Podróże Gulliwera/Część druga/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jonathan Swift
Tytuł Podróże Gulliwera
Wydawca J. Baumgaertner
Data wyd. 1842
Druk B. G. Teugner
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Jan Nepomucen Bobrowicz
Tytuł orygin. Gulliver’s Travels
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Indeks stron

ROZDZIAŁ I.

Opis wielkiej burzy.
Autor dla zwiedzenia kraju
wsiada na statek po wodę wysadzony.
Zostawiony na brzegu, schwytany został przez krajowca,
i zaprowadzony do domu dzierżawcy.
Przyjęcie jakiego doznał tamże
i różne inne zdarzenia.



O

Od natury i losu do czynnego i mozolnego życia skazany, opuściłem znowu, dnia 20go czerwca 1702 r. po dwumiesięcznym pobycie w domu mój kraj rodzinny, i wsiadłem na okręt Awanturnik, dowodzony przez kapitana Jana Nichlas, z Kornwallis do Suraty w Indyach wschodnich przeznaczony. Z pomyślnym ciągle wiatrem płynęliśmy aż do przylądku Dobrej Nadziei, gdzie dla opatrzenia się w wodę przybiliśmy do brzegu: znaczne jednak uszkodzenie okrętu, zmusiło nas dłużej się zatrzymać. Tym czasem kapitan nasz mocno zachorował na febrę, przezco przymuszeni byliśmy całą tam przepędzić zimę i dopiero przy końcu marca mogliśmy to miejsce opuścić.

Pomyślną mieliśmy żeglugę aż do cieśniny Madagaskar, lecz przybywszy na północ tej wyspy, wiatr, który po tych morzach od grudnia do maja jednostajnie północno-zachodni ma kierunek, stał się gwałtowniejszym i wyłączniej zachodnim; a gdy przez 20 dni ciągle trwał, zapędzeni zostaliśmy na wschód wysp Moluckich: podług obserwacyi naszego kapitana, o 3. stopnie na północ równika, gdzie ustał nagle i cisza morska nastała. Kapitan doświadczony w żegludze po tych morzach, przepowiedział nam wielką nastąpić mającą burzę, i rozkazał czynić potrzebne ku temu przygotowania. Już dnia następującego ziściła się ta jego przepowiednia, gdyż wiatr południowy monsum zwany, z gwałtownością nadzwyczajną wiać począł.

Widząc że wiatr stawał się coraz mocniejszym, spuściliśmy żagiel sztabowy, przymocowaliśmy działa, żagiel zaś na tylnym małym maszcie rozwinęliśmy. Gdy lądu ani wystających haków skalistych w blizkości nie było a wiatr okropnie i z nadzwyczajną mocą okrętem na wszystkie strony miotał, przeto osądziliśmy za rzecz najbezpieczniejszą i dla okrętu najnieszkodliwszą, płynąć raczej z wiatrem, jak walczyć przeciw niemu dla dania sobie pewnego kierunku. Zwinęliśmy zatem wszystkie żagle całą masztowinę spuściliśmy i jeden ster ze wszystkich okrętowych kierowników został czynny, chociaż i on mało nam mógł służyć.

Burza była straszna, bałwany morskie z okropnym i przerażającym trzaskiem się rozbijając, bezustannie uderzały o nasz dziko pędzony okręt i już to na kształt ogromnych gór, przed nim i koło niego się wznosiły jakoby mu drogę zagrodzić usiłowały: już na grzbiet swój go porywały i do niezmiernej wysokości podnosiły. Podczas całej tej burzy nie ruszyliśmy wielkiego masztu, gdyż mimo swą ciężkość bardziej był dla okrętu pożytecznym niż szkodliwym, stanowiąc jakoby punkt środkowy, przechylenia się okrętu niedopuszczający. Po niejakim czasie burza zwolniała, choć wiatr dosyć silnie powiewał, a znajdując się jeszcze na otwartem morzu, podnieśliśmy wszystkie żagle, uporządziliśmy mało uszkodzoną masztowinę, i daliśmy kierunek wschodnio północny, wiatr zaś być południowo zachodni.

