Podróże Gulliwera/Część czwarta/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jonathan Swift
Tytuł Podróże Gulliwera
Wydawca J. Baumgaertner
Data wyd. 1842
Druk B. G. Teugner
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Jan Nepomucen Bobrowicz
Tytuł orygin. Gulliver’s Travels
Źródło Skany na commons
Inne Cała część czwarta
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.


Niebezpieczna podróż autora.
Przybywa do Nowej Hollandyi i zamierza tamże osiąść.
— Zraniony zostaje przez krajowca.
— Okręt portugalski zabiera go w niewolę.
— Wielka grzeczność kapitana. — Przybywa do Anglji.



F


Fatalną tę podróż zacząłem dnia 15o lutego 1715 r. o dziewiątej godzinie z rana. Chociaż wiatr był bardzo pomyślny, jednak z początku używałem tylko wioseł; lecz pomyślawszy iż niezadługo się zmorduję i że wiatr może się obrócić, odważyłem się rozwinąć mały mój żagiel, i przy pomocy odpływu płynąłem prędzej niżelim się mógł spodziewać. Mój pan i jego przyjaciele zostali na brzegu dopóki mnie z oka nie stracili. Słyszałem też jak kasztanowaty, który mnie zawsze kochał, wołał kilka razy za mną: Hnuy illy neiha madszuh Jahu, co znaczy: miej się na baczności grzeczny Jahu.

Zamiarem moim było odkryć jaką małą niezamieszkaną wyspę, gdziebym mógł przy pracy znaleźć żywność i odzież. Miałbym to za większe daleko szczęście, niżeli gdybym był pierwszym ministrem na dworze jakim europejskim, tak dalece straszną była dla mnie myśl wrócenia do towarzystwa i pod rząd Jahusów. W takiej jakiej sobie życzyłem samotności, mógłbym przynajmniej oddawać się bez przeszkody myślom moim, i nie mając żadnej sposobności do powrotu w występki i zepsucie mojego rodzaju, rozmyślałbym z rozkoszą nad wielkiemi cnotami przezacnych Houyhnhnmów.

Czytelnik przypomni może sobie com w przódy mu opowiedział, iż majtkowie moi sprzysięgli się przeciwko mnie i uwięzili w mojej kajucie, żem zostawał tam przez kilka tygodni, nie wiedząc w jakim płyniemy kierunku, i że majtkowie wysadzając mnie na ląd zapewnili mnie fałszywą czy prawdziwą przysięgą, iż sami nie wiedzą, w jakiej części świata się znajdujemy. Mniemałem jednakże w tenczas, iż jesteśmy dziesięć stopni południowo od przylądku Dobrej nadziei, blizko pod czterdziestym i piątym stopniem południowej szerokości. Domyśliłem się tego z kilku słów które przypadkiem na okręcie słyszałem, oznaczających zamiar udania się do Madagaskaru. Chociaż to tylko słabym było domysłem, postanowiłem jednak płynąć ku wschodowi w nadziei dostania się do południowo zachodnich brzegów Nowej Hollandyi, lub do jednej z wysp leżących na zachód tego kraju.

Wiatr wiał ciągle z zachodu i o szóstej godzinie wieczorem upłynąłem był przynajmniej 18cie mil morskich ku wschodowi, gdy odkryłem w odległości może jednej mili małą wysepkę do której przybiłem. Cała wyspa była jedną skałą, z małą zatoką przez burze naturalnie utworzoną. Tu umieściłem moje czółno i wdrapawszy się na wyniosłą część skały, zobaczyłem wyraźnie stały ląd rozciągający się od południa ku północy. Noc przepędziłem na czółnie: nazajutrz rano płynąłem dalej, i po upłynieniu siedmiu godzin dostałem się do południowo wschodniego końca Nowej Hollandyi. To wszystko wzmocniło mnie w mojem już dawno powziętem mniemaniu, iż mappy geograficzne o trzy przynajmniej stopnie za daleko na wschód kraj ten umieszczają. Przed kilkoma laty udzieliłem tę myśl szanownemu przyjacielowi mojemu, panu Hermanowi Moll i dowody które mnie na nią naprowadziły; lecz mimo to, wolał zasadzać się na podaniach innych pisarzy.

