Podróż więźnia etapami do Syberyi/Cześć pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Agaton Giller
Tytuł Podróż więźnia etapami do Syberyi
Wydawca Księgarnia wysyłkowa Stanisław H. Knaster
Data wyd. 1912
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Poznań – Charlottenburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Dzisiaj od samego rana gorąco; pomimo tego kapitan kazał mi ubrać się na drogę według formy, to jest wziąźć grube sukienne spodnie, półkożuszek barani a na to płaszcz rekrucki. Zapięty i spocony długo znowuż na ulicy czekałem na kapitana; wyszedł przecież, podszedł ku mnie i przemówił, pocieszając mnie przyszłością, awansem i tym podobnemi widokami, przymuszenie zaś do wdziania kożucha w czas upału wytłumaczył instrukcyą, która chce, żeby rekruci i latem szli w kożuchach! Nie odpowiadałem na jego pociechy, ani na tłumaczenie barbarzyńskiego przymusu; ludzie podobni do niego sądzą, że awans i szlify, do których zresztą nie mam żadnego prawa, mogą zagoić zmęczone uczucia, zabliźnić i zatrzeć sponiewieranie, zastąpić sumienie, wolność i obowiązek dla ojczyzny. A jednak są ludzie i jest bardzo wielu takich, którzy za blaszkę na piersiach, za sztych złota na ramieniu wyrzekają się pierwotnych uczuć, odstępują od cech narodu a wreszcie zupełnie się go wypierają, tłumią, i oszukują niedorzecznemi sofizmami swoje sumienie, a to wszystko dla nikczemnej zapłaty, dla błyszczących szlif, dla podlej obawy i zniewieściałej wygody. Boże! w chwili wyjścia w niebezpieczną drogę wygnania i przymusowej służby proszę o moc duszy i stałe wypełnianie obowiązków dla Polski, żeby mnie ani przymus nie przemienił, ani gwałt nie zmusił, ani błyszczące obietnice nie uwiodły, ani żadne mędrkowania nieprzyjaciół nie przekonały, ani nędza nie popchnęła ku nim! Żebym zawsze, zawsze Boże mój! był czystym, niesplamionym, korzystnym dla Polski i tak przetrwał w poczuciu i wykonywaniu obowiązków dla niej przez cały czas obcej służby, aż do grobu swego!
Skinął ręką kapitan i kozacy poruszyli się, poprowadzili mnie między sobą w dalszą drogę; siostra, z którą już się pożegnałem, patrząc z daleka na odchodzącego, w głos łkała. Przeszliśmy miasto i zginąłem z przed jej oczu — nie widząc mnie, prędzej uspokoi się. Słaby i zwątlony więzieniem, nie mogłem iść w kożuchu, który wywołując silne pocenie się, do reszty mnie osłabiał, iż nie mogłem podołać ciężarowi rekruckiego rańca, uszytego z szarego sukna; za miastem więc zrzuciłem wszystko z siebie i oddałem manatki swoje i kożuch kozakom, którzy za małą opłatę wieźli je na swoich koniach. Uwolniony od ciężaru, szedłem lekko, orzeźwiony ciepłym wiaterkiem i świeżą pogodą dnia, — przy drodze napotykając często wsie i lud wyrojony na polach.
Przed chatą ogródek kwiatowy, w grządki ułożony; rozkwitły już żółte pazurki, w święto ustroi się w nie rumiana dziewka; astry powschodziły, słonecznik znacznie podniósł się od ziemi a bez okrył się bukietami. Za ogródkiem długa szlachecka chata, za nią obory i stajnie, wszystko pod słomą, studnia na podwórzu i całe ptastwo gospodarskie; — spokojnie tu i miło, jakby tu dobrze było odpoczywać po tylu walkach i bólach! Rzuciłem okiem pełnem chęci a może i zazdrości na ustronną chatkę i powędrowałem dalej; — kozacy krzyczą swoje pieśni i głuszą dźwięki powietrznych śpiewaków, — na błotach wieje się dzikie pierze kołysane wiatrem!
