Podróż po księżycu, odbyta przez Serafina Bolińskiego/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Tripplin‎
Tytuł Podróż po księżycu
Podtytuł odbyta przez Serafina Bolińskiego
Wydawca Nakładem Bolesława Maurycego Wolfa
Data wyd. 1858
Druk Drukiem Bolesława Maurycego Wolfa
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


14. Lawinia.

Téj nocy wypiłem oddech Lawinii nawet z materaca, dotychczas szanowanego.
Natychmiast uczułem w sobie nie tylko więcéj serca, rozumu duszy, lecz nawet więcéj gieniuszu, który jest dzieckiem skupienia tych boskich darów.
Myśl, nad któréj porodzeniem tak się siliłem, wystrzeliła we mnie nie tylko jak łodyga kwiatu aloesowego, lecz jak wrzący na milę wysoki wodotrysk.
— Wiem, co ci potrzeba wielkorządco! krzyknę uradowany, tobie potrzeba promieni słońca zgęszczonych i zamienionych w płyn. A ja je skupię, zgęszczę, skoncentruję, zamienię w płyn życia, zamknę w dyamentowym flakoniku i odżywię cię tém, czem Prometeusz nadał życie kamiennemu posągowi.
Téj nocy nie mogłem się doczekać dnia, prosiłem Boga o jak najświetniejsze słońce, wylatywałem wysoko w powietrze nad obłoki, aby się przeświadczyć o stanie pogody, w powietrzu śpiewałem, biłem hołubce i wyskakiwałem najdziwaczniejsze antrsza i piruety; o mało co nie zostałem wzięty przez skrzydlaty patrol do kozy, jako perturbator, pijak czy waryat, szczęściem, ze mnie wachmistrz dowodzący patrolem poznał jako gościa, z tak nadzwyczajną serdecznością przyjętego u wielkorządcy.
Istotnie nie posiadałem się z radości i nigdy świat nie przedstawiał mi się w tak uroczych barwach jak wtenczas, kiedy miałem pewność, że dokonam, czyli raczéj kiedym dokonywał największego odkrycia, jakie tylko śmiertelna istota mogła pomyśleć.
Czém jest pismo, proch, para, daguerotyp, chloroform, książka gadająca, woda zapomnienia, kwadratura koła, telegraf akustyczny i bezprzestanny ruchawiec, w porównaniu ze zgęszczeniem i uwięzieniem promieni słonecznych, tego pierwiastku światła i życia? Ja dopiéro uwieńczę wszystkie pomniejsze odkrycia koroną odkryć i będę królem wszystkich Koperników, Szwarców, Wattów, Dagerów, urzeczywistnię śmiały pomysł Prometeusza, pokutującego w mitologii najstarożytniejszych ludów od wiecznych czasów!
Jakim sposobem dokonałem tego odkrycia? Długo o tem mówić i całéj tajemnicy zdradzić nie chcę, dla niedowiarków jednakże, niechcących wierzyć w możliwość zgęszczania i uwięzienia promieni słonecznych, powiem, że na to trzeba słońca na zenicie, soczewki kryształowéj wypukło-wypukłej, wielkości koła młyńskiego, dzwona kryształowego objętości beczki, grubości dwóch cali, z dziurką włoskową, wskroś przebijającą na wierzchu, wodorodu i tlenu w proporcyi potrzebnéj do zrobienia wody, nareszcie flakonika dyamentowego na przechowanie zgęszczonych promieni. Wszystkiego mi dostarczyć kazał księże wielkorządca za parę miljonów u optyków i chemików, i fiat vita! cui vita!
Uniesieni zapałem opowiadania, wyprzedziliśmy o dwa tygodnie czas, w którym się ziściły nasze nadzieje i oczekiwania najpiękniejszym skutkiem, i zapomnieliśmy mówić o osobie, któréj wpływowi przypisać winienem całą zasługę tego cudownego dzieła.
Mówię o Lawinii.
Lawinia przybyła w oczekiwaną chwilę ze swym bratem Icangi i z licznym orszakiem, na ogromnym wielorybie, którym kierowało przeszło dwudziestu synów księżyca własnemi skrzydłami, żaglami, wiosłami i śrubą Archimedesa, przyprawioną u tego olbrzymiego balonu z tyłu.
Nic nie wyrówna pyszności tego widoku.
Wieloryb świetniał w promieniach słońca, jak złota ryba z karmazynowemi skrzelami, płetwami i ogonem.
