Podróż na wschód Azyi/21 lipca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Chwaila, 21 lipca.

Wczoraj nareszcie opuściłem o 7-mej z rana Tadży-soe; podróż sybirska więc rozpoczęta! Zaraz pierwszego dnia miałem przykład, jak to będzie na przyszłość w tej podróży, i że jakkolwiek nawet panie tę podróż odbywały (pan Berière z żoną w roku zaprzeszłym), to ani łatwą, ani wygodną ona nie jest; a w obecnej porze roku nie zanosi się na to, by miała być suchą. Rzeczy, Chińczyka i Kozaka Mongoła zostawiam w Tadży-soe; sam ze starym mafu legacyi, wielce poważną osobą, puszczam się konno, by po drodze do Han-kau, gdzie mam nocować, zwiedzić groby Mingów, ostatniej dynastyi chińskiej, która panowała na tronie pekińskim aż do inwazyi Mongołów w XVII. wieku. Deszczyk rosi w chwili odjazdu. Ketteler i baron von d. Goltz, dr. Lenz, żegnają mnie pod parasolami. Wszyscy mi w ostatniej jeszcze chwili odradzają tę ekspedycyę, na wyścigi jeszcze raz zachwalając wygody jazdy do Europy przez Amerykę. Wszyscy mają lekkie emocye żegnając się ze mną; widocznie moja figura nie bardzo im wiele zaufania wzbudzała. Dziwnym trafem ja emocyi zbytnich nie miałem, choć z natury żegnać się nie lubię, alem się zwolna przyzwyczaił i do tego. Deszczu się nie bałem, bo mając nowy w Jokohamie kupiony nadzwyczajny płaszcz od deszczu, zbudowany umyślnie do konnej jazdy, lekceważyłem niepogodę, i pewny siebie, puszczam się w drogę. Drogi oślizgły od wilgoci, więc stępa cały czas jechać musimy.
Po godzinach, jak obszył, pięciu, stajemy u wnijścia grobów. Szkapki doskonale tę fatygę wytrzymały. Groby położone w obszernej równinie, otoczonej znacznej wysokości górami i skałami arcymalowniczemi, zajmują one jako peryferya miejsce, na którem z łatwością miasta: Lwów i Kraków z okolicami pomieścićby się mogły, a nawet mogłyby jeszcze ofiarować gościnność paru innym towarzyszom niedoli galicyjskiej. Ogromnem półkolem otaczają nas góry pietrzące się amfiteatralnie wprost nad doliną bez żadnego przejścia, a góry wcale wysokie. Dziwne to robi wrażenie; mimowoli się wydaje, że ta dolina sztucznie musi być aż pod stopy tych wielkich gór wyrównaną. Pod nogami mamy najśliczniejszą, żyzną ziemię, wysłaną cudnej zieloności gazonem. Tu i ówdzie w koło grobów, które u samego podnóża gór zdala bieleją, pyszne gaje prastarych drzew. — Grób, w naszem tego słowa znaczeniu, to najczęściej kilka stóp kwadratowych ziemi, kamień, krzyż — cesarze chińscy mają grobowce jak pałace, z bramami, pawilonami, dziedzińcami, wodotryskami, ogrodami. Grobu samego, owego czegoś, co kryje bezpośrednio w swem wnętrzu szczątki nieboszczyka, sarkofagu — nie widać nigdzie; skryty on jest zazwyczaj pod murami jednego z licznych pawilonów i wież. Grób od grobu mniej więcej 4—5 kilometrów odległy. — Jadę do głównego, który kryje szczątki śmiertelne wielkiego, acz ostatniego z rodu imperatora. Z daleka widny łuk tryumfalny o trzech przejściach z białego marmuru, bogato płaskorzeźbą zdobny, dobrze utrzymany; przed nim most, widocznie niegdyś z pysznych płyt złożony — dziś w części rozebrany na materyał budowlany! — Dalej, niegdyś wspaniała, pysznemi płytami brukowana droga, dziś także przeważnie rozebrana. Mijamy drugą bramę; na czerwony, pompejański kolor malowana, z cegły murowana, formą dwory polskie z XVIII. stulecia przypomina, ciężka nieco szkatuła, kryta, jak wszystkie świątynie, rodzajem dachówki polewanej. Zdawało mi się, mijając tę drugą bramę, że dojechałem, a że słyszałem o trudnościach, które strażnik tutejszy obcym w zwiedzaniu stawia, przeto puszczam szkapę kłusem. Ale — o dziwo! — za tą bramą na odległość 2—3 kilometrów znowu tylko pola, a środkiem znowu resztki owej drogi niegdyś murowanej.