Przez tę straszną burzę i po niej gwałtowny wiatr zachodnio południowy, zapędzeni zostaliśmy podług moich dostrzeżeń na pięćset mil morskich ku wschodowi, tak, że najstarsi i najdoświadczeńsi nawet z majtków nie mogli powiedzieć w której stronie swiata się znajdujemy. Żywności mieliśmy jeszcze podostatkiem, okręt w dosyć dobrym był stanie, ludzie przy dobrem zdrowiu i tylko brak wody do picia mocno nam dokuczał. W takiem położeniu postanowiliśmy płynąć ciągle za raz wziętym kierunkiem, i nie zbliżać się jeszcze więcej ku północy z obawy ażebyśmy nie zostali zapędzeni na wschód Wielkiej Tartaryi do morza lodowatego.

Szesnastego czerwca, chłopiec na głównym maszcie się znajdujący odkrył ląd, i już nazajutrz zobaczyliśmy wszyscy wielką wyspę, albo stały ląd (istotnie czem było nie wiedzieliśmy): na zachodniej stronie tego kraju było wązkie międzymorze, z małą przytem zatoką, lecz niedosyć głęboką by okręt mógł wpłynąć. Zarzuciliśmy więc kotwicę w niejakiej od zatoki odległości, a kapitan nasz wysłał kilkunastu ludzi uzbrojonych i naczyniami opatrzonych dla wyszukania wody do picia. Wyrobiłem sobie u kapitana pozwolenie udania się tamże z nimi, celem zwiedzenia kraju i zrobienia może ważnych jakich odkryć. Przybywszy na ląd, nie znaleźliśmy ani rzek ani zdrojów, ani nawet śladu mieszkańców. Majtkowie nasi trzymali się ciągle brzegu, szukając wody w poblizkości morza, ja zaś wierny mojemu zamiarowi, puściłem się w przeciwległą stronę, i więcej w głąb kraju; lecz znalazłszy go zupełnie pustym, niezmiernie skalistym i nic takiego coby moją ciekawość wzbudzić mogło, wróciłem się do zatoki.

Jużem tam dochodził, gdy z wielkiem mojem zadziwieniem zobaczyłem że ludzie nasi już na statku się znajdując, z największą prędkością jakby dla ocalenia swego życia do okrętu spieszyli. Chciałem wołać na nich, chociażby mi to mało co pomogło, gdy w tem spostrzegłem goniące ich stworzenie, w kształcie człowieka tak nadzwyczajnej wielkości, że morze, po którem ogromnemi krokami za statkiem gonił, nawet do kolan mu nie sięgało. Lecz ludzie nasi wyścignęli go o pół mili, morze było pełne skał, więc nie mógł ich dopędzić. Te szczegóły opowiadano mi potem, gdyż skorom go zoczył, zacząłem z największym pospiechem uciekać i wdrapałem się na spadzisty pagórek, zkąd miałem widok na znaczną część kraju. Doskonale był uprawionym: lecz nadzwyczaj mnie zadziwiła wielkość niezmierna trawy, przynajmniej dwadzieścia stóp wysokości mającej.