Spuścili się na płaski dacii korpusu pałacowego, gdzie Gerwid, ja i służba, oczekiwaliśmy ich przybycia.
Z pod purpurowego baldachinu, Icangi sprowadził siostrę swoją złoconemi schodami na debarkader.
Kto kiedy w najmilszym śnie śmiał marzyć o czémś tak pięknem jak Lawinia? Przypraw złote skrzydła najświetniejszemu kobiecemu utworowi egzaltowanéj wyobraźni twojéj, a jeszcze to będzie tylko skrzydlata córka ziemi, w porównaniu z aniołem zwanym Lawinia. Jéj wysoka postać, ubrana w niebieską gazę, spadającą jak obłok głęboko pod nogi, wdzięki jéj twarzy, nieporównana gracya jéj kibici, barwa włosów i skrzydeł, wszystko to świetniało, pachniało i śpiewało harmonią niebieską we wszystkich zmysłach moich i takie sprawiło wrażenie na méj duszy, żem zadrżał, zbladł i skrzydłami podeprzeć się musiał o ziemię, abym nie upadł.
Podobnegóż wrażenia, zapewnie przez odbicie, doznała Lawinia, ale nie w tym stopniu, jednakowoż oprzeć się musiała o ramię brata swego, bardzo przystojnego młodzieńca, w myśliwskim stroju, z kordelasem przy boku, który także spojrzawszy na mnie, stanął jak wryty z oczami wyłupionemi na mnie.
— Dzieci! co to znaczy? patrzycie na siebie jak na upiory, to mój przyjaciel Nafir, o którym wam telegrafowałem niejednokrotnie. A to moja siostrzenica Lawinia, to mój siostrzeniec Icangi. No! poznajcie się i bądźcie dobremi przyjaciółmi, bo szlachetniejszej istoty nie ma na całym księżycu jak pan Nafir.
Icangi przystąpił do mnie i porwał mnie w swoje objęcia, ściskając ramionami i skrzydłami jak starego znajomego, i mnie się serdecznie zrobiło w jego objęciach, ściskałem go jak dziecko, lubo tylko o pięć lat odemnie był młodszym. Jakaś promienista sympatya udzieliła się nawzajem sercom naszym, pojąłem zaraz w tej chwili, że będziemy nierozdzielnemi przyjaciółmi, gotowemi zginąć jeden za drugiego.
Potém zbliżyła się Lawinia i rumieniąc się po uszy, podała mi swą rączkę, najmilsze bawidełko jakie miałem w ręku. Jak się dziwnie smętnie uśmiechała, patrząc mi badawczo, pół nieśmiało, a pół poufale, w oczy!
— Wuju! wuju! patrz na pana Nafira i na Icangi, widziałeś w życiu swojém cóś podobniejszego? rzecze Lawinia głosem, od którego przypomnienia, jeszcze w chwili śmierci dusza się rozraduje moja.
— Nie, nie widziałem, odpowie Gerwid, istotnie tenże sam wzrost, ta twarz, tenże sam wyraz twarzy, te oczy, włosy i skrzydła, tylko że pan Icangi pucołowaty tak jak szlachcic wiejski, a pan Nafir ma twarz wyrazistszą, wyrobioną uczuciami i myślą, tak jak uczony. Ależ takie podobieństwo, to dziwna gra natury!
— W tém jest coś więcéj jak ślepa gra przyrody, powie Lawinia cicho, tajemniczym głosem, jak gdyby do siebie mówiła, a rączki swéj nie wydziera z méj dłoni, ani téż nie spuszcza oka z méj twarzy.
— Cóż ty mówisz Lawinio! na miłość Pana Boga! to jest traf, nic więcéj; przecież się to nieraz wydarza takie w oczy bijące podobieństwo.
— Musi w tém być cóś jeszcze innego: ja to czuję tutaj wyraźnie, a tam jakoś głucho, chaotycznie, rzecze Lawinia, wskazując naprzód na swe serce, a potém na swe świetne czoło.
Wtém zagrzmiała wojskowa muzyka, może tylko o sto kroków nad nami.
Defiluje w powietrzu pułk gwardyi, którym dowodzi książę Neujabi, w szklistym szyszaku, w błyszczącéj zbroi. Sam Mars nie wyglądał nigdy tak świetnie. Lawinia spojrzała w górę, wypuściła mą rękę ze swojéj i zadrżała.
Książe Neujabi salutował orężem!!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Tripplin‎.