Podróż na wschód Azyi/17 stycznia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Bang-kok, 17 stycznia.

Pierwsze pytanie nasze za powrotem do Bang-koku, było: czy Schwalbe, parowiec półn.-niemieckiego Lloyda, już odszedł. Na moje szczęście, spóźniliśmy się o kilka godzin — Schwalbe już nie było; to mi pozwala jeszcze kilka dni w Bang-kok zabawić. Trzeba teraz na seryo pomyśleć o zakupach. Niestety, jak z czajniczkami, tak samo i z przedmiotami wszelkiego rodzaju, wielkie są trudności — bo król i książęta krwi zbierają i skupują co mogą. Parę nieznanych rzeczy udaje nam się jeszcze złowić. Najciekawsze, to wyroby srebrne, przypominające znane u nas bardzo, tulskie i kaukazkie. Zachodzi tylko ta zmiana, że całość przedmiotu ze srebra, najpierw pokrywają cieniutką blachą złotą, a na tem tle złotem dopiero wyrabiają deseń czarną emalią. Minister, podczas gdy my skupujemy, odbywa pożegnalne wizyty. Do ministra spraw zagranicznych, księcia Devan'a, trudno się dostać, śpi bowiem zwykle dzień cały — dopiero po południu i to późno wstaje — audyencyi udziela o godzinie 8-mej wieczorem!
Zdaje mi się, że to ks. Devan opowiadał ministrowi między wielu mniej ciekawymi szczegółami, iż jest zamiarem króla połączyć północ kraju z południem, zapomocą kolei. Myśl arcy-rozumna z punktu widzenia ekonomicznego, a jeszcze bardziej politycznego; czy jednak kolej taka dzisiaj, wobec tak jeszcze niesłychanie nizkiego rozwoju Syamu pod względem militarnym i administracyjnym, nie byłaby bronią w danym razie obosieczną — nie wiem. Bądź jak bądź, biorą się do niej arcy-powoli. Przygotowując budowę kolei, zarazem mają inżynierowie, którym rzecz tę powierzono, zmierzyć powierzchnię kraju, wytyczyć punkta trygonometryczne i tak dać możność zrobienia kiedyś dokładnej karty geograficznej. Kiedy to się stanie — das wissen die Götter; chyba aż klimat nieco ochłodnieje.
Nazajutrz po powrocie z Ajutii, poszedłem oddać wizytę pożegnalną tutejszemu Biskupowi katolickiemu. Poszedłem około 91/2 rano, by uniknąć skwaru, i zastałem tego wielce zacnego i czcigodnego Pasterza właśnie gdy opuszczał kancelaryę, gdzie od 6-tej czy 7-ej zrana zwykł pracować. W południe naturalnie, jak wszyscy tak i czcigodny Pasterz, odpoczywa, a raczej drzemie w najciemniejszym kącie domu, na najtwardszym meblu jaki posiada — Bogu dziękuje, że go przez chwilę przynajmniej nie tną moskity. Wyglądanie już samo ks. Biskupa mówi, jak strasznie cierpi od klimatu. Cera blada, niezdrowa, wszystkie zmarszczki skóry na twarzy i szyi od ciągłego pocenia się czerwone, zaognione, twarz nalana, oczy obrzękłe, krwią nabiegłe, rzęs już wcale nie ma — wypadły od ciągłego, chronicznego zapalenia oczu. Mój Boże, mnie się to prawie niepojętem wydaje, jak taki człowiek egzystować może, przy tym braku wygód i wszelkiego komfortu, choć może właśnie to go utrzymuje. Wszak Anglików szampan, Niemców piwo w tropikach zabija. Ale bo Biskup, tak jak każdy misyonarz, nietylko że egzystuje, lecz jest dobrej myśli, prawie wesół, Pana Boga chwali, do Europy za żadne pieniądze by już nie wrócił; niezmiernie czynny, boć ma swoje, choć malutkie seminaryum, pisuje stosunkowo często do Rzymu, do swoich podwładnych, i to wszystko przy 31 stopniu wilgotnego gorąca rano, w cieniu, w najzimniejszym miesiącu w roku!
