Podróże Gulliwera/Część trzecia/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jonathan Swift
Tytuł Podróże Gulliwera
Wydawca J. Baumgaertner
Data wyd. 1842
Druk B. G. Teugner
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Jan Nepomucen Bobrowicz
Tytuł orygin. Gulliver’s Travels
Źródło Skany na commons
Inne Cała część trzecia
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.



Autor odprawia trzecią podróż.
— Zostaje wzięty przez korsarzy.
— Złośliwość Holendra.
— Dostaje się do Laputy.



D


Dziesięć dni jeszcze nie upłynęło jakem bawił w domu, gdy mnie odwiedził kapitan Wiliam Robinson z Kornwallis, dowódzca okrętu Nadzieja, mocnej budowy, trzysta beczek ładunku obejmującego. Byłem dawniej chirurgiem na innym okręcie który z czwartą częścią ładunku do niego należał, i odprawiłem z nim podróż do Lewantu. Obchodził się ze mną nie jako z sobie podwładnym, ale jak z własnym bratem. Skoro więc dowiedział się o moim powrocie, przyszedł do mnie, jedynie dla okazania mi, jakem się domyślał, swojej ku mnie życzliwości, gdyż tą razą mówił tylko o rzeczach po długiem niewidzeniu przyjaciela zwyczajnych. Lecz poźniej odwiedzał mnie bardzo często, cieszył się mocno z pomyślnego stanu mojego zdrowia, i pytał mnie się, czy już mam

stały sposób do życia. Powiedział mi, że zamyśla odprawić podróż do Indyi wschodnich, a nareszcie po wielu przysposobieniach, zaproponował mi miejsce pierwszego chirurga na swoim okręcie. Podchirurg i dwaj pomocnicy, mieli być pod mojemi rozkazami, miałem dostać podwójną płacę; w końcu dodał, że gdy w marynarce tyle prawie posiadam znajomości ile on sam, więc przyrzeka mi zasięgać zawsze mojej rady, równie jak bym był współdowódzcą okrętu.

Powiedział mi jeszcze wiele pochlebnych dla mnie rzeczy, a ponieważ znałem go jako człowieka bardzo poczciwego, nie chciałem jego propozycyi odrzucić. Chęć widzenia świata, była we mnie mimo doznanych nieszczęść, tak silną jak przedtem. Jedyna trudność była, dostać pozwolenie mojej żony; lecz uzyskałem je, przedstawiając jej, jakie korzyści dzieci nasze z tej podróży mieć mogą.

Wypłynęliśmy dnia 5o sierpnia 1706 i 11o Kwietnia 1707 wylądowaliśmy przy fortecy Śo Grzegorza, gdzieśmy trzy tygodnie zabawili, dla orzeźwienia naszych ludzi, z których większa część w drodze zachorowała.

Ztamtąd żeglowaliśmy do Tunkinu, gdzie kapitan przez kilka miesięcy zostać postanowił, bo towary które chciał zakupić, jeszcze w gotowości na miejscu nie były i dopiero w przeciągu kilku miesięcy można było je dostać. Dla wynagrodzenia wynikającej ztąd szkody, kupił szalupę, naładował ją towarami, któremi Tunkińczycy zwykli handlować po przyległych wyspach; opatrzył ją czternastoma ludźmi i mianował mnie dowódzcą, upoważniając do prowadzenia handlu, podczas gdy on swoje interesa w Tunkinie załatwi.

Trzy dni byliśmy na morzu, gdy gwałtowna burza zapędziła nas ku północno-wschodniej a potem ku wschodniej stronie: ucichła po niejakim czasie, tylko wiatr zachodni mocno jeszcze powiewał. Dziesiątego dnia, dwa statki korsarskie zaczęli nas ścigać i niezadługo dogonili, bo mój statek był tak ciężko naładowany, że tylko pomału mogłem żeglować, bronić się zaś wcale nie byliśmy wstanie.

Obydwaj korsarze zarzucili kotwice i na czele swych ludzi z zapalczywością do naszego statku wpadli; lecz znalazłszy nas wszystkich pokornie na ziemi leżących, co ja pierwej jeszcze uczynić rozkazałem, związali nas tylko grubemi powrozami i postawili przy nas wartę: potem wzięli się do przeglądania statku.