Dojeżdżamy do ogromnej kamiennej bramy; tym razem już tylko jeden ogromny, szeroki łuk. — Koń mi się płoszy w chwili, gdy chcę w środek wjechać: w środku łuku stoi kamień cesarski, kolos z jednej sztuki, wysoki najmniej 5 metrów, na którym wypisane imię historyczne nieboszczyka i główne daty, a zwłaszcza pochwały. Podtrzymuje tę kolosalną tablicę grobową kolosalnych rozmiarów żółw, symbol długowieczności, wykonany z taką perfekcyą, taki klasycznie ohydny i straszny, że koń parska, spina się, nie chcąc wejść. Przejeżdżam nareszcie, i nareszcie też widzę ową z fotografij i opisów tak znaną aleję zwierząt i mędrców. Lekkim łukiem ciągnie się ta jedyna w swoim rodzaju aleja, aż ku wejściu istotnemu do grobowca. W odstępach mniej więcej 100 kroków siedzą, stoją i leżą, ale zawsze klęcząc na wszystkich czterech łapach, po obu stronach drogi, alegoryczne psy, wielbłądy, smoki jakieś (może wilki lub lisy), słonie, nareszcie konie, znowu psy, aż się poczynają ludzie — wszystko parami. Seryę ludzi zaczyna stan najniżej od wieków w Chinach ceniony, stan wojskowy, dalej urzędnicy państwowi, wreszcie mandaryni najwyższej rangi i kapłani. Kostyumy niezmiernie ciekawe, bardzo jednak od dzisiejszych różne; ze zmianą dynastyi i kostyumy dworskie zmieniono. Jadę dalej; znowu trzyłukowa brama, tym razem o pięknych w chińskim stylu ornamentach. Przy bramie w czterech rogach, cztery ogromne, białe marmurowe kolumny, na wierzchu każdej siedzi jakieś nieboskie stworzenie, z daleka jak lew wyglądające; kolumna sama ciężka, niezgrabna, okryta płaskorzeźbą, przedstawiającą smoka cesarskiego w morzu chińskich fal; mówię chińskich fal, bo te fale, które i na każdej dworskiej sukni się powtarzają, do rzeczywistych mało są podobne.
Po długiej jeszcze peregrynacyi, minąwszy kilka trzód wcale pięknych owiec — stajemy nareszcie na dość dobrze utrzymanej, kamiennemi płytami wykładanej drodze i przed bramą grobu głośnego reprezentanta dynastyi Mingów. Ogromny mur czerwono malowany, brama, ogród, portyk, znowu ogród, świątynia, w niej ołtarz z tablicą nieboszczyka, z jego imieniem historycznem (tj. przeznaczonem mu po śmierci). Znowu ogród, piękny chodnik kamienny prowadzi do jakiegoś ołtarza pod gołem niebem, a w końcu do samego mauzoleum. Ogromny budynek, gdzie korytarzem, jak na wieżę św. Piotra, tylko prostym, wychodzi się na wysokie, trzecie piętro. Tu dopiero kamień grobowy z napisem i galerya, z której rozległy widok. Wszystko wszędzie czerwono malowane. Odnajduję napisy znajomych, np.: »Torlonia — Roma«; naturalnie podpisuję się: »Sapieha — Polonia«. Ciekawa jednak rzecz, że niewiele imion europejskich, a może żadna polska stopa tu jeszcze nie była.