Wyszedłem potem na bardzo wielki, jak mnie się zdawał, gościniec; lecz w rzeczy samej była to dla mieszkańców ścieszka do przechodzenia przez pole jęczmienne. Szedłem przez niejaki czas tą drogą, ale nic widzieć nie mogłem, bo blizko było żniwa, a jęczmień był na czterdzieści stóp wysoki. Po upłynieniu godziny doszedłem nareszcie końca tego pola samorodnym płotem 120 stóp wysokim ogrodzonego: co do drzew, te były wysokości nie do wyrachowania. Tu były schody prowadzące z jednego pola do drugiego, składające się z czterech stopni, dwadzieścia cztery stóp wysokich i z jednego w końcu, jeszcze większej wysokości kamienia. Nie będąc w stanie wyjść na te schody, szukałem w płocie otworu dla przemknienia się; gdym spostrzegł krajowca zbliżającego się do schodów: ten w wielkości nie ustępował bynajmniej onemu, któregom widział goniącego za statkiem. Miał bowiem wysokość zwyczajnej wieży kościelnej, każden krok jego wynosił, jak mogłem w prędkości dostrzedz, najmniej 10 łokci. Trwogą zdjęty, czem prędzej uciekłem i schowałem się w jęczmieniu. Ztamtąd widziałem go stojącego na szczycie schodów, i ze zdrętwieniem usłyszałem wołającego głosem daleko mocniejszym od trąby głosowej, a że z nadzwyczajnej dochodził mnie wysokości, myślałem z początku że zagrzmiało. Natychmiast przyszło 6ciu jemu podobnych, a każden z nich miał w ręku sierp, jak szęść kos naszych wielki. Ci nie byli tak dobrze ubrani jak tamten pierwszy, i zdawali się być jego sługami, gdyż na rozkaz jego zaczęli żąć jęczmień w którym ja ukryty leżałem. Chciałem wprawdzie trzymać się od nich w największej jak tylko być może odległości, lecz nie mogłem prawie z miejsca się ruszyć, bo źdźbła były często tylko o jedną stopę od siebie oddalone, i mimo największe usiłowania nie mogłem się przecisnąć przez ten las osobliwszy. Zebrałem wszystkie siły aby choć cokolwiek od niebezpieczeństwa się oddalić, ale ledwo uszedłem kawałeczek, gdy się dostałem na miejsce gdzie deszcz i wiatr obaliły jęczmień. Tu już ani na krok dalej nie mogłem, bo źdźbła tak gęste na ziemi leżały, że żadnym sposobem przecisnąć się nie można było, a ości spadłych kłosów tak były grube i ostre że mi odzież darły i ciało kaleczyły. W tem usłyszałem że żniwiarze już może o sto łokci są odemnie. Wycieńczony zupełnie na siłach i do rozpaczy przywiedziony, położyłem się w brózdzie życząc sobie zakończyć tak życie. Ubolewałem nad losem wdowy i sierot nieszczęśliwych, żałowałem niezmiernie, że mimo rady przyjacioł i ostrzeżenia krewnych puściłem się w tę nieszczęsną podróż.

W takiem zostając położeniu, myśli o Lillipucie mimo woli mi się nasuwały; gdzie mnie mieszkańcy za najcudowniejszy twór natury uważali; gdziem potrafił jedną ręką całą uprowadzić flotę, i inne wielkie wypełnić czyny które wiecznie w historyi tego narodu świetnieć będą i którym może nawet potomność mimo świadectwa całego narodu, niezechce uwierzyć: a tu, o bolesne i straszne upokorzenie! może za najnędzniejsze ze wszystkich stworzeń być uważanym, tak, jakby Lilliputanin nam się wydawał! Lecz daleko większe od tego groziło mi nieszczęście: bo gdy ludzie zawsze w równi swojej wielkości i siły, są srodzy i dzicy, więc mogłem się z pewnością spodziewać, stać się zakąskiem pierwszego który mnie znajdzie z tych barbarzyńców.

Filozofowie mają słuszność, utrzymując, że wielkość i małość, są to tylko przypuszczenia porównawcze: być może że Lilliputyanie znajdą naród daleko od siebie drobniejszy, niż oni w porównaniu ze mną: a któż wie, czy ten straszny i olbrzymi naród nie byłby Lilliputem w porównaniu z jakim innym narodem któregośmy jeszcze nie od kryli.