Między korsarzami spostrzegłem Holenderczyka, który zdawał się być u zbójców w wielkiem poważaniu, lubo nie był dowódzcą żadnego z obu statków. Poznał po naszych rysach twarzy, że jesteśmy anglikami, przemówił więc do nas swoim językiem, zapewniając, że nas tyłem do siebie zwiążą i w morze wrzucą. Umiejąc cokolwiek mówić po holendersku, powiedziałem mu przeto kto jesteśmy, i zaklinałem go, aby za nas jako za chrześcian, protestantów, sąsiadów i sprzymierzonych, prosił kapitanów, aby się z większą łagodnością z nami obchodzili. Lecz mowa moja, mocno go rozgniewała, obrócił się do swoich i mówił do nich z wielką zawziętością po japońsku, powtarzając często wyraz christianos.

Większy ze statków korsarskich miał za dowódzcę japończyka, który mówił cokolwiek po holendersku; ten zbliżył się do mnie, zadał mi kilka pytań na które z pokorą odpowiedziałem, i na ostatku zapewnił mnie, że nam życia nie odbiorą. Dziękowałem mu za to bardzo i obróciwszy się do Holendra, powiedziałem mu: że żal mi, znaleźć więcej ludzkości w bałwochwalcy niż w chrześcianinie. Wnet jednak żałowałem tych słów nieroztropnie wyrzeczonych, gdyż bezwstydny ten człowiek starał się wszelkiemi sposobami nakłonić kapitanów do wrzucenia mnie w morze, a gdy tego uczynić nie chcieli z powodu danego mi słowa, wymógł na nich przez swoje namowy i uporczywe nalegania, że jeszcze okrutniej ze mną postąpiono niż gdyby mi byli życie odebrali.

Ludzie moi podzieleni zostali na oba statki korsarskie, a szalupa ludźmi ich została uzbrojoną, mnie zaś postanowiono puścić w małem czółnie żaglami i wiosłami opatrzonem na morze, dając mi tylko na cztery dni żywności. Kapitan japoński był jednak tak łaskaw podwoić mi żywność z własnych zapasów i nie pozwolił mnie obdzierać. Musiałem więc wsiąść w czółno, podczas gdy mnie Holender na pokładzie stojący, obarczał wszelkiemi przekleństwami i najzelżywszemi słowami, jakich tylko jego język mógł mu dostarczyć.

Godzinę przedtem, nimeśmy korsarzy zobaczyli, robiłem na moim statku postrzeżenia i znalazłem, żeśmy się pod 46tym stop. północnej szerokości, a 183 długości znajdowali. Jakem już cokolwiek od korsarzy był oddalony, zobaczyłem przez perspektywę w południowo-wschodniej stronie kilka wysp. Wiatr był bardzo pomyślny, rozwinąłem więc żagle w zamiarze dostania się do jednej z nich, co mi się też szczęśliwie w przeciągu trzech godzin udało. Wyspa ta była całkiem skalista. Znalazłszy jednak między skałami wiele jaj dzikich ptaków, zrobiłem ogień za pomocą krzesiwa, zapaliłem wrzos i sitowie morskie i ugotowałem jaja; postanowiłem bowiem żywność moją najdłużej jak tylko można będzie zachować. Noc przepędziłem pod skałą, rozpostarłem sobie cokolwiek wrzozu i spałem dosyć spokojnie.

Następującego dnia popłynąłem do innej wyspy, potem do trzeciej, do czwartej, używając naprzemian żaglów i wioseł, aż nareszcie, nie chcąc szczegółami nudzić czytelnika powiem tylko, że piątego dnia dopłynąłem ostatniej wyspy którą widziałem.

Leżała ona w południowo-wschodniej stronie i w daleko większej od drugich odległości niżem sobie wystawiał, tak, że ją dopiero po pięciogodzinnej żegludze od przedostatniej wyspy, dosięgnąć mogłem. Musiałem ją na około obpłynąć, nimem znalazł małą trzy razy może od mojego czółna większą zatokę. Wyspa była wszędzie skalista i tylko w niektórych miejscach rosła trawa i pachnące zioła. Wziąłem moją żywność z czółna, a posiliwszy się trochę schowałem resztę w jednej z wielu jaskiń na wyspie będących. Nazbierałem jaj, urwałem wrzosu i sitowia, chcąc je nazajutrz zapalić dla ugotowania jaj, gdyż miałem przy sobie krzesiwo, hubkę i szkło zapalające. —

Całą noc leżałem w jaskini gdzie żywność schowałem, wrzos na ogień przygotowany służył mi za posłanie. Mało jednak spałem gdyż niespokojność umysłu przezwyciężała znużenie ciała i snu niedopuszczała. Rozmyślałem ciągle, że żadnym sposobem w tak pustem miejscu żyć nie mogę, i że najnędzniejszy koniec mnie czeka. Byłem tak smutny i osłabiony, że nawet ruszać się nie mogłem i już wielki był dzień, gdy się podnieść zdołałem.