Na miejscu gdzie wylądowałem nie widziałem żadnych krajowców, a że byłem bez broni, niemogłem się odważyć na puszczenie się w głąb kraju. Zbierałem na brzegu muszle, które surowo jadłem z obawy, ażebym przez zrobienie ognia, nie został od mieszkańców odkryty. Tak przepędziłem trzy dni, żywiąc się tylko ślimakami i ostrygami dla oszczędzenia moich żywności. Szczęściem odkryłem w poblizkości źródło wybornej wody, którą się orzeźwiłem.

Gdym się czwartego dnia odważył udać trochę dalej w głąb kraju, zobaczyłem dwudziestu czy trzydziestu mieszkańców na wyniosłości może pięćset łokci odemnie odległej. Wszyscy byli nadzy, męzczyzni, kobiety i dzieci, i grzali się koło ognia który po dymie poznać mogłem. Jeden z nich spostrzegł mnie i natychmiast uwiadomił o tem drugich; poczem pięciu z nich wstało i zbliżało się do mnie. Uciekłem jak najspieszniej napowrót do brzegu, wsiadłem w czółno i odbiłem. Gdy dzicy zobaczyli iż uciekam, zaczęli mnie gonić i nimem zdołał dosyć daleko oddalić się na morze, strzelił jeden z nich do mnie z łuku i przebił mi lewe kolano; rana z tego była tak głęboka, iż bliznę z niej wezmę ze sobą do grobu. Obawiając się ażeby strzała nie była zatrutą, usiłowałem, wydostawszy się z obrębu dzikich, wyssać ranę i jak najlepiej zawiązać.

Nie wiedziałem co począć, a lękając się wrócić do miejsca gdziem został napadnięty, żeglowałem ku północy. Tymczasem powstał wiatr dosyć łagodny lecz przeciwny obranemu przezemnie kierunkowi, gdyż wiał z północno-wschodniej strony, musiałem więc ciągle robić wiosłami. Gdym się oglądał na wszystkie strony szukając miejsca gdziebym mógł wylądować, spostrzegłem na północno-wschodniej stronie żagiel, który z każdą chwilą stawał się wyraźniejszym. Zastanowiłem się co mam robić; czy mam na niego czekać czyli nie: nareszcie zwyciężyła odraza moja do całego rodzaju Jahusów, obróciłem więc czółno, i żeglując ku południowi, dosięgłem niezadługo zatokę z której rano wypłynąłem: wolałem bowiem poddać się barbarzyńcom, niźli żyć z europejskiemi Jahusami. Czółno jak najbliżej brzegu umieściłem a sam schowałem się pod kamieniem przy wspomnionym źródle.

Okręt zbliżył się aż na pół mili do zatoki i wysłał statek z naczyniami po wodę, (jak się zdaje, to miejsce znajome już było żeglarzom); ale ja tego nie widziałem, aż statek już przy brzegu się znajdował, przez co niepodobieństwem było dla mnie, wyszukać sobie innego miejsca dla ukrycia się. Majtkowie oglądali przy wylądowaniu moje czółno, przeszukiwali je wszędzie i domyślili się, iż właściciel musi być pewno w blizkości. Czterech z nich dobrze uzbrojonych zaczęło szukać wszędzie, po wszystkich szparach i dziurach, aż mnie nareszcie leżącego na twarzy odkryli. Przez niejaki czas oglądali z zadziwieniem osobliwą i uderzającą odzież, suknią moją ze skórek króliczych, trzewiki z drewnianemi podeszwami i pończochy z futra; z tego jednak osądzili, iż nie jestem krajowcem, bo ci nieznają wcale ubioru. Jeden majtek rozkazał mi w portugalskim języku, ażebym wstał i powiedział kto jestem. Umiałem po portugalsku, wstawszy więc rzekłem: iż jestem biedny od Houyhnhnmów wygnany Jahu, i proszę ażeby mi pozwolono odjechać. Dziwowali się, iż odpowiedziałem w ich języku, i poznali po kolorze mojej twarzy iż jestem europejczykiem; lecz nie mogli pojąć, co rozumiem pod wyrazem Jahu i Houyhnhnm, i wpadli w wielki śmiech z powodu mojej mowy do rżenia koni podobnej.