Za borem, na górze podmytej rzeczką, stoi miasto Kałuszyn; jego domki skupione, na tle zielonych zbóż i ciemnych borów, oświetlone wiosennym promieniem, mają wejrzenie choć nie malownicze, ale wesołe. W mieście mnóstwo żydów, domy przy głównej ulicy porządne i całe malowane różowo, zielono i żółto, — w bocznych zaś ulicach kletki z wydartym dachem, pochyloną ścianą, wybitem oknem. Przed kletkami wyległy na ulice tłumy żydowskich dzieci odartych, zamorusanych, tłustych, które z okrzykiem biegają po ulicy i bawią się w niewyschłej kałuży błota. Żydzi musieli zastosować się do nowego mikołajewskiego ukazu i pozrzucali poważne czarne żupany, poubierali się w długie surduty lub kacapskie suknie; przy ostatnich mogą bez podatku nosić ulubione brody. Obok żydów wygrzewają się na słońcu Czerkiesi, w pstrym malowniczym azyatyckim stroju. Wzięci do służby moskiewskiej z kaukazkich ludów już upokorzonych, stanowią osobny rodzaj konnicy, a w Kałuszynie kwateruje cały pułk tego wojska czerkieskiego, z którego Paszkiewicz utworzył sobie gwardyą. Za miastem przy szosie mają swój cmentarz mahometański, grobów już wiele na cmentarzu; żal mi było i umarłych i żywych, bo ci nie spoczywają w swojej ziemi, a ci tęsknią za nią!
Rynek Kałuszyna obszerny, piętrowa murowana oberża w rynku jest największą budową w tem mieście; w niej to, powiadają starsi, jenerał Krukowiecki, do którego miasto należało, wyprawiał przed rokiem 1831 grzmiące bale, wspaniałe uczty, na które panowie z daleka zjeżdżali. Kałuszyn szumiał i weselił się, bo jego właściciel był szumnym i wesołym panem. Czem się te wesołe uczty skończyły? jak ten człowiek zapieczętował swoją świetną kolej? Wspomnienie, które tu napotkałem, było mi przykre.
W rynku stoi ubogi kościół, przed nim zebrała się gromadka ludu wiejskiego, z wyrazem twarzy prostodusznym, szczerym i pięknym. Nocowałem za miastem w domu kozackim, w ciasnocie, na brudnej słomie, obok dwóch kozaków, którzy przez całą noc obnażeni, dokazywali z dwoma publicznemi kobietami, a które nad rankiem, upominające się o zapłatę, nahajkami wypędzili.
Z Kałuszyna późno koło południa wyszliśmy; na popasach interes nakazywał częstokroć kozaków herbatą i wódką poczęstować, bawić się z nimi i udawać wesołego; bez częstacyi, o którą się dobijają natrętnie, bardzo dokuczają w drodze, naglą, zmuszają do prędszego kroku, nieraz biją, nie dają wypoczynku, każdy więc za folgę w gnaniu, za względność w obchodzeniu musi odpłacić im wódką.
Na drodze wiele ruchu i ludno, dyliżanse zapchane podróżnymi, ciężko się posuwają naprzód, dosyć jednak prędko mimo ciężaru pospieszają; ekstrapoczty lecą jakby wiozły kogo do cytadeli, odgłosem trąbki ogłaszając swój przejazd; dalej furman krzykiem i batem popędza ledwo wlokące się szkapy; transport zaś moskiewskich kibitek wiezie do Warszawy herbatę i anyż, lud przy nim uderza podróżnego cudzoziemczyzną. Powozy, karety, landary z tłumokami na tyle, zaprzężone dzielnemi końmi, woźnica i lokaje w liberyach; przez szkło karety widać otyłego śpiącego pana, ładne chichoczące blondynki i jakąś starą obwiniętą w białe chusty i zasłony — boi się zapewne wpływu świeżego powietrza. Otóż chłopek w białej siermiędze, w słomianym kapeluszu, pogania małego konika, a het! a het! a dalej, wiezie siano do miasta; inny znowu drzewo, a inny wiezie «swoją» do kościoła, wystrojoną w jasne perkale i w czerwone korale. Pieszego ludu jeszcze więcej na drodze.
