Podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż naokoło świata w ośmdziesiąt dni
Podtytuł Zajmująca powieść z życia podróżników
Wydawca Wydawnictwo „Argus“
Data wyd. 1923
Druk Druk. W. Cywińskiego, Nowy Świat 36
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Tour du monde en quatre-vingts jours
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XIV.
Ucieczka od Indusów, wyjazd do Hong Kongo[1].

Zuchwałe porwanie udało się. W godzinę po tym wypadku brygadjer ściskał dłoń nieustraszonego chłopca.
Pan Fogg powiedział mu tylko: Dobrze — co w ustach tego dżentelmena starczyło za największą pochwałę.
Passepartout odpowiadał na wszystko, że cała zasługa należy się panu Fogg, który nie chciał odjeżdżać, dopóki się tragedja nie zakończy.
Dla niego cała przygoda to zabawka i śmiał się wciąż na myśl, że był przez kilka minut, on, ex-cyrkowiec, ex-sierżant, mężem pięknej kobiety, żony zabalsamowanego rajaha!
Co do młodej Indjanki, to nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Owinięta w kołdry podróżne, spoczywała, na miękkich kocach, na słoniu.
Tymczasem słoń, prowadzony wprawną ręką Parsa, biegł szybko po ciemnym lesie. W godzinę po opuszczeniu pagody wszedł na obszerną płaszczyznę.
O godzinie siódmej postanowiono odpocząć. Młoda kobieta była wciąż jeszcze odurzona. Przewodnik dał jej wypić parę kropel wody, ale odrętwiałość miała dopiero po jakimś czasie ustąpić.
Brygadjer, który znał skutki, jakie wywiera opium i dym chmielu, nie bał się o życie kobiety i uspokajał co do tego towarzyszy.
Znając obyczaje tutejsze, zwrócił on uwagę Fogga, że jeśli pani Anda zostanie w Indjach, wpadnie napewno znów w ręce ohydnych katów.
W Bombayu, Kalkucie czy w Madrasie, pomimo zakazu policji angielskiej porwą ją napewno i spalą. Jedynym dla niej ratunkiem byłoby opuszczenie Indji.
Filip Fogg zapewnił, że zrobi to, co będzie uważał za najbezpieczniejsze dla pani Andy, a najpewniej umieści ją w Hong Kongu.
O godzinie dziesiątej, przewodnik oznajmił stację Allahabad. Tutaj kolej żelazna miała zabrać podróżnych i zawieźć ich do Kalkuty.
Uratowana została umieszczona w pokoju hotelowym. Passepartout wysłano po różne rzeczy, jak suknię, szal, futra etc.
Passepartout pobiegł czem prędzej po zakupy.
Allahabad jest miastem najbardziej czczonem przez Indusów, ma w sobie dwie święte rzeki: Ganges i Jumnę. Do tych to rzek zjeżdżają się podróżni i świętobliwi pielgrzymi.
Według legendy Ramajany, Ganges bierze swój początek w niebie, gdzie dzięki Brahmie spuszcza się na ziemię.
Miasto to, rozwijające tylko fanatyzm wśród Indusów, nie posiadało żadnego odpowiedniego sklepu i dopiero po wielu poszukiwaniach udało się Passepartout wyszukać kupca, u którego nabył suknię ze szkockiego jedwabiu, obszerny płaszcz i pelerynę futrzaną z nurków, za którą bez wahania zapłacił 1875 franków.
Potem tryumfujący wrócił do swego pana.
Pani Anda zaczęła już wracać do przytomności. Odurzenie minęło i piękne jej oczy, tak pełne słodyczy, właściwej Indjankom, zaczęły patrzeć przytomnie.
Wdowa po rajahu indyjskim była niezwykłej urody, można było o niej powiedzieć tak, jak poeta Usaf Uddaul mówił i pisał o królowej Ahmenagara.
