już wiem! Alfredek.
Co takiego? Adaś.
Co wiesz? Franio (wskazuje pod stół).
Tam! Adaś (zawiedziony).
O, nie. Sam uznałeś przed chwilą... Alfredek (ze strachem).
Wujaszek Adasia dowiedziałby się zaraz!... Franio.
O, baranie główki, cielątka, gęsi! trudno z wami dojść do ładu. Adaś.
Chyba z tobą trudno, bo dwa razy o jednem mówisz. Franio (zbliża się i bierze z pod stołu jakiś przedmiot).
A co? widzicie! (śmieje się). Nie, oni patrzą, ale nic nie widzą! Adaś (przygląda się).
No cóż? zwyczajny worek. Alfredek (powoli).
Zdaje się, że worek. Franio.
Zdaje się? Mądrala!... Widzisz przecież, że worek, a nie co innego. (ze złością). Trzeba ich traktować jak małe dzieci, tłomaczyć każdą rzecz. A więc słuchajcie, ułożymy wszystkie książki w ten śliczny woreczek, następnie zaniosę go do pierwszej lepszej sieni... Adaś.
I co zrobisz. Franio.
Wpadnę na podwórko i rzucę w śmietnik... Cała trudność, żeby stróż nie zobaczył. Adaś.
Wybornie! Tym sposobem zmylimy ślady. Alfredek.
Coś mi się nie zdaje. Franio.
Bardzo jesteś mądry, więc proszę cię, zrób lepiej. Może fruniesz do góry i złożysz te skarby na drzewie. Adaś.
Co ty się mięszasz, Fredziu! Alfredek.
Ale bo — widzicie — worek nie jest naszą własnością. Adaś.
Prawda. Alfredek ma racyę — popełnilibyśmy kradzież. Franio.
Śmiej się z tego! Możemy przecież zapłacić. Adaś.
Patrz! on na wszystko radę znajdzie. Alfredek.
Komu zapłacimy, kiedy stróż wyjechał? Adaś.
Komu? daję słowo, nie wiem. Franio.
O, barany, baranki, baraneczki! (po chwili). Ma tam który z was kawałek ołówka? Alfredek (dobywa z kieszonki).
Ja mam. Franio.
Dawaj! (Alfredek podaje). Ileż zapłacimy za to piękne płótno? (podnosi worek). Adaś.
Ja nie wiem. Alfredek.
I ja nie wiem... Może rubla. Franio.
Ha! ha! ha! wybornie oszacował — ha! ha! ha! doskonały kupiec! Adaś.
Z czego się ty śmiejesz? Alfredek (rozżalony).
Jeżeli źle powiedziałem, popraw, zamiast wyśmiewać. Franio (do Alfredka).
Ty jesteś królem dudków, mój Alfredzie. Gdybyś poszedł w świat bez mojej opieki, pierwszy lepszy łobuz obdarłby cię z pieniędzy i odzienia. (po chwili). Rublami sypiesz, jak książę... A ile ich masz? Alfredek (dobywając z kieszeni).
Przeszło dwadzieścia. Rozbiłem skarbonkę i zabrałem wszystkie pieniądze. (n. s.). Mój Boże! miały być na skrzypce... Franio.
Oho! toś ty pan! Ja dziesięciu nie posiadam. Adaś.
Ja dwanaście. Franio.
Ale myśmy starsi, możemy zarobić. Alfredek (wzdychając).
Oh, jak to dobrze być starszym, wysokim i mocnym. Franio.
Nie masz czego płakać! przyjdzie to kiedyś. (po chwili mówi z żywością). Kończmy z tym workiem. Zdaje mi się, że jak damy trzy dziesiątki, stróż będzie miał dosyć. Alfredek.
Lepiej cztery. Franio (z fantazyą).
I owszem — niech zna panów! (pisze). „Na tem miejscu leżał worek, płacę za niego”. (do Adasia i Alfredka) dobrze będzie? Adaś.
Dobrze, dobrze — tylko spiesz się. (kładzie tornistry do worka i wkłada go na plecy Franiowi, który tymczasem położył kartkę i monetę na podłodze). Tak będzie bezpieczniej. Nikt się nie domyśli co niesiesz w worku. Franio.
Bądź spokojny. A teraz idę i wracam natychmiast... Alfredek.
Spiesz się, mój drogi. Tak nam tu będzie straszno bez ciebie! Adaś (trąca go z gniewem).
Co wygadujesz! Mów za siebie — ja tam wcale się nie boję. Franio.
Mały tchórz! (wychodzi ze śmiechem). SCENA III.
Adaś i Alfredek.
Alfredek.
