Podróż na wschód Azyi/27 lipca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Cahan-tołohoj, 27 lipca.

Pogoda! wiatr północny, świeży — więc jazda! W mojej i przynajętej teledze kitajskiej taszczę moje rzeczy; ja konno z mafu czyli stangretem moich poczciwych gospodarzy jadę do pierwszej stacyi, gdzie będziemy nocować o 18 wiorst (djable długich) od Kałganu. Chcecie wiedzieć, co to jest telega? Wystawcie sobie przedewszystkiem dwa potężne, niesłychanie ciężkie i mocne koła; na nich na bezmiernie silnej osi i dwóch bezpośrednio z osią złączonych dyszlach, z których każdy ma mniej więcej 25 cm. średnicy, leży pudło z desek, na zewnątrz mazią obsmarowane, na wewnątrz jakimś dreliszkiem obite. Do pudła wejście z dwóch stron przez malutkie drzwiczki, bez stopnia; w drzwiczkach malutkie okienka, i trzecie takież okienko z przodu.
Ponieważ jesteśmy w Kałganie — więc jeszcze w Chinach, gdzie niechętnie widzą wjeżdżające większe zastępy Mongołów — przeto musimy się najpierw wydrapać na płaskowzgórze mongolskie, czyli tych 18 wiorst do pierwszej osady mongolskiej musimy przebyć własnym przemysłem; tam dopiero spada obowiązek wiezienia nas na Mongołów. Ja na byle-jakiej szkapce mego gospodarza, jego mafu na pysznym koniku mongolskim, telegi z kozakiem i Chińczykiem ciągnione przez muły — ruszamy — o pół do 1-szej popołudniu po dobrym obiadku i licznych wódkach — do Cahan-tołohoj, 55 li chińskich, 1-szej stacyi. Jedziemy łożyskiem, teraz suchem, jednego z licznych górskich potoków; zwolna się wznosimy w górę. Natura okropna, smutna, pusta, ledwie dwie jakieś nieszczęsne osady mijamy; kamienie, i nic tylko kamienie i skały. Nareszcie jednak stajemy na górze u najdalej wysuniętego, najdawniejszego, wielkiego muru chińskiego. Widok niesłychany, przepyszny. Jesteśmy na wysokości ogromnej; siedzę pod rozwalonym na poły, zupełnie zczerniałym karaułem; u stóp moich ów prastary mur, dziś już kupa kamieni zczerniałych, znaczy zaledwie miejsce gdzie stał mur, przede mną na południe w nieskończonych terasach obniża się teren aż do doliny, w której leży Kałgan. Piękna, zielona dolina, środkiem rzeczką rozdzielona; dalej znowu góry, skały piętrzą się terasami coraz wyżej aż pod chmury, z których hen, gdzieś za żółtą rzeką, sterczą szafirowe teraz, przepyszne szczyty — to już chyba Himalaje! Ku zachodowi znowu góry czarne, sine, niebotyczne, nagle przerwane gigantyczną rozpadliną — i oko daremnie szuka tu końca; z chmurami zlewa się tu widnokrąg. To Turkestan chiński. Z tą nieprzejrzaną równiną łączy się, tylko nieznacznemi oddzielone spadzistościami, wyżej położone wielkie płaskowzgórze mongolskie. Więc ta równina, niby morze niezmierne, co tu na zachód i północny zachód pomiędzy górami przyświeca, ciągnie się istotnie od bajkalskich i nadamurskich gór, aż poza Chami, aż pod Pamiru niebotyczne ściany. Na wschodzie znowu morze wzgórz, pagórków, wszystko poszarpane, porwane, niespokojne, dzikie, puste, bezleśne — to Mandżurya. Na południowy wschód góry, co nad doliną Pekinu leżą; łatwo je poznać, bo ode mnie aż ku nim prawie nieprzerwany łańcuch, sieć baszt, karaułów, obronnych wież. Tam widnieje Kałgan, znaczny murem swoim albo granicą celną. A na północ? Mrowie przechodzi człowieka — tu bezdeń. Choć nie równina, choć jary i parowy i nawet wzgórza widoczne, ale oko przeszedłszy z tych skał i gór południa, wschodu i zachodu, doznaje na północy wrażenia równiny. To Mongolia. Tu widać gdzieś pod granicą sybirską nieco ku wschodowi kończące się góry Mandżuryi; nieco ku zachodowi świecą piachy — to zapowiedź puszczy Gobi.