„Jej lśniące włosy, równo na dwie połowy rozdzielone, otaczały rysy o doskonałej harmonji delikatne i białe, pełne niezwykłej świeżości i wdzięku.
Jej brwi hebanowe wyglądały jak łuk Kamy, bożka miłości, a pod jej rzęsami długiemi w czarnej źrenicy wilgotnych oczu przebijały się jak w źródłach świętych Himalayu blaski najczystszego niebiańskiego światła.
Jej zęby drobne i białe połyskiwały wśród warg uśmiechniętych, jak krople rosy w łonie napółrozwiniętego kielicha kwiatu.
Jej drobne uszy, rączki, i małe nóżki, jak kwiat lotosu, błyszczały blaskiem najpiękniejszych pereł Ceylonu, najdroższych djamentów Golgondy.
Jej cienka i delikatna kibić, którą możnaby objąć jedną ręką, w obcisłej sukni zdaje się być modelem ze srebra, uczynionym ręką bożą Vikwakarma“.
Ale i bez tego określenia i porównania, wdowa po rajahu była cudną kobietą nawskroś europejską.
Mówiła doskonale po angielsku, wysławiała się dobrze i znać było, że jest wysoce wykształconą.
Tymczasem pociąg lada chwila miał odejść. Pars oczekiwał na zapłatę.
Filip Fogg wypłacił mu umówioną naprzód opłatę, nie dając ani grosza za dobrą jazdę i pośpiech.
Zdziwiło to Passepartout, przywykłego do hojności swego pana i wiedzącego, co zawdzięczał pan Fogg Parsowi za przywiązanie i gorliwość.
Pars rzeczywiście narażał swe życie przy pagodzie i nawet, gdyby uciekł, Indusi prześladowaliby go wciąż i mścili się za zdradę.
Teraz pozostała tylko do załatwienia sprawa ze słoniem. Co zrobić z tym słoniem, tak drogo kupionym? Ale Filip Fogg już dawno powziął decyzję.
— Parsie, — rzekł do przewodnika, — byłeś gorliwy i oddany. Zapłaciłem według umowy za twą usługę, ale nie zapłaciłem za twe poświęcenie. Czy chcesz tego słonia? Jest on twoim.
Oczy przewodnika zabłysły.
— Ależ to majątek, co mi pan daje? — zawołał.
— Przyjmij to, przewodniku, — odpowiedział Fogg, — i to nie ty, ale ja będę jeszcze twoim dłużnikiem.
— Do widzenia! — zawołał Passepartout — Bierz przyjacielu! Kiuni jest dzielnem i szlachetnem zwierzęciem.
I podchodząc do słonia podał mu kawałek cukru, mówiąc:
— Weź to, Kiuni, weź, weź!
Słoń wydał jakby pomruk zadowolenia.
Potem złapał trąbą za pas Passepartout i uniósł go, aż na sam wierzchołek głowy.
Passepartout, nie przerażony tem bynajmniej, pogłaskał zwierzę, które delikatnie postawiło go na ziemi.
W kilka minut potem, Filip Fogg, brygadjer i Passepartout, zasiedli w wagonie, wyszukawszy wprzód najlepszego miejsca dla pani Andy. Poczem całą siłą pary wyruszyli do Benares.
Ośmdziesiąt mil conajmniej oddzielało miasto Allahabad od Benares, pomimo to przebiegli całą drogę w dwie godziny.
W drodze młoda kobieta doszła do zupełnej świadomości.
Cóż za ździwienie ogarnęło ją na widok siedzących w wagonie i opiekujących się nią mężczyzn!
Nie rozumiała, skąd się tu wzięła w wagonie i nie wiedziała, kim są ci życzliwi dla niej ludzie.
Podano jej trochę likieru, potem brygadjer opowiedział jej o całem przejściu.
Mówił jej o Filipie Fogg, który nie wahał się poświęcić swe życie, aby ją uratować, potem o Passepartout, który ją ocalił.
Pan Fogg nie przeszkadzał mówić brygadjerowi, Passepartout zaś zawstydzony powtarzał wciąż, że nie warto o tem mówić.