Biłgorajscy sitarze spoczęli pod drzewem, sita obok nich złożone na ziemi, oni zaś śpią zdrożeni; miło spojrzeć na tych ludzi, pełne, rumiane twarze, okryte długiemi włosami, pokazują zdrowie ciała i duszy; pracowici, przemyślni i przedsiębierczy, wędrują co rok w dalekie i różne strony obszernego naszego kraju, czasem puszczają się w sąsiednie ziemie. Nie rzadko spotkać się z ich towarem można na targach Moskwy, Woroneża; głos rodzinnej rozmowy ciągnie do nich rodaka, którego los zagnał w te kraje. Zwędrowawszy dalekie ziemie, wracają do swego Biłgoraja z pełnym trzosem, bo w drodze żyją oszczędnie i rozumnie, nie trwoniąc napróżno grosza; tęskne choć przyzwyczajone do ich nieobecności żony, witają przybywających, dzieci skaczą do gościńców — kiedyż to ja powrócę do rodzinnego kąta?
Z okolicznych wsi, co siedzą na polankach sosnowych borów, lud wiejski: gospodarze i parobcy, kobiety i dziewki w słomianych kapeluszach lub czerwonej chustce na głowie, z rankiem skoro tylko «słoneczko śliczne oko, dnia oko pięknego» spojrzy z wysokiego nieba i powita promieniem każdą roślinkę, każdego robaczka, wychodzą z domów na pola zielone, na role piaszczyste z włodarzem i ekonomem, który w długim surducie, w wielkim kapeluszu, na koniu z batogiem, podobny jest zupełnie do starosty starej sielanki Szymonowicza.
Sielankowe opisy — boć i sielanka na około, maj, zieloność, wieś słomiana, bór czarny, lud zbożowy, przywiązany do ziemi, którą orze całą duszą i całym obyczajem, wniknął w nią jak kropla wody w zeschły grunt; nie oderwiesz go od roli, ani miastem, ani handlem, przemysłem, ani nauką tylko wojną, a i wtedy, chociaż idzie z kosiskiem na plecach, z męztwem w sercu, idzie jednak ociężale, niechętnie, widać, że trudno mu wyjść ze wsi, od roli, z biedy, do której przywykł. Myślą nie wysoko sięga, sercem głęboko i daleko przenika, bo do Boga; namiętność i życie nie zawrzało w nim, historya oczekuje na niego w przyszłych dopiero czasach.
Z Kałuszyna do Siedlec szedłem dwa dni; przechodziłem przez wieś Iganie, pamiętną zwycięztwem polskiego wojska, odniesionem pod dowództwem jenerała Ignacego Prądzyńskiego nad moskiewskiemi wojskami w r. 1831.
Siedlce położone na szerokiej płaszczyznie, bory z daleka ją okalają; dachy domów czarne i czerwone dosyć wesoło przerywają posępną i jednostajną barwę okolicy. Na tych obszernych błoniach Moskale w roku 1846 wznieśli szubienicę, na której powiesili Pantaleona Potockiego, obywatela tutejszej okolicy; grób powieszonego na drugi dzień po smutnej egzekucyi obsypany był kwiatami, pola marcowe czerniały, trawa ździebełka swoje chowała jeszcze w ziemi, grób tylko umęczonego, przy słabej, posępnej szacie natury, jaśniał zielonością i barwistością kwiatów. Czuła, tkliwa i zacna to ręka, co wyraziła smutek, cześć i pamięć narodu dla biednego wisielca w ten sposób.
Pantaleon Potocki uciekając z Siedlec, schronił się we młynie swoim, nie wiedząc, że młynarz chce go zdradzić; rozmawiał on z tą chytrością właściwą chłopom, którato ma minę prostoduszności; mówił o obecnych czasach, co wypada robić, a gdy wypatrzył stosowną chwilę, rzucił się na Pantaleona, ujął w swe ręce i zakrzyczał «bywaj»; ludzie przez niego przygotowani wpadli, rozbroili Potockiego i oddali w ręce Moskali. Młynarz nazywał się Piesek, za zdradę otrzymał medal i coś pieniędzy; wkrótce jednak tenże sam Piesek, czy tknięty wyrzutami, czy też z jakiego innego powodu, sam się powiesił.