Rozpocząwszy od zwykłych tematów, około upału, febry i t. d. się obracających, przeszliśmy stopniowo do poważniejszych; czcigodny Prałat rozochocił się i znowu, jak zwykle, zaczął od wielce pokornej i niezłośliwej, niemniej jednak wydatnej skargi na miejscowe, nader przykre stosunki. Trudno się dziwić, że taki biedny misyonarz, spotkawszy człowieka, na którego nosie współczucie w danych okolicznościach jest napisane, pragnie nieco z trosk, któremi ciężarne jest jego serce, się wywnętrzyć, podzielić się niemi.
Pierwszym i niezbędnym czynnikiem, zapomocą którego może misyonarz działać stale i ze skutkiem na już nawróconych, a zwłaszcza na dzieci, a przez dzieci na rodziców, tak tu jak wszędzie, jest szkoła. W Syamie szkoła elementarna najzupełniej wystarcza. Tu jednak na szalony napotykają misyonarze opór, i to opór bierny, tem straszniejszy, że ze strony samychże dzieci! Dziecko tak przychodzi z domu rozpuszczone, tak przyzwyczajone tylko i zawsze własnego kaprysu słuchać, że biedni Ojcowie rady sobie wcale dać nie mogą. O subordynacyi w Syamie mniej jeszcze mają pojęcia, niż o samymże katolicyzmie. Używanie surowych środków przeciw dzieciom, niemożliwe, bo smarkacze skarżą się rodzicom, rodzice interweniują, i w najlepszym razie kończy się na tem, że dzieci wcale nie przysyłają ani do kościoła ani do szkoły. (Przypominają mi się stosunki galicyjskie). Rząd syamski, chcąc mieć duchowieństwo narodowe (!), postanowił był założyć gimnazyum i seminaryum; poczęto budować ogromny budynek lat temu sześć, do dziś nie ukończono, a choć szumna nazwa: Royal seminary istnieje — szkoły nie masz. Straszną tę (prawie słowiańską) rozlazłość Syamczyków, przypisuje ks. Biskup nie tyle klimatycznym warunkom, jak głównie przeżyciu się rasy, a to podobno wskutek zbyt częstego żenienia się w rodzinie; królewskie np. siostry, zwykle bywają jego żonami.
Historyi Syamu naturalnie niema, są gdzieś jakieś kroniki i podania. Według tych ostatnich, wywodzą się Syamczycy z gór tak zw. Chińskich, położonych gdzieś na północy — więc jakby z odnóg wschodnich Himalaju. Stamtąd to mieli oni zejść w VIII. wieku przed Chr. i zdobyć dzisiejsze swoje sadyby, pobiwszy istniejące tu już wówczas państwo Kremais (?). Relata refero.
Biskup, stojąc w ciągłych stosunkach z misyonarzami francuskimi w Kochinchinie i Anamie, wiele bardzo ciekawych szczegółów podaje mi o tamtejszych stosunkach. Mimowoli więc znowu przechodzimy na Chińczyków i ich wpływ na Syam; kiedyś już zanotowałem swoje o tym temacie uwagi, nie chcę ich powtarzać. Szczególnie nad położeniem i stosunkami w Anamie, a więc i w Tonkinie, płacze ks. Biskup, jak płaczą wszyscy bezstronni Francuzi, znający je. Rząd francuski (dziś może nieco nabrał pod tym względem rozumu), ów rząd liberalno-żydowski, nie chciał uznać arcyważnej na Wschodzie zasady, zasady nieszczęsnej w swych skutkach dla katolicyzmu, ale zanadto zakorzenionej we wszystkich umysłach, bo o jej usunięciu mówić można: tj. że narodowość i religia są jedno. Nie chcąc zidentyfikować się z katolicyzmem, rząd terytorialny (zmuszony do tego z Paryża) nie przeszkodził zaraz w początkach rozruchom anty-katolickim, które później rozrosły się w rzezie i ruiny. A precedens taki fatalnym jest w tych krajach. Póki ludność, nie podjudzana przez emisaryuszów chińskich towarzystw tajnych, brała w prostocie ducha katolicyzm za to czem jest, i przyjmowała ze chrztem, do pewnego stopnia, i narodowość francuską — póty był czas wspomagać misyonarzy, i przyspieszonem tempem rozszerzać katolicyzm. Tego nie uczyniono, przyszli kontr-francuzcy, więc kontr-katoliccy agitatorowie — ich dziełem były rzezie; a tych skutkiem dzisiaj, nienawiść zaciekła do wszystkiego co francuskie i katolickie. Tak maluje stan rzeczy ks. Biskup. Czy słusznie, sądzić nie mogę — wiem tylko, że później z rozmaitych ust podobny sąd słyszałem.