Nic równego jak ten widok, nic tak przejmującego w życiu nie widziałem. Wszak prawie trzecią część Azyi miałem u stóp, przed oczami: te dwa kolosy, Chiny i Mongolię. Za Mongolią czuć mimowoli trzeciego: Rosyę »świętą«! A mój kozak sam zachwycony, poczyna opowieść o tym starym, zniszczonym, zębem wieków zjedzonym murze, który »stare kitajskie gosudary« budowały. A zaraz za tym murem już się zaczynają kurhany, wielki szlak znacząc, jeden z owych trzech, co Mongolię przerzynają i biegną ku północno-zachodowi. Wyznaję, że siedząc tu i patrząc i mimowoli szukając, czy gdzie w tem przestworzu nie ujrzę unoszącego się pana tych światów, szatana, dygotałem jak listek — czy z zimna, czy ze wzruszenia, niech osądzą inni; ale ci tylko, co umieją na takie kolosy i przestworza innem jak zwykłem okiem turysty spoglądać.
Fotografuję owego prastarego muru kawałek, i ruszam dalej. Raz ostatni jeszcze się oglądam — i niestety, na zawsze żegnam Chiny! — Znowu jeden rozdział podróży skończony. Charakter kraju zmienia się z niesłychaną szybkością. Dotąd jechaliśmy pomiędzy i na stokach tego płaskowzgórza, na któreśmy nareszcie po czterogodzinnym marszu się wydrapali. Tu wciąż jeszcze widoczny ślad muru; w odległościach kilku tysięcy kroków sterczą ciągle kurhany, mogiły, resztki dawnych baszt. Zielono, cudownie; jary, stada, trzody, pyszna alpejska wegetacya. Śnieżka (Edelweiss) rośnie masami; zapach w powietrzu niezrównany. O, czemuż to nie można nabrać, zabrać tego boskiego, rajskiego powietrza? Są ludzie, co morskie powietrze tak wysoko cenią; nigdym do nich nie należał. Nad morzem, bardziej jeszcze na morzu nic nie czuć, prócz ostrego niemile powietrza; a jeśli kiedy co czuć, to smród przegniłych roślin i ryb. Tu na tym stepie, w tem morzu zielonem, tu pachnie, tu powietrze cudowne. Dziwnie ten krajobraz Podole przypomina; tylko tu jeszcze szerzej, przestronniej — tu miasto pól ornych i dróg i wsi, jedna tylko łąka; te same jednak jary, rozpadliny, te same od czasu do czasu z pod murawy wyzierające kamienie. Nie dziwię się, że narody koczujące, jak Mongoły, nigdy miast budować, w nich żyć nie chciały. Cóż piękniejszego w lecie, jak żyć wśród tych stepów? Niebo i step — car daleko, Bóg wysoko — i hulaj dusza!
O 7-ej wieczorem zajechaliśmy do rodzaju jakiegoś pałacyku, świątynie chińskie przypominającego, bardzo opuszczonego. To zwykła stacya przejeżdżających znaczniejszych figur. Tu po raz ostatni, przed Urgą, pod dachem się śpi. Przynoszą mi obiad; na złamanym stołku mam siedzieć, na brudnym stole jeść, — a co jeść? Lekka różnica pod względem potraw i podania z obiadkami, którem tak smacznie spożywał u moich poczciwych Moskaluszków w Kałganie — daj im Boże zdrowie! Oto moje menu: zupa (soupe Palestine) z tiubozu czyli z puszki, jakiś rodzaj prażuchy z salcefii; zimne mięso konserwowane i baranina przywieziona z Kałganu, trochę marmulady z puszki i woda, do której mieszam nieco whisky — przez oszczędność nie piję jeszcze wody sodowej. Ale źle wyrachowana oszczędność! po moim obiedzie słyszę dokładnie, jak mój pan boy otwiera i spija najspokojniej moją sodową wodę; przyczem dolawszy nadto koniaku, wraz z kozakiem ucięli się nieco. Wszelkie moje rozkazy, prośby, nawoływania bez skutku zostają; proszę pięć razy o wodę — bez skutku; posyłam, by mi rzeczy przyniesiono — na nic. Nareszcie tracę cierpliwość i wpadam jak orkan między tych błaznów; wszystko się trzęsie, Chińczyk mi do nóg pada, Mongoł per Siátelstwo raptem zaczyna traktować. I wszystko się niby naprawia, przynoszą mój worek, z nim książki, atrament, papier i t. d. Więc zaczynam pisać. Ciupa, gdzie piszę, pełniuteńka Czaharów; poczciwe te biedaki sprawują się tak cicho, jak żeby ich nie było; mówią szepcząc. Daję im po kawałku bułki z pekelfleischem konserwowanym, którego mimo apetytu nie jestem w stanie połknąć; wszystko rozumie się pożerają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.