A może zdjąć tymczasem palto? Adaś.
O nie, nie! trzeba się przyzwyczaić. Od pierwszego wejrzenia każdy pozna, żeśmy przebrani, a tak choć trochę przyzwyczaimy się... Alfredek (n. s.).
Oj! oj! nigdy nie nawyknę! (głośno). Słyszysz, Adasiu? ktoś idzie, uciekajmy! (chce biedz ku drzwiom). Adaś (zatrzymuje go).
Oszalałeś! przecież jesteśmy w mieszkaniu stróża, a on wyjechał. (nasłuchuje). Tak, naprawdę, ktoś idzie. (zmięszany). Wiesz — no, tak — ale że uciec trudno, trzeba się schować, bo może nas szukają — może to pogoń. Alfredek (przerażony biega po scenie).
Gdzie się schować? Adaś (n. s.).
Oj! oj! gdzie się schować? (Alfredek wbiega za łóżko, Adaś probuje skryć się za kufer, później pod stół — wreszcie przyklęka obok Alfredka).
Adaś.
O, idzie ktoś! idzie. Alfredek (dygocząc).
Strasznie się boję! (Wchodzi Knapek).
SCENA IV.
Alfredek, Adaś i Knapek.
Knapek (wpada odrazu na środek sceny).
Kasiuniu, kobieto kochająca!... (rozgląda się). Masz! znów baba wyszła i zostawiła drzwi otwarte, jak stodołę. Że też nas jeszcze nie okradli, nie wynieśli tej odrobiny gratów i odzienia, sam się dziwię... Niewiasta niby bardzo przemądrzała, a w głowie jej się nie mieści, że gdy wychodzi z domu, powinna drzwi zamknąć i klucz zabrać. (po chwili). Tak mi czczo w żołądku, choć przecie obiad jadłem. (bierze chleb ze stołu i kraje kawałek). Biedne pożywienie — dziękować jednak Bogu, że jest... (zaczyna jeść chleb i siada). Parę butów sprzedałem — to cóż! trzeba skóry kupić, zbędzie mało wiele... Kobiecisko praniem dopomaga i żyje się jakoś... (po chwili, machnąwszy ręką). Czasy ciężkie! psie czasy, szczerze powiadam; każdy po but czy trzewik idzie do sklepu, a ty w suterynie możesz spać całemi dniami, bo nawet pies nie zapyta. (wstaje). Ktoś kołacze się po schodach — pewno Katarzyna wraca z magla. (otwiera drzwi). Czy to ty, Kasiu? (głos z za sceny). Ja, zgadłeś, Jasiu. SCENA V.
Knapek, Paluszewski, Adaś i Alfredek.
Paluszewski (ze śmiechem).
Tak, Jasiu — to ja. Knapek (podając mu rękę).
A niech-że was! to dopiero naśladujecie mowę Katarzyny! Przysiągłbym, że to ona. Siadajcie panie Józefie — proszę szczerem sercem. (Siadają obadwaj).
Paluszewski.
Co słychać u was, panie majstrze? (częstuje Knapka tabaką). Knapek.
Zawsze ta sama bieda. Paluszewski.
Ale chociaż wysiedzicie się w domu. Ani mróz, ani upał nie da wam się we znaki, jak mnie. Knapek (z dumą).
Toć rzemieślnik jestem i majster cechowy. Paluszewski (wzdychając).
A ponieważ ludzie bez obuwia w mieście nie chodzą, roboty dla szewców zimą i latem dosyć. Knapek.
E — tak wam się zdaje! Paluszewski.
I ja też nie po co innego przyszedłem do was, panie majstrze. Knapek.
Po cóżby też kto chodził do szewca! Paluszewski.
Bez urazy, panie majstrze. Odwiedziłbym ja was i po przyjacielsku, ale człek cały dzień musi orać jak wół. Dziś nóg nie czuję, tak strasznie biegałem, a że buciska mam podarte... Knapek.
Dajcie, zaraz naprawię. Adaś (cicho do Alfreda).
Tośmy dopiero wpadli! Alfredek (płaczliwe).
O, mój Boże! mój Boże! Paluszewski.
Teraz nie, bo muszę iść, ale proszę, żeby wieczorem moja robota była pierwsza. Knapek.
Bądźcie spokojni — zrobię rzetelnie i prędko. Paluszewski (podaje mu rękę).
Oho! robotę waszą, panie majstrze znam, tylko mi idzie o pospiech. (wzdycha). Oj, gnałem dziś jak koń. Knapek.