Przechadzałem się przez niejaki czas po skałach, lecz słońce tak mocno paliło, że twarz odwrócić musiałem: w tem nagle słońce tak się zaciemniło, że to przez chmurę żadnym sposobem stać się nie mogło. Obróciłem się i zobaczyłem między mną a słońcem wielkie i ciemne ciało, które ku wyspie się zbliżało, w wysokości może dwóch mil, i zakryło słońce przez 6 lub 7 minut. Niespostrzegłem jednak ażeby powietrze było zimniejsze i niebo ciemniejsze niżeli gdybym się znajdował w cieniu wielkiej góry. Gdy się to zjawisko więcej do miejsca gdzie stałem zbliżyło, poznałem, że jest ze stałej materyi, z gładkim i płaskim spodem, który przez odbijające się o niego z morza promienie słoneczne przepysznie się świecił. Stałem na wzgórzu 200 kroków od brzegu i widziałem że ogromne to ciało w równoległej prawie z moim stanowiskiem linji spuściło się w odległości niewynoszącej pół mili. Wziąłem mój teleskop i widziałem ludzi uwijających się na brzegach tego ciała cokolwiek spadzistych, nie mogłem jednak dostrzedz coby robili.


Naturalna miłość życia, wzbudziła we mnie radość i powziąłem nadzieję, że ten przypadek wybawi mnie może z tak smutnego położenia; lecz trudno czytelnik wystawić sobie potrafi, wielkie moje zadziwienie, gdy zobaczyłem w powietrzu wyspę przez ludzi zamieszkaną, którzy, jak się zdawało, byli w możności podnosić ją i spuszczać lub w prostym kierunku wedle upodobania poruszać; nie będąc jednakże wtenczas usposobiony do filozofowania nad tym fenomenem, uważałem tylko dokąd się obróci, bo zdawało mi się iż się w biegu swoim przez niejaki czas zatrzymała.

Niedługo potem zaczynała się zbliżać do miejsca gdzie ja byłem, i wyraźnie mogłem widzieć po stronach wiele galeryi i schodów do wchodzenia na górę i schodzenia. Na jednej z najniższych galeryi ujrzałem wielu ludzi łowiących długiemi wędkami ryby a innych przypatrujących się temu. Dawałem znaki czapką (kapelusz mój już dawno był zużywany), powiewałem chustką i wołałem ze wszystkich sił; a przypatrując się uważniej, spostrzegłem że wielka massa ludzi zgromadziła się na przeciwległej mnie stronie i po ich minach osądziłem że mnie odkryli, chociaż mi nie odpowiedzieli. Zobaczyłem potem pięciu czy sześciu ludzi, z największą prędkością na szczyt wyspy biegnących, i domyśliłem się, że znaczna jaka osoba posłała ich tamże dla wykonania danych im rozkazów.

Tłum ludzi coraz się powiększał i w przeciągu pół godziny, wyspa tak się zbliżyła że tylko może 100 łokci odległa była od miejsca gdzie stałem. Przyjąłem postawę proszącego i przemówiłem w tonie najpokorniejszym; lecz żadnej nie otrzymałem odpowiedzi. Ci którzy się znajdowali najbliżej mnie, sądząc z ich ubioru, zdawali się być osobami bardzo znakomitemi. Naradzali się między sobą patrząc często na mnie. Nareszcie jeden z nich przemówił do mnie językiem przyjemnym i wyraźnym, wielkie do włoskiego podobieństwo mającym. Odpowiedziałem mu też po włosku w mniemaniu, że ton tego języka może przyjemniejszy im będzie od innych. Chociaż to wszystko było nadaremne, bo zrozumieć się wcale nie mogliśmy, poznano jednakże, że w nieszczęśliwem znajduję się położeniu i dano mi znak, ażebym zszedł z wzgórza i udał się na brzeg; co też uczyniłem. Natenczas wyspa zniżyła się cokolwiek i z jednej z najniższych galeryi spuszczono łańcuch z przywiązanem do niego krzesłem, na które wsiadłszy, w momencie za pomocą windy zostałem podniesiony do góry.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jonathan Swift i tłumacza: Jan Nepomucen Bobrowicz.