Po siedmio czy ośmiogodzinnej jeździe i zwiedzaniu, żołądek gwałtu krzyczeć zaczyna, jeść się chce okrutnie; więc wszystko rzucam i idę na tiffing, dziś bardzo skromny, który zjadam siedząc na kamiennej podłodze jednej z ogromnych hal stojących po dwu stronach bramy wchodowej. Naprzeciw mnie w kuczki dzieci stróża tych przybytków, mało apetyczne swym wyglądem, jak na cudo na mnie i moje jedzenie oczy wytrzeszczają. Niebo tymczasem zaciągnęło się bardzo ponuremi chmurami; obawa deszczu; zresztą już i niezbyt dalekiego wieczora, trzeba odjeżdżać. Na pożegnanie kłótnia z owym stróżem naturalnie, wiele mu mam dać! Ledwie dwieście kroków ujechaliśmy, gdy puszcza się deszcz, dalej ulewa straszna. W niespełna trzech kwadransach wszystkie drogi, rowy, zagłębienia w ziemi stały się potokami. Przyjeżdżamy nad jakiś prawdziwy potok, przed chwilą zapewne ledwo się sączył, teraz wezbrana, rwąca rzeka; co robić? W bród ani myśli; w jednem, drugiem, dziesiątem miejscu chcemy próbować — konie nie chcą. Coraz lepiej leje; pod nogami tak ślizgo, że złażę i konia w ręku prowadzę; szukamy dalej brodu. Nareszcie na przeciwległym brzegu spostrzegam zalaną wieś. Sądząc po wysokości stanu wody w tej wiosce, ani myśleć o przebrnięciu przez ten strumień szalony; tymczasem za nami pomału morze formalne powstaje. Niema rady — albo nocować pod gołem niebem, wśród tych rozszalałych strumieni bez jednego drzewka, pod któremby się można schronić, w najlepszym razie po tej stronie w chińskiej stajni do połowy zalanej — albo ryzykować przeprawę. Na koniu niebezpiecznie, zresztą nie chce iść wcale do wody; trzeba więc próbować skusić kogoś, by mnie przeniósł. Więc pertraktacye, najpierw z moim mafu. Ale jak się tu z nim dogadać? jego francuzczyzna kończy się na trzech słowach: Monsieur, içi, labas. Po chwili jednak pojmuje, że nie chcę tu nocować (deszcz leje coraz lepiej), zostawia mnie konie, sam brnąc po kolana w wodzie, dopycha się jak może najbliżej przeciwległego brzegu i wrzeszczy; ludzie się schodzą, ale na moją propozycyę: 15 dolarów, kto mnie przeniesie — nikt jakoś zgodzić się nie chce. Woda ciągle przybiera! Mija pół godziny, zaczynają się trząść od zimna, mafu wraca bez niczego. Zjawia się tą razą po naszej stronie jakiś Chińczyk, który zaczyna od okrutnego wrzasku z twarzą ku mnie zwróconą (wszyscy ludzie myślą, że kto ich mowy nie rozumie, ten musi być głuchy), mafu go uspokaja, ja dolara pokazuję, potem drugiego. Chińczyk zaczyna się uśmiechać, mniej głośno krzyczy i pozwala ze sobą traktować, ale to trwa wieki. Nie mogąc końca się doczekać, puszczam się sam na eksploracyę głębokości rzeki. Kiedyś prowadził ku rzece i ponad nią stary, szeroki mur, rodzaj mostu, niestety, dziś w miejscu najgłębszem i najbardziej rwącem, mur ten rozwalony. Darmo, próbować trzeba! Wśród wysiłków na wszelkie możliwe sztuki atletyczno-gimnastyczne, przekonywam się, że woda w tem miejscu za głęboka; wracam. Tymczasem mafu nie próżnował; wprawdzie ów obcy Chińczyk w ostatniej chwili nie chciał ani za 20 dolarów mnie przenosić, ale mafu, stary lis, pożyczył gdzieś tyki, i stojąc sam po kolana w wodzie, z widoczną trwogą, próbuje głębokości — raz, drugi, trzeci — ba, toć wcale nie tak głęboko; rwie co prawda, ale konie przejdą. Więc w imię Boże! Koniom wyżej brzuchów, ale poszło! Krzyk radości Chińczyków! ze stu ich patrzało, jak przejechaliśmy! Chwała Ci Panie! będę miał kolacyę ciepłą i łóżko!