Tyle było kursów? No — to dziękować Bogu. (idzie do szafki, wyjmuje butelkę i nalewa kieliszek wódki). Do was, panie Paluszewski. (pije). Paluszewski.
Niech będzie na zdrowie!... Osobliwą dziś miałem robotę. Knapek (nalewa wódkę i podaje Paluszewskiemu).
Zwyczajnie, jak posłaniec. Pędzą go na wszystkie strony, bo państwu różności się zachciewa, a czasem trudno dostać. Paluszewski (pije — ociera usta i stawia kieliszek).
Nie to — ale że pędzą, prawda. O ósmej, stoję przed cukiernią — jakiś pan przypada do mnie... całkiem porządny pan i miniasty — oczy mu się świecą, a ręce dygoczą jak w febrze... Znam i takich — nie jedno widuję, bo noszę ludziom złe i dobre, więc milczę i słucham czego zażąda. A on mówi: moi drodzy, idzie tu o interes bardzo ważny, do którego trzeba przezorności i sprytu. Proszę pana, tłomaczę, jestem nie dzisiejszy — trafię wszędzie i wykonam podług rozkazu. Otóż powiada rozkazu jest tylko tyle: szukać. Otwarłem gębę i stoję jak malowany, a on po chwili rzecze: „uciekł mi dziś jedyny syn, cała nadzieja” i jak wybuchnie płaczem... aż mnie ciarki przeszły. Alfredek (przerażony).
Czyżby to mój tatuś! Adaś.
Cicho siedź. Knapek.
Zaciekawiliście mnie bardzo... No, i cóż dalej? Paluszewski.
Dał mi ten obrazek — (wyjmuje fotografię z kieszeni i pokazuje Knapkowi) to jest niby portrecik jego syna — i kazał szukać po mieście. Knapek (oglądając).
Moiściewy! taka marnota, taki dzieciak, tyle już rodzicom biedy narobił. Znaleźliście go? Paluszewski.
Gdzie zaś!... Puściłem się kłusem po różnych ulicach, jak pan przykazywał, ale wszystko na nic. Szukaj wiatru w polu. Knapek.
Policya wynajdzie. Oho! nie takich znajdują, jak trzeba. Alfredek.
Słyszysz, Adasiu? Adaś.
Toć słyszę. Wpadliśmy tutaj, niby myszy w pułapkę — niedługo nas szukać będą. Alfredek (n. s.).
Dzięki Bogu! (Słychać jakieś krzyki).
Paluszewski.
Co tam się stało? Knapek.
Nie wiem. Schodziska ciemne — może kto zleciał. Chodźmy zobaczyć. (Wychodzi — za nim Paluszewski).
SCENA VI.
Adaś i Alfredek.
(Adaś wybiega z za łóżka, Alfredek wysuwa się nieśmiało).
Adaś.
Uciekajmy, dopóki czas — może zdołamy się wymknąć. Alfredek.
Ja się boję! Gdzie mamy uciekać? Adaś (z gniewem).
To los! Ach, po cóż ja go brałem. Ślamazarny i niedołężny chłopak! Alfredek.
Kiedy tak mówisz, więc idę. (zmierza ku drzwiom). Adaś.
Idziesz, kiedy już zapóźno. Słyszysz? wracają. Alfredek (cofa się).
Och, Boże, co ja mam robić?! Adaś.
Dalej, może jeszcze uciekniemy. (bierze Alfredka za rękę). Alfredek (n. s.).
Tatku drogi, mamuniu, żegnam was. (obciera oczy). (Spieszą ku drzwiom, Adaś ujmuje klamkę, słychać rozmowę coraz głośniejszą i śmiechy).
Adaś (puszcza klamkę).
Masz! namyśliłeś się, a tymczasem znowu odcięli nam drogę. Musimy wrócić tam, za łóżko, aby nie wpaść w ręce szewca i jego przyjaciół. (nasłuchuje) idą już — idą. (ucieka za łóżko — to samo robi Alfredek). Poczekamy na stosowną chwilę. Całe szczęście, że Franek nie przychodzi. (Alfredek wzdycha — Adaś go trąca i milczą obadwaj).
SCENA VII.
Adaś, Alfredek, Paluszewski, Knapek, Agata, Niunia i Micia.
(Agata wchodzi pierwsza, trzymając za ręce Niunię i Micię, ubrane elegancko, w jasne płaszczyki i kapelusze).
Knapek (do Agaty).
Czemuż panna tak krzyczała? Myślałem, że tam kogo zabijają. Agata.
Łatwo żartować! Żeby tak panu kto kazał iść po ciemnych schodach, bez poręczy, z temi bębnami, (wskazuje Niunię i Micię) bałby się pan również. Agata (ostro).
