Podróż podziemna/Rozdział 4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż podziemna
Podtytuł Przygody nieustraszonych podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia aukc. T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyage au centre de la Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 4.

Odczytywanie hieroglifów. Rozpacz profesora.

— Wyszedł! — zawołała Marta, przybiegając na odgłos zamykanych drzwi i to tak gwałtownie, że aż zatrząsł się domek.
— Tak, — potwierdziłem — wyszedł.
— A co z obiadem?
— Nie będzie jadł obiadu!
— A kolacja?
— Nie będzie jadł i kolacji.
— Jakto? — pytała Marta, załamując ręce.
— Nie, droga Marto, nie będzie i sam jadł i nikt w domu jeść również nie będzie. Stryj mój Lidenbrock póty nie będzie jadł obiadu i póty będzie nas głodził, dopóki nie odczyta pewnego nieczytelnego rękopisu.
— O Jezu, pomrzemy z głodu!
Nie mogłem zaprzeczyć, że z takim, jak mój stryj dziwakiem i to może się zdarzyć. Stara sługa, nie na żarty przerażona, odeszła do kuchni wzdychając.
Pozostawszy w gabinecie po odejściu stryja, postanowiłem iść do Małgosi, która właśnie powróciła do Hamburga.
Ale jak opuścić dom? Toć stryj może wpaść każdej chwili i mnie do siebie zawołać.
A wtedy?
Strach pomyśleć, coby to były za awantury.
Najrozsądniej było pozostać na miejscu, co też i uczyniłem.
Wkrótce nadszedł geolog z Besançon, prosząc mnie o rozklasyfikowanie pewnych wapieni i wnet zabrałem się do pracy.
Ale praca ta nie przejęła mnie tak dalece, żeby zapomnieć o rękopisie, który tyle kłopotu narobił stryjowi i jeszcze sprowadzić mógł katastrofę.
W przeciągu godziny rozklasyfikowałem wapienie, potem usiadłem w dużym utrechckim fotelu z ramionami opuszczonemi i rozpaloną głową.
Zapaliłem fajkę i nasłuchiwałem, czy nie zadudnią szybkie kroki mojego stryja. Gdzież on mógł być w tej chwili?
Wyobrażałem go sobie, biegnącego wśród drzew przydrożnych Altony, gestykulującego, uderzającego laską po murze i trawach, budzącego swym hałasem uśpione ptactwo.
Czy wróci uspokojony, czy bardziej jeszcze znękany niemożnością odczytania pisma.
Machinalnie wziąłem do ręki kartkę papieru, na której wypisane były rzędy liter. I powtarzałem sobie:
— Co to może znaczyć?
Starałem się z liter tych odtworzyć wyrazy. Niemożliwe!
Wreszcie zacząłem potrochu odczytywać. I tak odczytałem wyrazy: pan, drzewo święte, rota, morze lodowate i inne. Zastanawiając się nad tem wszystkiem, doszedłem do odcyfrowania dokumentu. Tajemnica cała polegała na tem, żeby odczytywać odwrotnie, poczynając od prawej strony kartki.
Wzruszenie moje nie miało granic. Położyłem kartkę na stole i wystarczyło mi spojrzeć na nią, aby wyczytać wszystko.
Zacząłem biegać po pokoju, aby uspokoić swe nerwy, potem rzuciłem się na fotel, aby odpocząć.
Postanowiłem nie mówić stryjowi o odkryciu. Niech sam dojdzie tej tajemnicy, którą odkryłem.
W tej chwili wszedł profesor Lidenbrock. Był on okropnie przygnębiony, bowiem podczas swej dalekiej przechadzki nie przyszła mu żadna nowa myśl do głowy.
Usiadł w fotelu i zaczął kreślić różne figury algebraiczne, chcąc dociec tajemnicy. Całe trzy godziny stryj mój pisał i kreślił, a ja wiedziałem, że wszystko to na nic. Tymczasem czas mijał, zapadła noc, hałas na ulicy ucichł, a stryj mój, zgarbiony nad stołem, nie widział i nie słyszał, kiedy stara Marta wysunęła się z kuchni i otwierając drzwi do gabinetu, zapytała:
— Czy pan będzie jadł dzisiaj kolację?
Marta odeszła, mnie zaś w tej głębokiej ciszy ogarnął sen i, pochyliwszy się na poręcz kanapy, usnąłem.
Gdy rankiem zbudziłem się z tej dość niewygodnej pozycji, spostrzegłem profesora wciąż kreślącego na papierze.
Oczy zaczerwienione od bezsenności, twarz blada, świadczyły o gwałtownej walce wewnętrznej, jaką toczył przez całą noc w związku z zagadnieniem.
Ogarnęła mię litość na jego widok. Biedny człowiek tak był przejęty swą ideą, że zapomniał się nawet gniewać.
Wszystkie jego siły koncentrowały się w jednym punkcie i na wypadek niezrozumienia przezeń tajemnicy, zdrowie jego nasuwałoby poważne obawy.
Ale wiedziałem również, że nie powinienem mu mówić o mem odkryciu. Zabiłoby to profesora.
On sam musi wynaleźć sposób wyczytania pisma. Słynny geolog dotrze do sedna i sobie będzie zawdzięczał odkrycie.
A tymczasem rzeczy się tak miały:
Kiedy poczciwa Marta chciała wyjść z domu po zakupy, znalazła drzwi na klucz zamknięte. Duży klucz od domku nie tkwił, jak zwykle w zamku.
Stryj mój naumyślnie, a może przez pośpiech, wracając z forsownej swojej przechadzki, klucz zabrał.
Co to miało znaczyć? A więc ja i Marta mieliśmy być ofiarami tego, czemuśmy nie byli winni?
Było już tak raz, pamiętam, przed kilku laty, kiedy stryj pracował nad jakąś uciążliwą klasyfikacją.
Przez czterdzieści osiem godzin nie wziął wtedy niczego do ust i myśmy z Martą również musieli pościć.
Nie uśmiechało mi się to bynajmniej. Byłem młodym chłopcem, miałem zdrowy żołądek, apetyt doskonały i nie znosiłem postów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.