Ulice Siedlec obudowane nizkiemi domami, wybielone, czyste i wesołe, na rynku nowy kościół, ratusz i odwach; na odwach zostałem zaprowadzony.[1]
Przez kraty okna poglądałem na miasto i lud; była niedziela, wieśniaków w mieście dużo zebrało się, wozy i wózki zalegały rynek, gwar wesoły rozlegał się po bruku. Tony skrzypiec dolatywały mnie z któregoś domu, brzmiały dźwięcznie i przemagały wrzawę i huk wiejskiego ruchu. Samotny w swej izbie, tęskno i zazdrośnie pogląda człowiek przez kraty na ludzi wolnych, — za nimi straż nie chodzi, kierują się gdzie ich potrzeba lub serce ciągnie; — w duszy więźnia odzywa się wtedy chęć, chociaż tej swobody chodzenia, i przekonywa się, że dosyć być wolnym na ziemi, aby być szczęśliwym! W chwili gdy serce rwie się za mury i męczy uwięzione, jeżeli muzyka zabrzmi, przeniknąwszy mury więzienia — więzień przychodzi prawie do zachwycenia, unoszony na jej tonach, lata duszą po świecie wolny, jak ptak, błogość rozrzewnienia napełnia go i jest szczęśliwym; ale gdy muzyka przebrzmi, do więzienia powróci zwykła, niema głuchota, wszystkie uczucia więźnia, co grały mu wolność, drgają, biją w sercu bólem jeszcze większym, tęsknotą rzewniejszą, pragnieniem gorętszem. Nikt tyle nie czuje wartość wolności, jak więzień; trzeba ją na czas niejaki utracić, żeby przyjść do pojęcia, iż ona jest wyższem dobrem nad wszystkie dobra świata; ażeby przyjść do przekonania, że w niewoli władze umysłu tępieją, człowiek dziczeje, staje się gorszym i brzydszym w duszy, że człowiek niezdolny nawet święcie i czysto wznieść modłów, — tak wolność jest największem dobrem, w niej tylko człowiek może żyć, oświecać się według Boga, w niej tylko człowiek może być dobrym i poczciwym! Jak wolności nikt więcej czuć i kochać nie może nad więźnia, tak i muzyki nikt więcej nie ceni i nie kocha nad więźnia, on ją najlepiej pojmuje, ona mu zastępuje cały świat, czuje ją całą potęgą duszy, skupioną i zebraną na jedno wrażenie.
Skrzypce zgłuchły, lud po obiedzie rozszedł się i na rynku Siedlec pusto — odszedłem od okna i zacząłem chodzić po izbie; żołnierze przybliżyli się i zaczęli rozmowę: o napadzie na odwach Pantaleona Potockiego wraz z Kociszewskim i Zdżarskim w roku 1846. W drzwiach został ślad kuli, która przez okno wpadłszy, powaliła żołnierza i utkwiła we drzwiach; pokazywali mi inne jeszcze ślady tego śmiałego napadu, jako to: szczerby w murze, w oknie, obejrzałem je pełen szacunku dla dzielnych ludzi, którzy w razie pomyślnego końca byliby sławieni jako bohaterowie, a dla upadku sprawy, którą rozpoczęli, są zapoznani i awanturnikami nazwani. Byli oni w swoim rodzaju wielkimi, wykonali jak mogli swój obowiązek, odważyli się na zaczęcie ogromnej i trudnej walki, więc niepowodzenie bardzo łatwe do pojęcia, nie powinno niesprawiedliwych obmów na nich ściągać — na nich, którzy śmiało mogą być postawieni obok młodzieży 29. listopada.






  1. Spaliły się Siedlce w kilka miesięcy po mojej tam bytności. Ludności mają Siedlce 7681 dusz, położone pod 52° 9′ szer. połn., a 39° 59′ dług. jeogr. od Ferro.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agaton Giller.