Tym myślom, mimo największą trwogę się oddając, ledwom nie zginął, bo jeden ze żniwiarzy był już tylko o dziesięć łokci od tej brózdy gdziem ja leżał, i jeszcze krok jeden a zostałbym stratowany lub sierpem wskróś przecięty. Najgłośniej jak tylko mogłem zacząłem krzyczeć widząc że podnosi nogę, na co olbrzym się zatrzymał, oglądał się na około, patrzał długo na ziemię, aż nareszcie spostrzegł mnie leżącego. Chcąc mnie podnieść, przypatrywał mi się pierwej z ostrożnością, z jaką człowiek podnosi małe niebezpieczne zwierzątko by nie być podrapanym lub ugryzionym i jak ja sam nieraz z łasicami robiłem. Odważył się nareszcie ująć mnie z tyłu dwoma palcami i trzymał mnie przez niejaki czas w odległości 3ech łokci od oczów swoich, dla lepszego mnie przypatrzenia się. Domyślałem się jego zamiaru, i wisząc w wysokości sześćdziesiąt stóp w powietrzu nie ruszyłem się bynajmniej, chociaż z obawy abym się z ręki nie wyśliznął mocno mi boki ściskał. Wszystko na com się odważył było, że podnosząc oczy do nieba i składając ręce jak do modlitwy, wyrzekłem w najżałośniejszym tonie kilka słów do mojego położenia stósownych, gdyż lękałem się mocno ażeby mnie nie zgruchotał rzucając na ziemię, jak my nieraz z nielubionemi zwierzątkami czynić zwykliśmy. Lecz szczęściem głos i postawa moja podobały mu się: przypatrywał mi się z największą uwagą, i zdawał się dziwić słowom przezemnie wyrzeczonym acz jemu zupełnie niezrozumiałym. Tym czasem nie mogłem się wstrzymać od mocnego jęczenia i kiwania głową, chcąc mu tem oznaczyć boleść którą mi jego ściskające palce sprawiały. Zdało mi się że mnie zrozumiał, bo jak najłagodniej włożył mnie do kieszeni i udał się do swego pana, bogatego dzierżawcy, któregom przedtem widział na polu.

Ten skoro mnie zobaczył, uciął kawałek źdźbła, grubości najmocniejszej trzciny, podniósł nim poły mej sukni, trzymając ją za naturalną skórę, odmuchnął mi włosy, dla lepszego przypatrzenia się mojej twarzy, a zwoławszy swoich ludzi pytał się ich, jakem się domyślał, czy więcej takich zwierzątek na ziemi nie znaleźli. Potem położył mnie powoli na ziemię, a to na czworak, lecz ja natychmiast wstałem, i przechadzałem się przed nim, dla pokazania że nie myślę im uciekać. Usiedli na około mnie, przypatrując się z największą uwagą moim poruszeniom. Zdjąłem kapelusz, ukłoniłem się i padłem na kolana, a podniósłszy oczy i ręce do góry wymówiłem kilka słów jak najgłośniej. Wyjąłem potem sakiewkę z kieszeni, i podałem mu z największą pokorą. Wziął ją odemnie położył na swej dłoni, końcem igły ciągle na wszystkie strony ją obracając, lecz nie mógł, jakem widział, pojąć coby to było.

Dałem mu znak, ażeby rękę na ziemi położył: wziąłem zatem sakiewkę i wysypałem wszystkie pieniądze do jego ręki; a było ich, cztery poczwórne pistole Hiszpańskie i dwadzieścia do trzydzieści drobniejszych monet. Widziałem jak namoczył mały palec na języku, i takim sposobem podniósł jednę największą z tych monet, patrzał długo na nią, aż nareszcie dał mi znak ażebym pieniądze nazad włożył do worka i do kieszeni schował, com też z wielkiem ukontentowaniem uczynił.

To wszystko przekonało zapewne dzierżawcę, że jestem małem jakiemś stworzeniem rozumem obdarzonem. Przemówił kilka razy do mnie, lecz dźwięk jego głosu, chociaż z wyraźnych słów się składający, zagłuszył mnie, jak gruchotanie młynu wodnego; odpowiedziałem mu jak najgłośniej w kilku językach, a on trzymał wtedy ucho swoje tylko o dwa łokcie od moich ust: lecz wszystko było nadaremnie, nie mogliśmy się zrozumieć. Odesławszy swoich ludzi do roboty, wyjął z kieszeni chustkę do nosa, rozpostarł ją na dłoni swojej ręki którą na ziemi położył, i dał mi znak ażebym wstąpił na nią: bez wielkiej bardzo trudności mogłem to uczynić, bo miała tylko grubość dwóch stóp, dla większego jednak bezpieczeństwa, położyłem się wzdłuż na niej, a on związawszy ją, zaniósł mnie do domu. Tam przywołał swoję żonę i pokazał mnie jej, lecz ona zobaczywszy mnie wydała krzyk przeraźliwy i uciekła, jak Damy u nas na widok pająka lub żaby czynić zwykły. Przypatrzywszy się jednak przez niejaki czas mojemu postępowaniu i z jaką akuratnością rozkazy jej męża wypełniałem, straciła prędko odrazę, i nawet bardzo dla mnie łaskawą się zrobiła.