Bojaźń i nienawiść wzbudziły we mnie mocne drżenie. Prosiłem ich aby mi pozwolili odjechać i zbliżałem się pomału do czółna. Lecz majtkowie porwali mnie za piersi i pytali się z jakiego kraju jestem i zkąd przybywam; oprócz tego zadawali mi wiele innych pytań. Odpowiedziałem, iż urodziłem się w Anglji, którą przed pięcioma laty opuściłem; w tenczas panował pokój między Anglią i Portugalią, spodziewam się przeto iż nie obejdą się ze mną jak z nieprzyjacielem, nie zamyślam bynajmniej wyrządzić komu jakiej szkody, jestem biedny Jahu, szukający samotnego miejsca dla przepędzenia tamże reszty nieszczęśliwego mego życia.

Gdy majtkowie ze sobą rozmawiali zdawało mi się, iż nic nienaturalniejszego w życiu nie słyszałem, tak jak gdyby pies, krowa lub Jahu z kraju Houyhnhnmów chciał mówić. Nie mniej zadziwieni byli portugalczycy nad moim osobliwym ubiorem i wymawianiem wyrazów, które jednakże dosyć dobrze zrozumieli. Mówili do mnie z wielką ludzkością i dobrocią ciesząc mnie, iż kapitan niezawodnie mnie darmo do Lisbony ze sobą weźmie, zkąd do mojej ojczyzny będę mógł powrócić: że dwaj z nich udadzą się natychmiast do kapitana, dla uwiadomienia go o tem co zaszło i odebrania jego rozkazów; lecz tym czasem zwiążą mnie, jeżeli im nie dam słowa iż nie ucieknę. Osądziłem iż najroztropniej będzie poddać się ich woli.

Byli bardzo ciekawi dowiedzieć się mojej historyi, lecz mało ich moja opowiedź zadowolniła, i myśleli iż nieszczęścia moje pomięszały mi rozum. Po dwóch godzinach, statek który zawiózł wodę do okrętu powrócił naładowany naczyniami i z rozkazem kapitana, ażeby mnie ze sobą na statek zabrali. Prosiłem na kolanach, żeby mi wolności nie odbierano, ale nadaremnie. Związano mnie powrozami i zaniesiono na statek: tak zawieźli mnie do okrętu, a potem zaprowadzili do kajuty kapitana.

Nazywał się Pedro de Mendez, i był bardzo grzecznym i szlachetnym człowiekiem. Prosił mnie ażebym mu opowiedział niektóre szczegóły tyczące się mojej osoby: chciał wiedzieć cobym sobie życzył jeść i pić, zapewniając mnie, iż będę się tu miał tak dobrze jak on sam, i powiedział mi tyle słów przyjemnych i obowiązujących, żem się zadziwił znajdując tyle uprzejmości w Jahu. Zostałem jednak cichym i milczącym, odór jego i jego ludzi omało mnie w zemdlenie nie wprawił. Nareszcie prosiłem ażeby mi przyniesiono cokolwiek żywności z czółna, lecz kapitan kazał mi dać kurcze, butelkę wybornego wina i urządzić dla mnie łóżko w bardzo czystej kajucie. Nie chciałem się rozbierać, tylko położyłem się tak jakem był na łóżko. Po niejakim czasie, gdy wszyscy ludzie okrętowi znajdowali się przy obiedzie, wyszedłem pocichu z mojego pokoju i zbliżyłem się do krańca okrętu w zamiarze rzucenia się w morze, woląc ratować się pływaniem, niżeli żyć znowu między Jahusami. Lecz majtek spostrzegł to i przeszkodził mi w uskutecznieniu mojego zamysłu; kapitan zaś dowiedziawszy się o tem, kazał przywiązać mnie w kajucie.