Proszę dać pokój dzieciom. Grymaśne to, zaraz się rozkrzyczy i będę musiała wyjść, a mam interes do pana majstra. Knapek.
Służę pannie. Agata (n. s.).
Służy!... jaki grzeczny! (rozgląda się — głośno — podając paczkę, owiniętą w papier). Naprawka nie duża, ale ja tu przyjdę z obstalunkiem. (n. s.). Szkoda, że wczoraj nowe buciki kupiłam!... Knapek.
I owszem. (ogląda obuwie). Dam podzelówkę, dwie łateczki i przyszczypki — będzie zrobione na moc. Agata (z żywością).
O, ja wiem. Słyszałam, że pan Knapek jest majster jakiego poszukać. Knapek (n. s.).
To grzeczna dziewczyna! ma dobre wychowanie i adukacyę. (głośno). No, tak — rzemiosło moje znam. Niunia (która chodzi ciągle po scenie spostrzega chłopców).
Fedzio! Adaś (grozi jej pięścią).
Cicho bądź i wynoś się, malcze! Alfredek (z płaczem).
Ach, daj jej spokój! Niunia (przestraszona biegnie do Agaty).
Fedzio! Agata (ze złością szarpie Niunię).
Fedzio! wiecznie Fedzio! Paluszewski.
A to cierpliwość! Czego panna chcesz od dziecka? Agata.
Czego chcę! Gdyby pan był na mojem miejscu... Niunia (płacząc).
Fedzio! Agata.
Fedzio! Fedzio! — przez cały dzień w domu krzyk i wrzask — o niczem nie mówią, tylko o nim. Zapomnieli, że jeść trzeba, że człowiekowi pracującemu śniadanie się należy, a później obiad... Co prawda, ja sobie krzywdy zrobić nie dałam, ale nudno, aż strach... (po chwili). Kiedy uciekł, niech go tam!... gdyby miał rozum i dobre serce nie rzucałby rodziców. Paluszewski (n. s.).
Znowu jakiś uciekł... Skaranie Boskie! (głośno). Słusznie panna mówi. Agata (do Niuni, która płacze ciągle).
No, — nie drzej się — idziemy. Do widzenia, panie majstrze. Paluszewski (do Knapka).
A gdzież to wasza baba się zapodziała? Agata (n. s.).
Baba? to dopiero!... (po chwili). Kobiety babami nazywa! (z gniewem) mądrala! (wychodzi oburzona, zabrawszy dzieci). Knapek.
Po grzeczności, odprowadzimy pannę. (Wychodzi, zapaliwszy kawałek świecy, Paluszewski za nim).
SCENA VIII.
Adaś i Alfredek.
Adaś (wybiega żywo na środek sceny).
No, teraz w nogi! byle prędzej. Alfredek (biegnie za nim).
Uciekajmy. (Krzyk za sceną): Nie puścić! trzymać!...
(Adaś i Alfredek cofają się za łóżko — wchodzi Franio, prowadzony przez stróża, który trzyma worek z książkami, za nimi Knapek, Paluszewski, Agata, Niunia i Micia).
SCENA IX.
Adaś, Alfredek, Agata, Paluszewski, Knapek, Franio, stróż, Micia i Niunia.
Franio (szarpiąc się ze stróżem).
Przecież nie ukradłem! Książki należą do mnie i do moich kolegów, którzy tutaj zostali. Knapek.
A to kłamie! O — mądry ptaszek! Franio (oburzony).
Mój panie, proszę się nie zapominać! (po chwili). Wszak to jest dom pana Miłeckiego? Knapek.
Tak. Franio.
Siostrzeniec tego pana przyprowadził mnie tu do mieszkania stróża. Knapek.
Przepraszam, to jest moje mieszkanie. Franio.
Nieprawda! Knapek.
A to co znowu? Któż lepiej wie, ja — czy pan? Trzeci rok siedzę — wiem chyba — dla obcych zaś jest but w oknie. Stróż.
Chciałem ptaszka oddać do cyrkułu, ale tak mnie prosił, tak molestował... Franio.
Mówiłem prawdę. Agata.
Jak u nas szczotkę ukradli, to... Franio (groźnie).
Cicho panna bądź! nie mów o kradzieży, bo może się stać co złego. Agata (cofa się).
(n. s.). Jaki hardy! a pewno mocny, bo duży chłopak. Co mi tam do tego, wolę milczeć. Franio.
Wzięliśmy ztąd worek i złożyliśmy w niego nasze książki. Knapek (przygląda się).
Mój worek! mój rodzony! otóż to zostawiać drzwi otwarte. Sprawię ja babie! Franio.