Wracając do Syamu, dodał Biskup: Jak w wielu, a może we wszystkich azyatyckich państwach, tak i tu na mocy tradycyi król jest wszystkiem, a wszystko, kraj i ludzie, są dla niego, i jego własnością. Królewska osoba jest centrem, jest słońcem, około którego wszystko się obraca. Król syamski nosi tytuł Syna aniołów, bo jest, według wyobrażeń ludu, pochodzenia nadludzkiego. Choć Syam jest jeszcze jednem z państw Azyi, najmniej dotkniętych wpływem XIX. stulecia, to jednak i tu urok władzy królewskiej osłabł już i słabnie z dniem każdym. Zwłaszcza za panowania nieboszczyka króla, władza zdecentralizowała się znacznie, namiestnicy (Phya) oddalonych prowincyj ograniczyli stosunek swój względem władzy centralnej do wypełniania pewnych tylko formalności. Mianowicie odległe a niedawno dopiero zdobyte królestwo Lao, na północno-wschodzie, rządzone do niedawna przez krewniaka królewskiej rodziny, wyszło było prawie zupełnie z wszelkiego stosunku poddańczego do władzy Syamu. Ten stosunek zmienić stara się król wszelkiemi siłami. Czy mu się uda, przyszłość pokaże; a napotyka on w tym kierunku na wielkie trudności, bo nietylko bitny a butny lud Lao nie chce giąć karku przed zniewieściałym Syamem, ale i sąsiedzi, Chiny, Birmanowie, a dziś Anglicy, podobno bardzo radzi widzą coraz to nowe trudności, jakie rządowi w Bang-kok sprawiają Laoci.
Podróże króla, jak obecna, po kraju, mają przedewszystkiem za zadanie, zbliżyć się do owych dalekich prowincyj, nawiązać z poddanymi ściślejsze stosunki, przez osobiste zetknięcie, bo czuje on, że się całość zaczyna rozłazić. Haracz, który każdy Phya jest obowiązany posyłać co 3 lata królowi, polega między innemi głównie na naczyniach i drzewkach ze złota lub srebra. Dziwna rzecz, że nie jest, a przynajmniej nie było w zwyczaju przesyłać złota lub srebra w naturze, nie przerobionego, ale kuto z nich coś przypominającego jakby krzak lub drzewko. Samo przez się rozumie się, że taki pan namiestnik, istny prokonsul, wyjeżdżający na swą posadę zwykle z całą zgrają krewnych i przyjaciół, ciągnie i zdziera z poddanych, jak i co się tylko da. Podobnie jak i w Chinach, tak i tu, każdy, a zwłaszcza wieśniak, ledwie dysząc pod pazurami owego Phyi, niczego tak nie unika, jak okazania na zewnątrz, że coś posiada, że się czegoś dorabia. Syamczyk stara się tylko o to, żeby jego dom biednie, a on sam obdarto wyglądał, pola uprawia tylko tyle ile musi, jeśli coś więcej, to chyba pokryjomu. Że taki stan rzeczy ma fatalny wpływ na rozwój kraju, i dodawać nie warto. Ludność wzrasta ciągle i to w sposób bardzo znaczny. Każdy, mniej więcej średniej zasobności człowiek, miewa z reguły po dwie żony, a mimo to kraj upada, robić nikt nic nie chce, bo nie pracuje dla siebie, lecz dla innych. Na takim więc terenie i w takich stosunkach trudno, aby cywilizacya europejska się przyjąć mogła. I religia nasza tu nie wielkie czyni postępy, choć może religii nie tyle przeżycie, zgnilizna moralna, stają na przeszkodzie, ile, w daleko wyższym stopniu, ów straszny egoizm, będący podstawą, alfą i omegą każdej istoty, tak tu, jak w Chinach, jak w Japonii. Katolicyzm dla tych ludzi strasznie jest nieprzystępny, tak wręcz ich prastarym w krew i kości przeszłym nawyknieniom i wyobrażeniom przeciwny. Syamczyk nie chce, by go nudzono, by mu przeszkadzano w tej egzystencyi, którą z dziada pradziada prowadzi, egzystencyi kociej: jeść, żuć bettel, spać i używać. Król jest wyjątkiem, a choć król wiele może, to jednak przyzwyczaić Syamczyka do pewnego porządku w zajęciach, pewnego natężenia sił w pracy, zmusić np. żołnierza, by swój biały helmet i karabin wyczyścił codziennie, tego nawet Czulalonkorn nie potrafi. Zmuszanie tych leniwych poczciwców do jakiejś pracy, a zwłaszcza nadawanie im jakiegoś poloru europejsko-cywilizowanego, robi mi wrażenie nakładania rękawiczki na rękę trupa; rękawiczka ręki nie odżywi, nie powoła do życia, ale wraz z ręką zgnije. Tu trzeba nowej krwi, nowych, świeżych sił; dodadzą ich Chińczycy, ale i kraj opanują.