Po obiedzie przyszedł Don Pedro do mnie, i prosił mnie ażebym mu powiedział przyczynę tak rozpacznego czynu. Zapewniał mnie, iż wszystkie jakie tylko jest w stanie wyrządzi mi przysługi, i mówił tak czule i przyjaźnie żem począł uważać go za zwierze posiadające cokolwiek rozumu. Dałem mu krótki opis mojej podróży, sprzysiężenia się moich majtków, kraju gdzie mnie wysadzili i mojego pięcioletniego tamże pobytu. Kapitan zdawał się uważać to wszystko za sen lub urojenie, tak że to mnie niezmiernie oburzyło. Zapomniałem bowiem całkiem o przymiocie kłamania, wszystkim gdziebądź mieszkającym Jahusom właściwym, i nie myślałem o tem, iż przez to są zawsze skłonni powątpiewać o szczerości sobie podobnych. Pytałem się go, czy jest zwyczajem w jego ojczyznie mówić o rzeczy która nie exystuje zapewniając go, iż prawie nie rozumiem znaczenia wyrazu fałszywość, i gdybym nawet tysiąc lat żył u Houyhnhnmów, nie usłyszałbym nawet z ust najmniejszego służącego, prostego kłamstwa. Jest to dla mnie całkiem obojętnem, czy mi wierzy, czyli nie: przez wdzięczność jednak za wyświadczone mi dobrodziejstwa, chcę mieć wzgląd na zepsutą jego naturę i odpowiadać na każden przez niego uczyniony zarzut, tak, iż łatwo o prawdzie będzie się mógł przekonać.

Kapitan człowiek bardzo roztropny, usiłowawszy zadaremno złapać mnie w opowiadaniu mojem na sprzecznościach, począł lepsze mieć wyobrażenie o mej szczerości.

Oświadczył mi przy tem, iż gdy tak wielkim prawdy jestem przyjacielem, życzy sobie, abym mu dał słowo honoru, iż będę mu w całej podróży towarzyszył i nic przeciwko życiu mojemu nie podejmę, inaczej będzie mnie trzymał zamkniętego w kajucie aż do przybycia do Lisbony. Dałem mu żądane przyrzeczenie, zapewniając go jednak przytem, iż wolałbym znosić największe cierpienia, niźli żyć między Jahusami.

Podróż nasza przeszła bez ważnego przypadku. Przez wdzięczność dla kapitana rozmawiałem z nim czasem lub siadałem na usilne jego prośby do stołu, usiłując ukrywać odrazę do rodzaju ludzkiego, lecz ta nieraz pomimowolnie się objawiała i kapitan zdawał się na to nie uważać wcale. Przez większą część dnia zamykałem się w kajucie, nie chcąc nikogo widzieć z ludzi okrętowych.

Kapitan prosił mnie często, abym złożył z siebie odzież moją ze skór króliczych, ofiarując mi jedną z najlepszych swych sukni; lecz podziękowałem mu za jego dobroć i nie dałem się nakłonić do włożenia ubioru, który niegdyś nosił na sobie Jahu: prosiłem go tylko, aby mi pożyczył dwóch koszul, które że wyprane, zdawało mi się że mnie tak bardzo nie zawalają. Odmieniałem je co drugi dzień i sam je zawsze prałem.

Dnia 5go listopada 1715 r. przybyliśmy do Lisbony. Jakem wysiadł, kapitan pożyczył mi swego płaszcza, ażeby się pospólstwo koło mnie nie gromadziło: zaprowadził mnie do swego domu, i dał mi na prośbę moją, pokój na najwyższem piętrze na tylnej stronie gmachu. Zaklinałem go żeby nikomu nie wspominał o tem com mu opowiedział o Houyhnhnmach, bo najmniejsza o tem pogłoska, nie tylko przyprowadzi do mnie mnóstwo ciekawych chcących mnie widzieć, ale wystawi mnie na wielkie niebezpieczeństwo, iż mógłbym zostać uwięzionym i spalonym przez inkwizycyą.

Kapitan namówił mnie ażebym włożył nowy ubiór, lecz nie chciałem pozwolić krawcowi ażeby mi wziął miarę; gdy jednak Don Pedro był tej samej co ja wielkości, przeto ubiór zrobiony podług wziętej na nim miary, dosyć dobrze mi pasował. Opatrzył mnie i innemi potrzebami, które przez dwadzieścia i cztery godzin przewietrzałem, nim ich używać mogłem.

Kapitan był nieżonaty, i miał tylko do usług swoich trzech służących, lecz żadnemu z nich nie pozwolił usługiwać nam przy stole: całe jego obejście było tak uprzejme, rozum miał tak znamienity, iż począłem nareszcie przyzwyczajać się do jego towarzystwa. Namówił mnie, ażebym wyglądał z okna wychodzącego w podwórze. Po niejakim czasie przeprowadzono mnie do innego pokoju którego okna wychodziły na ulicę, lecz skorom wyjrzał, przejęty zostałem okropnym strachem i musiałem się prędko odsunąć od okna.

