Podróż po rzece Orinoko/Z biegiem rzeki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Humboldt
Tytuł Podróż po rzece Orinoko
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograf. „Grafja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Fahrt auf dem Orinoko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Z BIEGIEM RZEKI.

Piroga nasza gotowa była do drogi dopiero około trzeciej w nocy, gdyż musiano ją oczyścić z mrówek, które się rozgnieździły w ścianach podczas podróży po Kasikuiare, oraz w dachu z liści palmowych, pod którym trzeba było leżeć na wznak jeszcze przez dni dwadzieścia dwa.
W chwili odbicia od brzegu zbiegli się wokoło nas ludzie, rzekomo biali, hiszpańskiego pochodzenia, błagając, byśmy się wstawili za nimi u namiestnika w Angosturze, by im zezwolił wrócić w stepy (llanos). Gdyby im łaska ta została odmówiona, prosili przynajmniej o przesiedlenie do misji nad Rio Negro, gdzie jest chłodniej i mniej komarów. — Jakkolwiek winy nasze są wielkie — mówili — odpokutowaliśmy już chyba dwudziestoletnią męką pośród tych moskitów!
Nasłuchawszy się tyle o tych strasznych owadach, trudno pojąć, by zniknięcie ich niespodziane mogło napełnić ludzi niepokojem. Opowiadano nam w Esmeraldzie, że pewnego wieczoru, w roku 1795, w porze wieczornej, kiedy zazwyczaj moskitów najwięcej w powietrzu, znikły one nagle na całą godzinę. Nie było ni jednego mimo pogody i ciszy powietrza, co zapowiadało deszcz bliski. Trzeba żyć w tych krajach, by zrozumieć, jak dalece zjawisko to musiało wszystkich zdumieć. Winszowano sobie wzajem i pytano czy owa „felizidad“ (szczęśliwość); owo „alivio“ (ulga) długo potrwać może. Za chwilę jednak miast radości i rozkoszowania się ulgą, wszyscy uczuli strach przed wytworami własnej wyobraźni. Mówiono sobie, że prawa natury doznały wstrząsu, a miejscowi uczeni i starzy Indjanie prorokowali straszliwe trzęsienie ziemi. Kłócono się, nadsłuchiwano najlżejszego szmeru liści, gdy zaś powietrze napełniły z powrotem moskity, nastała ogólna radość. Niepodobna powiedzieć, co wywołało owe zjawisko, odmienne zresztą całkiem od normalnej zmiany gatunków w poszczególnych porach dnia, ale zainteresowało nas żywe opisywanie go przez tubylców, jako dowód, że człowiek czuje nawykową skłonność do znanych dobrze cierpień codziennych.
Z podróży naszej od Esmeraldy do ujścia Atabapo mógłbym podać jeno opis rzek i bezludnych miejscowości.
Dnia 31 maja przebyliśmy wodospady Guahibo i Garcity. Przed zachodem słońca zwiedziliśmy położoną na wschodnim brzegu jaskinię Ataruipe, mieszczącą, zda się, groby całego wygasłego plemienia. Słynie ona pośród tubylców.
Wchodzi się na nagą skałę granitową, tak śliską, że gdyby nie twarde, trudno wietrzejące kryształy feldszpatu, nie byłoby o co zaczepić nogi. Ze szczytu góry widać archipelag wysp, porosłych palmami, rozrzuconych po spienionem łożysku rzeki. Od zachodu na lewym brzegu rozłożyły się sawanny nad Metą, podobne zdała do zielonego jeziora.
Słońce oświecało samotną górę stożkowatą Unianę, tem wyższą z pozoru, że tonącą dołem we mgle. Pod nogami ujrzeliśmy krągłą zamkniętą dolinę, ponad którą unosiły się drapieżne ptaki, rzucając na skały przelotne cienie.
Przez wąską grzbietowinę dotarliśmy na drugi szczyt, krągły, zarzucony ogromnymi blokami granitu. Masy te miały po kilkadziesiąt stóp średnicy i były tak dokładnie kuliste, że w jednym jeno punkcie, rzec można, stykały się ze sobą, za najmniejszem wstrząśnieniem gotowe runąć na dół. Nie pamiętam tego rodzaju naturalnych wytworów wietrzenia granitu.