Tak długo, prawie bez końca, gaworzyliśmy z ks. Biskupem; już południe przeszło, przyszli go prosić na obiad, więc żegnać mi się trzeba było; Biskup nie prosił mnie, nie chcąc mi, jak mówi, zrobić przykrości zaprosinami na swój obiad, tak bywa lichy. Widzieliśmy obaj, że się w tem życiu już więcej nie zobaczymy, więc pożegnanie było takie, jakie zapewne bywa między dwoma ludźmi idącymi na śmierć; odprowadziwszy mnie do schodów, zawołał: au revoir au ciel, i rozstaliśmy się.
Tego samego popołudnia jeszcze zwiedzamy po raz już drugi jedną z najpiękniejszych, może najpiękniejszą rzecz w Bang-kok, tj. świątynię Wat-Czang. Niestety niemożliwem było dostać porządnej fotografii, dającej dokładne wyobrażenie o całości i szczegółach tego najstarszego ale i najwspanialszego pomnika architektury syamskiej — pomnika jedynego istotnie w swoim rodzaju, bo nawet w zarysie ogólnym, nietylko w szczegółach, tak od innych różnego.
Był swojego czasu w Syamie — na szczęście nie równocześnie z nami — niejaki pan Bock, dziś podobno konsul ad honores szwedzki czy duński w Szangai, wówczas, tj. podczas swego tu pobytu, jak zwłaszcza przy końcu jego bytności się przekonano, po prostu ein Industrie-Ritter czyli rycerz kieszonkowy! Przepraszam, ale inaczej trudno go skwalifikować. Otóż ten pan Bock sfabrykował między innemi książkę pod wielce szumnym tytułem: das Land des weissen Elephanten, a kazał ją wydawcy jeszcze szumniej i bijąco w oczy oprawić, bo na okładce istotnie ślicznie wykonany na czerwonem tle biały słoń z daleka oko na siebie zwracał. Dawno przed moją podróżą, z zazdrością na te okładki patrzałem — sam ten rysunek na okładce, ten słoń biały, ten tytuł, wieleż on czarów nieznanych, tajemnych, dalekich, niedoścignionych dla mnie oznaczał. Z westchnieniem tęsknoty i tem uczuciem srogiem, że »nie dla psa kiełbasa« — nie kusząc się nawet o kupno tej ślicznej książki, bo po cóż daremnie sobie apetyt budzić, kiedy przekonany byłem, że nigdy ni kraju tego ni ludzi nie zobaczę, odchodziłem od okna księgarni — a biały słoń i pan Bock dalej innych w ten sam sposób co mnie nęcili i w zachwyt a zadumę wprawiali. Losy inaczej Bogu dzięki rozrządziły — jestem w Syamie i mam książkę pana Bocka w ręku. Czytam ją i porównywam. Wiele ten autor ma zalet, a jego książka wiele rzeczy wcale nie złych, ale wszystko inne niknie wobec opisu tej właśnie świątyni Wat-Czang'u, przed którą stoimy. Z trójnogu swej wielkości p. Bock orzekł, że budowa, sklejona z błota a pokryta od dołu do góry samymi czerepkami, denkami i spodkami filiżanek i t. d., nie zasługuje na uznanie, piękną być nie może, i z oburzeniem odwraca się od niej. Ja inaczej pozwoliłem sobie o tej świątyni sądzić — ale nim sprobóję nieudolnem tem a znoju pełnem piórem odtworzyć choć częściowo to co widziałem, dodać mi wypada, co tu z p. Bockiem się stało. Przyjechawszy do Bang-koku, wyperswadował on kilku osobom z otoczenia królewskiego, że jest archeologiem i geologiem i czemś jeszcze innem, i że byle mu pozwolono jeździć po kraju i poszukiwania prowadzić, on zestawi całe muzeum królowi i opisze je potem w kilku europejskich językach. Król zezwolił — Bock zaczął szperać po Bang-koku i prowincyi, dotarł nawet dość daleko w górę Menamu, nazbierał istotnie bardzo wiele rzeczy; ale pokazało się, że zebrane przedmioty, zabrane często ze świątyń prześliczne podobno bronzowe statuty Buddy, zamiast oddawać do muzeum narodowego, on starał się wywozić za granicę kraju... celem sprzedaży. Więc też jednego pięknego poranku przycapnięto pana Bocka hen daleko na Północy i odwieziono do Singapore, dziękując za usługi i prosząc, by gdzieindziej swe poszukiwania prowadził. W chwili wywiezienia swego, podobno właśnie wywoził z wielkim trudem kolosalnych rozmiarów bronzowe figury rozmaitych bożków z jakiejś świątyni; ale ponieważ mu przeszkodzono, więc figury owe czekają zmiłowania boskiego gdzieś pod gołem niebem.