Około godziny dwunastej, służący przyniósł jedzenie: była to potrawa mięsna, do stanu i zatrudnień rolnika stósowna, miska zaś w której ją przyniesiono miała przynajmniej dwadzieścia i cztery stóp średnicy. Towarzystwo składało się z dzierżawcy, jego żony, trojga dzieci i starej babki. Skoro wszyscy do stołu 30 stóp wysokiego zasiedli, wziął i mnie dzierżawca i postawił nie daleko od siebie na stole, gdzie z obawy ażebym nie spadł jak najdalej od brzegu się trzymałem. Żona dzierżawcy pokrajała dla mnie kawałeczek mięsa, rozdrobiła chleba i postawiła na drewnianym talerzu przedemną; zrobiłem jej za to najgrzeczniejszy ukłon, a wyjąwszy z kieszeni noża i widelca zacząłem jeść, nad czem się wszyscy mocno dziwowali. Na jej także rozkaz, przyniosła dla mnie służąca mały kieliszek do likieru, wielkości czterech naszych garncy, i podała mi go napełniony napojem. Z natężeniem wszystkich sił moich potrafiłem ledwo podnieść ten kieliszek, i piłem najniżej się kłaniając, za zdrowie całego towarzystwa, przy czem gdy kilka słów po angielsku jak najgłośniej wymówiłem, powstał śmiech tak gwałtowny, żem mało nie został ogłuszony.

Napój był dosyć przyjemny, miał smak podobny do jabłecznika. Dzierżawca dał mi znak ażebym przyszedł do jego talerza, lecz gdym prędko po stole do niego dochodził, potknąłem się o skórkę chleba i upadłem na twarz bez żadnego jednak uszkodzenia. Widząc że ci dobrzy ludzie są w wielkiej o mnie niespokojności, podniósłem kapelusz do góry i zawołałem kilka razy hurra, aby oznaczyć im, żem sobie upadnięciem nie uczynił żadnej szkody.

Wstawszy, zbliżałem się do mojego pana (tak go będę zwać na przyszłość), gdy w tem syn jego najmłodszy, lat może dziesięć mający, porwał mnie za nogi, i do takiej wysokości podniósł, żem z bojaźni zdrętwiał; lecz ojciec rozgniewany o to, wyrwał mnie z jego ręki, i przy tem tak gwałtownie go w twarz wyciął, że cały szwadron kawaleryi europejskiej takim zamachem zostałby wywrócony; kazał mu też natychmiast odejść od stołu. Ja bojąc się, ażeby chłopiec nie powziął za to przeciw mnie zawiści, i nie starał mi się odsłużyć, i przypomniawszy sobie u nas dzieci, nielitościwie małe zwierzątka, wróbli, królików, małych piesków i kotków traktujących; padłem przed moim panem na kolana, prosząc go znakami, ażeby synowi przebaczył. Zrozumiał mnie i usłuchał prośby pozwalając synowi siąść znowu do stołu, któregom na znak zupełnej zgody w rękę najpokorniej pocałował.

Pod czas jedzenia wskoczył kot, faworyt mojej pani na jej krzesło. Usłyszawszy za sobą straszny hałas, jaki u nas tuzin pończoszników ledwo by narobiło, obróciłem się, i zobaczyłem że to kot mruczał, ten zaś trzy razy większym był od wołu, jak to mogłem sądzić po jego głowie i jednej łapie, które zobaczyłem gdy mu Pani jeść dawała. Dzikość zwierza niezmiernie mnie przestraszyła, i lubom stał na drugim końcu stołu, pięćdziesiąt stóp od niego oddalony, i pani moja trzymała go mocno, obawiałem się jednak ażeby się na mnie nierzucił. Lecz bojaźń moja była zupełnie bezzasadną, bo kot wcale na mnie nie uważał, chociaż pan mój posadził mnie w małej tylko od niego odległości; a wiedząc dobrze że ucieczka lub okazana lękliwości, wszystkie dzikie zwierzęta jeszcze bardziej do napadu pobudza, całą mą odwagę wezwałem na pomoc i stałem albo przechadzałem się przed nim z największą spokojnością, ośmieliłem się nawet o pół łokcią do niego przystąpić, czem on zmięszany usunął się. Psów daleko mniej się bałem: weszło ich kilka do pokoju: jeden brytan jak cztery słonie wielki, a chart jeszcze większy ale cieńszy.