Zapłaciliśmy czterdzieści groszy. Knapek.
Zapłacili? proszę! tylko nikt pieniędzy nie widział. Franio (wskazuje pod stół).
Tam są. Paluszewski (podnosi monetę i karteczkę).
Tak jest pieniądz i kawałek papieru. (nakłada okulary i czyta powoli). Na tem miejscu leżał worek — płacę za niego. Knapek.
Ten pan prawdę mówi. Stróż (puszcza Frania).
A czemuż uciekał? Paluszewski.
Gdzie koledzy? bo może i mnie przyda się to wiedzieć. Franio.
Czekali tutaj. Knapek.
Kłamstwo, panie złoty. U mnie nikt nie czekał — siedzimy we dwóch z Józefem... Alfredek (do Adasia).
Nie wytrzymam dłużej. Biedny Franio musi tyle cierpieć dla nas. Adasiu, ja wyjdę. Adaś.
Ani się waż! Stróż.
Co ja mam robić? Paluszewski.
Idźcie z tym panem do cyrkułu, a może prawda wypłynie na wierzch. I ja szukam takiego — uciekł od rodziców, pewno z drugimi, a ojcu zostawił kartkę, że rusza w świat. Adaś (cicho do Alfredka).
O, to ty zgubiłeś nas. (Alfredek płacze). Knapek (do Frania).
Radzę, niech pan powie wszystko. Franio.
Nic nie powiem, choćbyście mnie krajali. Stróż.
Kiedy tak, chodźmy do cyrkułu. (bierze Frania za ramię). Paluszewski.
Najlepsza sprawa. Pójdę z wami i zaświadczę. Franio (z mocą).
W cyrkule również będę milczał. Nic wam z tego nie przyjdzie. Knapek.
Bajki!... tam już poradzą. Franio.
O sobie mówić mogę. Odpowiadam za siebie, co do innych, nie wiem. Stróż.
A więc chodźmy. (Chce Frania wyprowadzić, Adaś i Alfredek wybiegają z ukrycia). Adaś.
Czekajcie! nie damy go zgubić. Myśmy koledzy, których szukał. Knapek.
Chryste! a oni zkąd się wzięli? Paluszewski.
Jako żywo, nie rozumiem! Niunia (z krzykiem).
Fedzio! Alfredek (rzuca się na szyję siostry, potem całuje drugą).
O, moje drogie, kochane siostrzyczki. Agata (zdziwiona).
Nasz panicz tutaj? Paluszewski (przygląda się Alfredkowi).
Wasz? a mnie się widzi, że i mój. (ogląda fotografię). Tak, ten sam! znalazła się zguba! (po chwili). Oj, paniczu, paniczu, nie należy tak martwić rodziców. Agata.
Dopiero tam w domu się ucieszą! (klaszcze w ręce). Paniczu, chodźmy prędzej; to się dopiero ucieszą! (zabiera dzieci) chodźcie, bębny. Stróż (powoli).
A co ja teraz zrobię? Knapek.
Pójdziesz także do domu. Stróż.
A książki? Franio.
Należą do nas. Stróż (drapiąc się w głowę).
Tyle czasu straconego. Franio.
Nie stracony on wcale, gdyż dosyć mnie naszarpałeś. (daje mu pieniądze). Masz za tę przysługę. Stróż (kłaniając się).
Dziękuję paniczowi. (wychodzi). SCENA X.
Adaś, Alfredek, Franio, Knapek, Paluszewski, Agata, Niunia i Micia.
Adaś.
Piękna przysługa! jeszcze mu zapłaciłeś. Franio.
Wiesz? wcale niezła. Wyleczyła mnie bowiem z chęci szukania przygód. Adaś (z żalem).
Co? nie chcesz podróżować? nie pojedziemy razem w dalekie kraje. Franio.
Nie, mój drogi — chyba później, gdy dorośniemy i będzie to się mogło odbyć jawnie. Alfredek.
Ach, moi drodzy, jestem bardzo szczęśliwy! (Całuje Frania i Adasia).
Franio (wskazując Alfredka).
On najlepszy z nas wszystkich — jechał tylko przez przyjaźń dla ciebie. (całuje Alfredka). Poczciwy chłopak. Agata.
Paniczu, chodźmy do domu. (Dziewczynki biorą Alfredka za ręce, wszyscy zmierzają ku drzwiom).
Paluszewski.
Pójdę i ja zobaczyć, jak się ten biedny pan ucieszy. (wyjmuje i chowa fotografię). Ale obrazka nie oddam!... (Zasłona spada).
KONIEC.
|