Na planie dalszym, gdzie zbocze pokrywał gęsty las, było wejście do groty Ataruipe. Jest to nie grota właściwa, ale wyskok skalny, w którym siły przyrody wyżłobiły dużą wklęsłość. W cmentarzysku tem całego wygasłego ludu naliczyliśmy rychło około 600 doskonale zachowanych szkieletów, które leżały w tak regularnych szeregach, że trudno się było pomylić w liczeniu. Każdy spoczywał w koszu, uplecionym z żeber liści palmowych. Kosze te, zwane mapires tworzą coś w rodzaju worów, a są tak przystosowane do rozmiarów zwłok, że nawet zmarłe noworodki mają swoje własne koszyczki. Szkielety są zgięte wpół i tak kompletne, iż nie brak żadnemu jednego stawu palcowego. Zmarłego kładą tu na czas jakiś do ziemi, by mięso zeszło z kości, poczem szkielet skrobią ostrymi kamykami do czysta.
Trudno określić wiek tych szczątków, niema chyba szkieletów starszych nad lat sto, ale mogły się one w powietrzu tak suchem zachować także znacznie dłużej w pierwotnym stanie. Wedle legendy Indjan plemienia Guahibo, wojowniczy Aturowie schronili się przed karaibami na tę skałę pośród wielkich katarakt i zwolna wyginął ten szczep, wraz z językiem swoim.
W milczeniu wracaliśmy do łodzi, pogodną, cichą nocą przelśnioną gwiazdami, a ponad ziemią wirowały rdzawo błyszczące chmury komarów. Ściany cmentarnej groty pokrywały sploty woniejącej wanilji i festony bignonji, a na wierzchołku chwiały się zlekka smukłe pnie palm.
Pozostaliśmy w misji Atures tak jeno długo, jak trwał transport pirogi naszej przez wielką kataraktę. Postępować z nią należało ostrożnie, gdyż dno i boki ścieńczały wielce od tarcia. Pożegnaliśmy zacnego ojca Zeę, który został w Atures, po dwumiesięcznej wspólnej wędrówce i dzielonych z nami utrapieniach. Trapiła go dotąd febra, ale przywykł do niej już i nie zwracał na nią wcale uwagi.
Odważyliśmy się przebyć w zużytej pirodze naszej ostatnią część raudalów Ature. Wysiadając raz po raz, przekraczaliśmy skaliste progi, łączące poszczególne wyspy. Na samotnych tych rafach gnieździ się kurka skalna, o złocistem upierzeniu, najpiękniejszy może z ptaków podzwrotnikowych. Zatrzymaliśmy się przy raudalito Kanukari, utworzonym z ogromnych, spiętrzonych zwałów granitu. Bloki te, mające często kształt sferoidu o kilku stopach średnicy, leżące na sobie, tworzą obszerne jaskinie. Weszliśmy do jednej w celu zebrania nitkowatych porostów wodnych, okrywających ściany. Mieliśmy widowisko najciekawsze może z oglądanych nad Orinokiem. Ponad głowami naszemi płynęła potężna rzeka, dostęp mieliśmy otwarty, a tuż przed nami ogromnym łukiem rzucał się w dół wodospad, tworząc ścianę wodną. Nie wszystkie jednak ściany groty były tak szczelne, jak się wydawało zrazu i gdzieniegdzie widzieliśmy spore pasmo wody.
Wypadło nam jednak zażywać dłużej tego pięknego widoku niźliśmy pragnęli. Nasza piroga miała przepływać wąski kanał przy brzegu, zatoczyć łuk i zabrać nas po drugiej stronie zapory. Czekaliśmy jednak półtorej godziny nadaremnie. Nadeszła noc, a z nią burza. Lało jak z cebra. Obawialiśmy się, że piroga nasza rozbiła się o skały, a Indjanie wrócili poprostu do misji, obojętni, jak zawsze, gdy idzie o innych. Zostaliśmy we trzech tylko, przemoczeni, zatrwożeni losem łodzi, i nie było innego wyjścia, jak tylko spędzić noc wśród huku wody, w przeciekającej grocie. Bonpland powziął myśl, by, zostawiwszy mnie z don Mikołajem Sotto, przebyć wpław rzekę i uzyskać pomoc ojca Zey, z misji. Z trudnością zdołaliśmy go powstrzymać od tego niewykonalnego planu. Nie znał wcale labiryntu kanalików i wirów w poszczególnych miejscach i nie dotarłby przenigdy do misji. Nagle przekonaliśmy się, że Indjanie fałszywie nas poinformowali o nieobecności krokodylów wśród katarakty. Przynieśliśmy tu ze sobą klatki z małpami i postawili na skale. Przemoczone zwierzątka zaczęły piszczeć i to zwabiło dwa krokodyle, widać stare, gdyż pancerz miały ołowiano szary. Mrowie nas przeszło na wspomnienie kąpieli naszej pośrodku samego raudala. Po długim czekaniu ujrzeliśmy nakoniec Indjan. Sternik nie mógł przejechać zbyt płytkiem kanałem i długo szukał lepszej drogi pomiędzy wysepkami. Piroga nie uległa na szczęście katastrofie, i w niespełna pół godziny załadowano na nią z powrotem instrumenty, zapasy i zwierzęta nasze.