Ale Wat-Czang ciekawszy; prawie dosłownie cytuję co pan Bock o nim powiedział: »Istotnie, mówi, trzeba wiele odwagi, by mając do dyspozycyi tylko tak lichy materyał, porywać się na budowę takiego budynku, by mieć śmiałość wywoływać na widzu tak nieopisane wrażenie bogactwa rysunku w ornamentacyi i bogactwa użytego materyału — potłuczonemi talerzami i miskami, używając tychże zamiast złota i marmuru, które każdy, patrząc na świątynię, myśli, że ma przed sobą.« Mojem zdaniem, większej pochwały nie mógł oddać architektowi, który to dzieło stworzył. Między całą osadą mniejszych i większych wat'ów, praczedyj, wież, pagód i wieżyczek, w czworobocznem, bardzo obszernem, płytami kamiennemi wyłożonem podwórzu, okolonem krytą galeryą (czyste Campo Santo włoskich niektórych kościołów), stoi główna praczedya, gdzie są złożone relikwie Buddy. Jest to kolumna z cegły, o trzech jakby piętrach, połączonych ze tobą coraz to spadzistszymi schodami, tak przylepionymi do kolumny, a raczej tak płytko w niej wyżłobionymi, że ich prawie nie widać — tworzą jakby jedną płaszczyznę. U dołu na straży posadzono smoki, smoki nie wielkie, ale o wielkich strasznie wytrzeszczonych oczach, z tą stereotypową gałką między zębami, którą doprawdy trudno pojąć, jak tam wprowadzić można było, bo jest z innego niż całość materyału, a wyjąć się w żaden sposób nie da. Wieża ta, u dołu czworogranna, w linii nader często a ładnie łamanej, wydłuża się w coraz cieńszy, węższy, wieloboczny ostrosłup; koniec jak strzała tryska w górę. U samego szczytu umieszczono żelazną złoconą ozdobę, w formie tak zw. drzewa Buddy, którego wszystkie, choć niezliczone, gałęzie w górę zagięte, raczej na groty od lanc wyglądają. Całość nieco może wieżę Eiffel przypomina, rysunek bardzo prosty, wszystko lekkie, strzeliste, ku górze porwane. — A ornamentacya, to istotnie dziw nad dziwy. Ten, co budował tę wieżę, jak zresztą całą świątynię, musiał albo mieć bardzo mało pieniędzy, albo nader mało czasu, bo używał istotnie do ubrania swojego dzieła co mu wpadło pod rękę. Nie lubię przypuszczeń i hipotez, ale nie mogąc nigdzie niczego się dopytać, muszę na własnym koncepcie poprzestać, i twierdzę, że ponieważ Wat-Czang budowano zaraz w pierwszych latach po przeniesieniu stolicy do Bang-koku, ponieważ chodziło zapewne, by jaknajprędzęj była gotowa choć jedna świątynia, więc spieszono się, »urgowano« tego biednego architekta; a on, nie mając czasu na sporządzenie bardzo pięknych majolik, chodził na śmieciska, i tam, wiedziony nową, nader oryginalną, a mojem zdaniem genialną myślą, zbierał czerepy. I z tych czerepów uwił bukiety jakichś niebiańskich kwiatów, girlandy ślicznych leciuchnych gzymsów, gzymsików i arabesków, i rozrzucił je, przykrył niemi swą wieżę. Najczęściej powtarzający się, to jakiś kwiat nieznany chyba na świecie: liście spodnie, to potłuczone odpowiednio i odpowiednio ułożone talerze, w delikatniutki niebieski lub różowy desenik; jądro kwiatu, biała czarka o deseniu