Pani Anda dziękowała serdecznie swym wybawcom, płacząc z radości i wzruszenia.
Jej piękne oczy, bardziej niż słowa, wyrażały wdzięczność.
Potem, przypominając sobie straszne przejścia, stos, ziemię indyjską, zaczęła drżeć konwulsyjnie.
Fogg zrozumiał, co się działo w umyśle uratowanej i dla uspokojenia jej przedstawił swój plan wywiezienia jej do Hong Kongu, aby nie została narażona na pochwycenie przez katów. Pani Anda przyjęła ten plan z wdzięcznością, tem bardziej, że w mieście tem przebywał jeden z jej krewnych, również Pars, bogaty kupiec, który przyjąłby ją z wielką radością. O wpół do pierwszej pociąg zatrzymał się na stacji Benares.
Legenda indyjska głosi, że miasto to należało niegdyś do słynnego Casi, który zawieszony był w wszechświecie między niebem a ziemią, jak mogiła Mahometa.
Ale w tej epoce, kiedy nasi podróżni przyjechali do Benares, te Ateny indyjskie, znajdowały się na gruncie i Passepartout mógł doskonale obejrzeć domy z cegieł, marne domostwa, zburzone lub też rozwalające się zupełnie. Tutaj to miał się zatrzymać brygadjer. Pożegnał więc Filipa Fogga, życząc mu powodzenia i szczęśliwej podróży.
Pan Fogg uścisnął lekko dłoń towarzysza, dziękując za życzenie, pani Anda też żegnała go ze wzruszeniem, zapewniając, że nigdy nie zapomni, co winna panu Franciszkowi Cromarty, co zaś do Passepartout, to został on obdarzony silnem uściśnieniem ręki.
Wyjeżdżając z Benares, droga ciągnęła się w części doliny Gangesu.
Przez szyby wagonu, na tle jasnego nieba, przesuwały się przed oczyma podróżnych widoki Beharu, gór pokrytych zielonością, pól zasianych, jęczmieniem i owsem, gdzieniegdzie kukurydza wznosiła swe kiście do góry, dalej widać było sadzawki i stawy, pełne aligatorów zielonych, jeszcze dalej wioski dobrze utrzymane, zieleniejące lasy.
Kilka słoni i zebu z dużemi garbami, spacerowało ku wodzie, aby się w niej wykąpać, a pomimo, że woda była już zimna i do kąpieli niezdatna, wielu Indusów obojga płci oblewało się wodą świętą na znak oczyszczenia się w ten sposób od grzechów.
Wierni ci, przeciwnicy buddaizmu są zarazem wyznawcami braminizmu, który wyraża się w trzech osobach: Wisznu bóg ziemi, Sziwa, bóg sił nadprzyrodzonych i Brahma, najwyższy pan kapłanów i wyznawców.
Cała ta panorama, przemknęła jak błyskawica tylko chwilami obłok pary, lub dymu przesłaniał widok.
Nadeszła noc i pośród ryku tygrysów, niedźwiedzi, wilków, które uciekały przed lokomotywą, pociąg przeleciał z wielką szybkością i nie widziano już więcej cudów Bengalu, Golgondy ani Szandernagoru, tej kolonji francuskiej na terytorjum indyjskiem, na którem Passepartout z dumą przyglądał się sztandarowi swej ukochanej ojczyzny!
Nakoniec o godzinie siódmej rano, Kalkuta była już widoczna. Dojechano szczęśliwie, mając czasu aż pięć godzin do wyjazdu parowca do Hong Kongu.
Nie było do tej pory opóźnienia w podróży pomimo, że zatrzymał się w Indjach dla wyratowania ofiary fanatyzmu. Pan Fogg nie żałował więc tego straconego czasu ani w tej chwili, ani później.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Forma „Hong Kongo” pojawia się w tekście kilkukrotnie, równolegle do „Hong Kong”.