Misja Uruana posiada niezwykle malowniczą okolicę. Mała wioska indyjska oparta jest o wysoką górę granitową, a wszędzie z pośród drzew i ponad ich czubami sterczą złomy i słupy skalne. Od strony domu misyjnego Orinoko wygląda wspaniale. Ma tutaj przeszło pięć tysięcy metrów szerokości i płynie prosto, ku wschodowi, bez zakrętów, niby olbrzymim kanałem sztucznym.
Misję zamieszkują Otomakowie, jeden ze szczepów najniżej kulturalnie stojących. Jedzą oni ziemię, to znaczy przez kilka miesięcy w roku dla zaspokojenia głodu łykają wielkie ilości ziemi, bez szkody dla zdrowia. Podczas niskiego stanu wody w Orinoko i dopływach żywią się rybami i żółwiami, które zabijają nader zręcznie zapomocą strzał w chwili pokazania się ich na powierzchni wody. Gdy rzeka wzbierze, ustaje rybołostwo, a wówczas wracają Otomakowie do jedzenia ziemi, której całe masy gromadzą po chatach. Są to kule o kilku calach średnicy i składają się z tłustej gliny. Otomakowie przypisują sytość temu właśnie jadłu, nie zaś małym ilościom dodatkowego pożywienia, jakie przelotnie zdobyć mogą.
Rzadko spędzaliśmy noce na lądzie, chociaż plaga moskitów malała coraz to bardziej w miarę posuwania się w dół rzeki. Dnia 8 czerwca wylądowaliśmy naprzeciw ujścia Rio Apure, gdzie Orinoko zwraca się na wschód. Ujrzeliśmy złomy granitowe sterczące stromo z ziemi, a z ich szczytu zobaczyliśmy w stronie północnej llanos, czyli stepy, ciągnące się aż do krańców widnokręgu. Nawykli od długiego czasu do ogromnych lasów, doznaliśmy silnego i nowego wrażenia. Po zachodzie stepy nabrały szaro zielonej barwy, a że widok zamykała sama jeno kulistość ziemi, wydawało się, iż gwiazdy wschodzą z toni morza. Najwytrawniejszy marynarz uległby zapewne temu wrażeniu.
Dnia 9 czerwca napotkaliśmy dużo statków z towarami, płynących przy pomocy żagli w górę Orinoka, a potem Apury. Była to uczęszczana linja wodna pomiędzy Angosturą i prowincją Varinas. Tędy udał się z powrotem do domu towarzysz nasz don Mikołaj Sotto.
Z wielką radością wylądowaliśmy w Angosturze, stolicy hiszpańskiej Guajany. Wracaliśmy z krajów bezludnych niemal, to też miasto sześciotysięczne wydało nam się niezwykle ożywionem. Otoczyła nas atmosfera celowo zorganizowanej pracy, skromne pokoiki uznaliśmy za apartamenty, a każdy, kto się do nas odezwał, wydał nam się człowiekiem wprost genjalnym.
Przykra sprawa zatrzymała nas niestety przez cały miesiąc w Angosturze. Bonpland zapadł na gorączkę i po kilku dopiero tygodniach mogliśmy ruszyć dalej. Przepłynąwszy po raz ostatni Orinoko pojechaliśmy przez stepy Wenezueli, docierając 23 lipca do miasta Nueva Barcelona, mniej ucierpiawszy od żaru llanos, do czego przywykliśmy, niż z powodu zawiei piaszczystych, które nam poraniły skórę. Potem pożeglowaliśmy do Kumany łodzią, wiozącą kakao. Dnia 16 listopada pożegnaliśmy towarzyszy, udając się do Hawany. Noc była rozkosznie chłodna. Patrzyliśmy długo ze wzruszeniem na białe, coraz to dalsze brzegi i palmy Manzanaresu, oświetlone księżycem.


Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alexander von Humboldt i tłumacza: Franciszek Mirandola.