matowo niebieskim, obrócona do góry denkiem. Czarek takich do dziś dnia biedni do picia herbaty używają. Jedyna to ale prawdziwa mozaika, obraz malowany według najnowszej szkoły impresyonistów, przed którym trzeba stanąć o sto kroków, by coś zobaczyć, z blizka widać tylko czerepy i denka. W oddaleniu za to, niepospolite wrażenie robi ta wieżyca czerepiana. Do słońca w południe lśni cała jak złota; wieczorem jak z najpyszniejszego złoto-zielonego marmuru wykuta, pełna jakichś dziwnych, nieporównanych, zawsze delikatnych, powiedziałbym: połowicznych odbłysków; bo żaden kolor tu nie jest zdecydowany, żadnego odbłysku ani takim ani owakim nazwać nie można, gdyż jak tęcza, łączy zawsze po kilka kolorów. Boję się, że nikt nie zrozumie co chciałem, powiedzieć, ale mnie to pociesza, że przynajmniej ten co po moim opisie zobaczy tę jedyną prawdziwie śliczną rzecz w Bang-koku, przyzna, żem zrobił com mógł, by oddać choć w przybliżeniu te niewidziane gry kolorów, które się na tej wieży widuje.
A cóż powiedzieć o widoku, jaki się przedstawia z wierzchołka tej wieży! Choć daleko jeszcze, przeszło godzina, do zachodu słońca, tarcza jego, zanurzając się w mgły i opary wiecznie nad tym krajem wiszące, krwista, purpurowa, a tak blasku pozbawiona, że w nią bez obrazy patrzeć można. Całe miasto pod nami fioletowe z różowymi odcieniami; w dali, hen gdzieś na widnokręgu, sinieje morze; strop niebieski, ciemno-lazurowy. Tu po raz pierwszy przypomniał mi się ów obrazek Hildebrandta, »motyw syamski«: Widać na nim bagna, z dala siny bór widnokrąg zamyka, za nim takie właśnie czerwone słońce zachodzi, a na tarczy słonecznej rysuje się cień olbrzyma słonia, który czemś przerażony czy rozgniewany, zadarł straszliwie trąbę i ryczy!
Takie to wszystko wspaniałe, że mimo, iż z czoła pot się leje, dreszcz podziwu człowieka przechodzi. Ale zejść trzeba z tej cudnej praczedyi. Krużganek ów kryty, biegnący wokoło dziedzińca, przypomina mi świątynię w Candy, na Ceylonie. Przeciwległa murowi ściana, zamknięta kratą drewnianą, dość bogatą, by rzucić całość w półcień miejscu tak świętemu odpowiedni, sprawiający, że figury apostołów Buddy tu rzędem rozstawione, wspanialej, a cały poczet obrazów al fresco piekło przedstawiających, jeszcze straszniej, wyglądają. Bardzo ciekawa jest ta część piekła, gdzie Budda sam nadzoruje, by dokładnie męczono potępieńców; ze zwykłym sobie spokojem twarzy i postawy, z rękoma założonemi, patrzy jak dyabli jednego na pal wbijają, drugiego ze skóry obdzierają, innemu nacinają najprzód w równych odstępach skórę i ciało, by potem tymi otworami muszkuły, żyły i wnętrzności na wierzch wyciągać. Różnica między owem piekłem w Candy a tutaj jest ta przedewszystkiem, że tam ogień wieczysty smażył ludzi, tu go torturami zastąpiono.
Z żalem rozstajemy się z tą śliczną świątynią, która jedyna z widzianych w Bang-koku niezatarte zostawia wspomnienie. Niech więc się nikt nie dziwi, że mnie p. Bock swoim opisem do żywego oburzył.