Przy końcu obiadu, przyszła do pokoju mamka z małem dziecięciem, które skoro mnie na stole spostrzegło, zaczęło tak przeraźliwie krzyczeć, że o pół mili można było słyszeć; trzymało mnie bowiem za lalkę i chciało ażebym mu był podany do zabawki.

Troskliwa matka, natychmiast mnie wzięła i dziecięciu podała, które mnie w momencie do gęby włożyło: lecz ja tak mocno zawrzeszczałem, że dzieciak przestraszony upuścił mnie, przyczem głowę bym sobie nie zawodnie strzaskał, gdyby mnie mamka w fartuch nie pochwyciła. Dla uspokojenia dziecięcia, miała piastunka grzechotkę, to jest wielkie naczynie napełnione dużemi kamieniami, przywiązane liną do jego ciała, którą okropnego narobiła wrzasku, a gdy i to niepomogło, dała mu nareszcie pierś do ssania. W całem mojem życiu, nic takiego jeszcze nie widziałem coby podobną odrazę we mnie wzbudziło, jak widok tych ogromnych na sześć stóp wystających piersi. Brodawka była gruba jak połowa mojej głowy, a jej kolor rownie jak całych piersi, tak był plamami i krostami upstrzony, że nic nie mogło być bardziej odrażającego; miałem bowiem sposobność oglądać je w blizkości, stojąc na stole, kiedy ona usiadła, dla wygodniejszego karmienia dziecięcia. Myślałem wtedy o delikatnem ciele naszych dam europejskich, które nam się tylko takiem wydaje, będąc proporcyonalnej względem nas wielkości; lecz mikroskopem, najdelikatniejszego nawet nie moglibyśmy bez wstrętu oglądać. Przypominam sobie, że w Lilipucie drobni ludzie tameczni wydawali mi się być najpiękniejszemi; a gdym o tem z jednym tamtejszym uczonym, przyjacielem moim rozmawiał, powiedział mi, że twarz moja piękną i delikatną jest, gdy ją z ziemi ogląda, lecz zblizka, stojąc na ręce mojej, okropne na nim czyni wrażenie. W skórze widzi wielkie dziury, włosy mojej brody, mają być grubsze, jak szczeciny dzikiej świni, a od twarzy mojej pstrego koloru, nie ma nic nieprzyjemniejszego; chociaż, niech mi wolno będzie to o sobie mówić, w mojej ojczyznie byłem za przystojnego i bardzo podobać się mogącego człowieka poczytany, a w podróżach bardzo się mało opaliłem. O damach zaś dworu cesarskiego, miał przeciwne mojemu zdanie; jednej bowiem twarz wydawała mu się być pełną krostek, usta drugiej za wielkie i szerokie, innej nos za długi lub gruby, a tego wszystkiego ja nic dostrzedz nie mogłem. Nie chciałem tych uwag pominąć acz zbytniemi się zdawać mogą, ażeby łaskawy czytelnik nie powziął mniemania, iż olbrzymi ten naród, był istotnie brzydkim: przeciwnie, przypatrując się rysom mojego pana któren tylko był dzierżawcą, stojąc na ziemi, w odległości 60 stóp od jego twarzy, wydawały mi się być proporcyonalne i kształtne.

Po jedzeniu, pan mój poszedł do swoich robotników, i ile z jego głosu i poruszeń dorozumiewać się mogłem, zalecił żonie swojej mieć o mnie troskliwe staranie. Będąc bardzo znużonym, spać mi się zachciało: skoro to pani moja spostrzegła, wzięła mnie i położyła na własnem swem łóżku, przykrywając białą chustką do nosa, która większa i grubsza była od głównego żagla okrętu wojennego.