Istotnie, jedno i drugie mnie wita w Hankau, gdzie tymczasem mój Chińczyk i Tatar przygotowali wszystko. Zjadam, wypijam i Boga chwalę na swoim materacu; łóżko w Chinach nieznane, ludzie śpią tu na rodzaju niezmiernie szerokich i głębokich ław murowanych, na które się kładzie materac. Ława ta spodem jest po prostu jak nasze treibhauzy w zimie ogrzewana. Pościeli naturalnie nie znają. I Bogu dzięki, bo coby to się działo w takiej pościeli!
Dziś rano wpół do 4-tej Tatar mnie budzi; deszczyk, zimnawo. O wpół do 6-ej wsiadam do lektyki. Z wielką biedą doszedłem do posiadania tej lektyki. Jest to budka drewniana, między 60 a 70 ctm. wysokości, przykryta zewnątrz i wewnątrz niebieskawym, wypłowiałym perkalem; jako ozdoba, kilka starych, napół obdartych kutasików i daszek jak na pagodzie. Cały ten budyneczek (z oknami z boków i z przodu) leży na długich dwóch drążkach, zaopatrzonych na końcu rzemieniem, pod który podchodzą z przodu i z tyłu muły, i tak lektykę dźwigają. Wewnątrz leżę na swoim materacu. Z początku miło było się jeszcze trochę wyleżeć, ale potem! 9 koni, alias osłów i mułów składa moją karawanę. Mijamy pierwsze mury, należące do kompleksu t. zw. wielkiego muru. Pyszne bramy sklepione, ogromne, wysokie; krocie murów i obwarowań wkoło. W jednej z bram istotnie piękne płaskorzeźby, przypominają łuk Trajana w Rzymie. Największa część dziś egzystujących murów jest widocznie niedawnej daty; lecz obok tego widać prastare, wpół zjedzone granity, to resztki dawnych murów, które swego czasu przeciw Tamerlanom, Czyngishanom, Kublaikhanom stawiano. Wielki mur istotnie ogromne wrażenie robi. Nic równie imponującego! Szerokość 3 metry, wysokość miejscami niesłychana; 5, 6 piąter i więcej. Wysokość muru stosuje się do terenu; tam gdzie przechodzi przez przepaście, aby jego poziom górny mniej więcej w jednakowej utrzymać wysokości, musiano istotne wieże murować. Nigdzie nie jest niższy, jak około 6 do 7 metrów. Górą kryty jest płytami kamiennemi. W miejscach, gdzie mur się na poły rozsypał, widać, że cały jest murowany z cegieł. Długość, rozległość jego niesłychana, boć jak obecnie dokładnie skonstantowano, zaczyna on się prawie od morza wzdłuż całej granicy Mandżuryi i ciągnie aż hen gdzieś ku stokom gór tybetańskich. Koło bramy, przez którą szlak kałgański, jedyny w tę stronę, prowadzi, dwa prastare żelazne działa w trawie spoczywają. Zdejmuję fotografię mojej karawany w tem otoczeniu.
Ruszamy. Odtąd wprost prawie i ciągle na wschód idziemy. Na zachód i południe dwa bardzo znaczne łańcuchy gór. Na południowym aż do wieczora ciągle widoczny mur, nie zawsze i wszędzie z pomiędzy gór się wychyla, bo zapewne ze względów strategicznych nie prowadzono go szczytami najwyższymi, chowając go raczej za takowe. W stronę Kałganu mijamy cały szereg zewnętrznych fortyfikacyj, wież, małych bastyonów. Wszystko to się kończy z chwilą zbliżenia się do miasta, skąd piszę. Widocznie forteca trzykrotnie opasana murem i wałami.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.