Po upłynieniu tygodnia wymógł na mnie kapitan, żem usiadł przededrzwiami domu. Wstręt mój zmniejszał się z czasem ale nienawiść i pogarda zwiększały się. Na ostatku odważyłem się chodzić w jego towarzystwie po ulicach, ale zapychałem sobie nos rutą lub tytoniem.

Po dziesięciu dniach od mojego przybycia, przedstawił mi Don Pedro, którego o stósunkach moich familijnych uwiadomiłem, iż honor i sumienie każą mi, ażebym wrócił do mojej ojczyzny i żył w moim domu przy mojej żonie i dzieciach. Powiedział mi iż w porcie jest właśnie okręt mający się udać do Anglji, i że chce mnie opatrzyć wszystkiem czego tylko potrzebuję. Nudziłbym czytelnika gdybym opisywał wszystkie przez niego przytoczone w tym celu powody i moje zaprzeczające odpowiedzi. Twierdził iż to być nie może, ażebym znalazł na mieszkanie tak samotną i pustą wyspę jakiej ja sobie życzę, lecz że mogę rozrządzić moim domem podług mojej woli i żyć w nim samotnie jak sobie życzę.

Nareszcie nie mogąc inaczej, dałem się nakłonić. Dnia 24go listopada opuściłem Lisbonę na angielskim kupieckim okręcie. Kto był jego kapitanem, nie chciałem się pytać. Don Pedro towarzyszył mi aż do portu i pożyczył mi dwadzieścia funtów szterlingów. Pożegnał się ze mną najprzyjaźniej, i przy rozstaniu się uściskał mnie, com znieść musiał bez okazania najmniejszego wstrętu.

Pod czas tej podróży nie wdawałem się ani z kapitanem ani z żadnym z jego ludzi, ale zamknąłem się w kajucie, udawając na pozór żem słaby. Dnia 5go grudnia 1715 r., o godzinie dziewiątej z rana, zarzuciliśmy kotwicę na Dunach, i o trzeciej po południu przybyłem szczęśliwie do mojego domu w Redgriff.

Żona moja i dzieci przyjęły mnie z oznakami zadziwienia i wielkiej radości, byli bowiem pewni żem umarł. Lecz muszę wyznać, iż widok ich napełnił mnie nienawiścią, odrazą i pogardą, tem bardziej gdym pomyślał o blizkiem związku między nami. Lubo od czasu nieszczęśliwego mojego wygnania z kraju Houyhnhmnów, przyzwyczaiłem się znosić widok Jahusów i nawet rozmawiać z Don Pedrem de Mendez, jednak wyobraźnia moja i pamięć były ciągle napełnione wzniosłemi myślami i cnotami przezacnych Houyhnhmnów: a wspomniawszy, że przez związek ze samicą Jahu, stałem się ojcem wielu takich zwierząt, przejęły zostałem wstydem, zamięszaniem i najmocniejszą odrazą.

Gdym wszedł do mojego domu, uścisnęła mnie żona moja i dała mi pocałunek, ale będąc już dawno odzwyczajony od uściskań tak obrzydłego zwierza wpadłem w zemdlenie, które przeszło godzinę trwało. Od tego mojego przybycia do Anglji już pięć lat teraz upłynęło; w pierwszym roku nie mógłem cierpieć obecności żony mojej i dzieci, ich odór był mi nieznośnym, mniej jeszcze mógłbym wytrzymać gdyby ze mną przy jednym stole jadały. Do tej chwili nie wolno im się tykać mojego chleba, ani pić z mojej szklanki, nie pozwalam też nikomu z mojej familji dotykać mojej ręki. Pierwsze pieniądze które dostałem, obróciłem na zakupienie sobie dwóch młodych ogierów, które trzymam w czystej i dobrej stajni: są one ze stajennym najlepszemi mojemi przyjaciołami, a odór panujący w stajni zawsze mnie niezmiernie rozwesela. Moje konie dosyć dobrze mnie rozumieją, i codzień rozmawiam z niemi przez cztery godziny. Nie znają uzdy ni siodła i żyją ze mną i ze sobą w największej przyjaźni.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jonathan Swift i tłumacza: Jan Nepomucen Bobrowicz.