Przez dwie godziny przeszło spałem, ale bardzo niespokojnie: śniło mi się o żonie mojej i dzieciach. Obudziwszy się byłem bardzo smutny, a nadzwyczajna obszerność pokoju w którym się znajdowałem, jeszcze bardziej smutek mój powiększała: miał bowiem dwieście do trzysta stóp szerokości a dwieście wysokości. Łóżko na którem leżałem miało dziesięć stóp szerokości. Pani moja poszła do swych zatrudnień domowych i zamknęła mnie tym czasem na klucz. Łóżko było na ośm łokci wysokie: naturalna potrzeba nagliła mnie do zejścia. Choćbym się był odważył na głośne wołanie, cóżby mi to pomogło: odległość pokoju od kuchni była dla mojego głosu zanadto wielka. W takiem położeniu, nie do wyobrażenia przykrem, napadnięty zostałem przez dwa ogromne szczury, które wdrapawszy się po firankach na łóżko, ze wściekłością się na mnie rzuciły; jeden z nich już zbliżał się do mojej twarzy, gdy niezmiernie przestraszony porwałem się do szpady. Natarły na mnie z przodu i z tyłu, a jeden już nawet ciągnął mnie za kołnierz: lecz odebrał za tę bezprzykładną zuchwałość zasłużoną karę, bo szpadą moją przebiłem mu brzuch na wylot i padł martwy u nóg moich; co towarzysz jego spostrzegłszy, uciekł, otrzymawszy jednak już w ucieczce znaczną ranę w grzbiet, tak, że podłogę krwią zbroczył. Po tak rycerskim czynie, przechadzałem się trochę po łóżku, dla ochłonienia ze strachu. Żarłoczne te zwierzęta były wielkości najroślejszych brytanów, ale dziksze i obrotniejsze, a gdybym idąc spać, szpadę moją był odpasał, niezawodnie bym został pożarty. Widząc że ten którego śmiertelnie zraniłem, jeszcze cokolwiek oddycha, a nie mogąc się odważyć ująć go i wyrzucić z łóżka, które krwią broczył; dobiłem go więc mocnem cięciem w gardło, po czem zmierzyłem jego ogon; był długi blizko na trzy łokcie.

Gdy wkrótce potem pani moja nadeszła i zobaczyła mnie krwią zbroczonego, zlękła się niezmiernie, i przybiegłszy do mnie wzięła mnie troskliwie na rękę. Pokazałem jej z dumą zamordowanego szczura i znakami dałem jej do zrozumienia, że mnie nic złego się nie stało, tylko że mam potrzebę i na ziemię muszę być zsadzonym: co też uczyniła. Zbliżyłem się do drzwi i pokazałem ręką że chciałbym wyjść: nie zrozumiała mnie z początku; bo powiedzieć jej czego chcę nie mogłem, a znak dosyć przyzwoity wynaleźć trudno mi było: nareszcie domyśliła się; wzięła mnie więc, zaniosła do ogrodu i na ziemię posadziła. Oddaliłem się prędko, dając jej znak ażeby za mną nie szła ani się oglądała, ukryłem się w szczawiu — i lżej mi się zrobiło.

Łaskawy czytelnik wybaczy że się zatrzymuję nad szczegółami na pierwszy rzut oka małej wagi wydawać się mogącemi, lecz pospolity tylko człowiek za czcze i niepotrzebne osądzić je może; dla filozofa zaś będą wielką pomocą do rozszerzenia swych myśli, i wyobraźni ku polepszeniu stanu spółeczeństwa. Było to też głównym moim zamiarem wydając te i inne moje podróże, unikałem wszelkich upiększeń tak co do języka jak i naukowości, i tylko li prawdę najściślejszą miałem na celu.

Podróż ta, tak wielkie i głębokie na mnie zrobiła wrażenie, tak mocno się wszelkie jej okoliczności w pamięć moją wbiły, że opisując ją, nic prawie nie opuściłem. Przy przejrzeniu jednak rękopismu, wykreśliłem niektóre miejsca z obawy abym nie nudził drobiazgowością czytelnika, co niektórym podróżującym słusznie zarzucić można.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jonathan Swift i tłumacza: Jan Nepomucen Bobrowicz.