Na drugi dzień zjawia się nareszcie u nas dawno oczekiwany tatuownik. Stary, suchy, o małych sprytnych oczkach, typ indyjski, pochodzi gdzieś aż z północnej Birmy. Pomocnik jego, jakieś młode chłopię, służy do noszenia dwóch zawiniątek, w których schowane są narzędzia, farba czerwona i niebieska. Wszedłszy do pokoju, obaj robią koto, pokłon nam należny, przykucają w kącie tuż obok drzwi, i tak dalszych rozkazów oczekują. Na znak dany, że operacya ma się rozpocząć, pomocnik roztacza na ziemi swoje zawiniątka, stary dobiera sobie farbę, z zanadrza wyciąga swój przyrząd i znowu kucnąwszy, czeka. Syamczycy nawet do tatuowania leniwi, dlatego Indyanie to robią za nich. Minister nie chce, więc my z Samsonem poddajemy się operacyi; wyznaję, żem nie był bez strachu, bo mi przed rozpoczęciem tej historyi tłumaczy kamerdyner Anglik, nasz kochany Harrisson, że to się nie godzi, zwłaszcza przez takiego pogańskiego wagabundę, dać sobie znaki jakieś, może dyabelskie, po ciele rysować, i to tak, że tego żadne mydło potem nie może wywabić; ale dobry przykład przemaga nad obawą: siadam, ramię obnażam i po mniej więcej dziesięciu minutach niezbyt miłego ale nie bolesnego dzióbania po skórze długiem, ostrem a spiczastem narzędziem, jakby ogromną igłą, mam wspaniałego Radżasa z ogonem do góry zadartym a paszczą rozdziawioną, na niebiesko wybitego. Dopiero drugiego dnia wolno go było umyć mydłem. Skóra nieco napuchła i zaogniła się, i na tem był koniec. Ale moje ubieranie się przez następnych wiele dni trwało zwykle co najmniej o kwadrans dłużej, bo nacieszyć się nie mogłem tym portretem na własnej skórze; co też to w domu powiedzą?!
Po południu dnia tego zwiedzamy cmentarzysko jednej z bogatszych części miasta. Syamczycy jako Buddyści, dziwnem pomieszaniem pojęć połączyli obyczaj Brahminów palenia trupów, z obyczajem Parsich rzucania trupów na pastwę sępom. Bogaci się każą palić. Królów i książąt królewskich palą na stosach, które podtrzymują i otaczają formalne pagody umyślnie w tym celu budowane, przeznaczone na spalenie wraz z trupem. Niestety, takiego wspaniałego pogrzebu nie widzieliśmy, nie umarł żaden za nas. Za to przychodząc do ogólnego paleniska, gdzie smród istotnie okropny ma swoją stolicę, zastajemy dwa malutkie ognie, jak do pieczenia kartofli (koło jednego właśnie jakiś stary cerber coś poprawiał), w których dopalały się resztki nieboszczyków. To pierwsza kategorya, murem odgrodzona od reszty, to bogatsi nieco, którzy mają za co zapłacić sobie drzewo. Przechodzimy na drugą stronę muru. Boże, co za widok! Właśnie sępy z jakimś ohydnym czarnym kundlem prowadziły bój zacięty o nogę — jak nam powiedziano — jakiejś starej kobiety, która wczoraj umarła, a że nie miała zupełnie nic za coby można drzewa kupić, więc rzucono ją do tak zw. poczekalni, gdzie trupy ubogich czekają rzekomo chwili, aż przyjdzie transport drzewa, corocznie przez króla »biednym miasta« ofiarowany, aby ich trupy palić. Sądząc po ilości palców, kości, kawałków nóg (głów nie widziałem), ramion, rąk, któremi tu zawalony jest dziedziniec dość sporej wielkości, domyślam się, że bonzowie muszą w inny sposób używać drzewa z daru królewskiego, a poczciwe sępy i owe czarne psisko pasą się tymi biedakami. Prowadzą nas jeszcze do pieca, gdzie palą bogatszych kupców. Spalenie kosztuje tu stosunkowo dość drogo, bo dużo drzewa wychodzi. Piec ten na czerwono pomalowany, wysokości może 21/2 metrów; na wierzchu ruszt, na którym kładą nieboszczyka.
Napół żywi od fetoru i obrzydzenia, wychodzimy z tej trupiarni. Wszystkie papierosy razem nie wystarczą, by zatrzeć tę fatalną i zwłaszcza dla nosa przykrą wizytę.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.