Podróż na wschód Azyi/15 lutego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kanton, 15 lutego.

Wczorajsza pagoda była ciekawa; ale z niej przeszliśmy do jeszcze ciekawszej części naszego programu — do więzień! Niestety! tyle, tak pięknie, jak Hübner, o tym temacie powiedzieć z własnego doświadczenia nie mogę. Wolę ograniczyć się do podania paru ustępów z jego opowieści. Nam nie pokazano ani połowy tych ciekawości, bo nasz pan konsul, Alabaster, świętem obrzydzeniem pała do tego zakładu; nie chciał nawet wejść z nami do środka. Zresztą dziś już inaczej, niż przed laty 18-tu, gdy Hübner zwiedzał Kanton. Dziś Chińczycy nie chcą, by biali wiedzieli, jak z podsądnymi postępują; przekonali się, że biali nader nerwowo biorą te rzeczy, że w niebogłosy krzyczą z przerażenia na widok ich »średniowiecznych« zwyczajów; wolą więc oszczędzać im tego widoku — i niechętnie szczegóły tej świątyni sprawiedliwości pokazują. Samo więzienie — to wysokim, obdartym, jak tu wszystko, i brudnym murem obwiedziony szereg małych, niepokaźnych, od brudu, kału i wszelkiego rodzaju obrzydliwości kapiących bud i budek, klatek, szop. Leży ono wśród miasta, na zewnątrz niczem się nie zdradza. Wąziuchne wrota, zbite z wielkich, bambusowych belek, zamykają je na zewnątrz. Jeden, drugi nizki przedpokój — jakieś ciupy cuchnące, bez powietrza i światła — to dopiero mieszkanie stróżów więziennych. Dalej znowu takaż bambusowa furta i dziedzińczyk niewielki, w środku jakiś rodzaj budki czy altanki, brudnej i prymitywnej, jak wszystko. Po bokach dziedzińczyka szopy, lichym dachem i dziurawemi ścianami z desek zamknięte — to właściwe więzienie. Ale cóż za indywidua na nasz widok z tych nor wyłażą? Boże przemień! Wynędzniałe, brudne, po większej części widocznie zagłodzone. Niektórzy tylko silniejsi, zdrowo i silnie, choć nie czerstwo wyglądają; ale wyraz oczu, twarzy, u wszystkich ten sam; a choć okropny, nie gorszy zdaje mi się od tego, jaki się na pewnych twarzach, w niektórych częściach wielkich miast, widuje. Jeden z nich stoi, zbrojny w ogromną bambusową maczugę, zdawał się namyślać, czy spróbować jej na naszych karkach i plecach. Nasza eskorta, jakoś sama siebie niepewna, porywa nas po prostu między siebie i gwałtem wyprowadza, tłumacząc, że nie pozwolono dłużej pozostawać.
Z więzienia prowadzą nas do sali sądowej. Znowu ogromnemi wrotami, przypominającemi wrota świątyń, zamknięta, kryje się przed okiem ciekawych. Sala z trzech stron tylko ścianami zamknięta, z czwartej brama, po jej bokach przejście, niczem nie kryte. Tron sędziego naprzeciwko wejścia; jego biuro pod haftowanym portretem cesarza i bożka jakiegoś. Ściany przykryte purpurową jakąś materyą, przed biurem stoją parasole czerwone, darowane przez ludność sędziemu w uznaniu jego zasług, które złotemi zgłoskami na parasolach wydrukowane. Delinkwent stoi a raczej klęczy pod gołem niebem. W drugim przyległym pokoju widzę zdala ową kolekcyę fajek sędziego, o której Hübner wspomina; ale cóż, kiedyśmy przyszli nie w porę; wszystko teraz puste, spokojne, tragedyi nawet w powietrzu nie czuć, a ja przyszedłem tak tragicznie usposobiony, z góry przerażony tem, co zobaczę. Szczególna rzecz! to okropności — a jednak ciekawość łechtają! Kto chce mieć dzisiaj dobre wyobrażenie o więzieniu chińskiem, ten niech więzień nie odwiedza — byłoby to napróżno — ale niech Hübnera czyta. Dla pamięci warto choć parę ustępów z Hübnera zanotować.
Na rozkaz wice-króla otwierają nam wielkie więzienie — powiada Hübner. Jest to wielki prostokąt podzielony na kilka mniejszych, otoczony wkoło podwójną galeryą. Galerya czy korytarz wewnętrzny, o mnóstwie mniejszych i większych sal i cel, to część męska; korytarz zewnętrzny, to więzienie dla kobiet. Dziedzińce, leżące na wewnątrz owego podwójnego korytarza, jak istne bydło zalegają więźniowie. Większa ich część przeznaczona na stracenie przy następnym terminie; jak wiadomo bowiem, w Chinach, z wyjątkiem wypadków nadzwyczajnych, egzekucye odbywają się tylko na wiosnę i jesienią. W Kantonie bywa to rodzaj istnej rzezi. Pomiędzy więźniami, dwa typy od razu w oko wpadają: jedni uginają się pod ciężarem kajdan, zda się, że lada chwila ducha wyzioną, drudzy z miną gęstą, z hardym, oburzającym prawie spokojem je dźwigają. Sądząc z ich fizyognomij, najbezczelniejszych i najohydniejszych, jakie spotkać można, między tymi nieszczęśliwcami niema niewinnych, a choć może który z nich był nim, przez kontakt zresztą stracił wszystko, co ludzkiego i uczciwego w nim było. I nie dziw, ta atmosfera, ta ciągła styczność ze zbrodnią i występkiem, musi stłumić wszystkie uczucia szlachetne i ludzkie. Jeden z nich powiedział mi: »Jestem oskarżony o morderstwo, ale przeczę temu, bom niewinny«. Stróż więzienny, który nas oprowadzał, uśmiechnął się tylko — od czegóż tortura? myślał zapewne. Młody jakiś człowiek wlepia w nas swe ogłupiałe oczy idyoty. W 15 roku życia otruł swego nauczyciela; kodeks chiński stawia tę zbrodnię na równi z ojcobójstwem. Ponieważ był nieletnim, więc go nie ścięto. Rokrocznie ojciec, pochodzący z zacnej i szanowanej rodziny, przekłada prośbę o ułaskawienie tego biedaka do wice-króla; wice-król posyła prośbę do Tsungli-yamenu, stąd idzie sprawa przed cesarzową-regentkę; ułaskawienia odmawiają — trwa to już lat kilka.
Wchodzimy do jednej z sal (powiedzmy: wielkich nor) w chwili obiadu. Więźniowie, jak istne dzikie zwierzęta, zgłodniali, pożerają to nędzne pożywienie, które im zarząd więzień daje. Porównać tę scenę z chwilą żywienia dzikich bestyj w menażeryi, byłoby doprawdy zbyt wielką ujmą dla menażeryi. Za potężną kratą bambusową, w ciemnej, wilgotnej jakiejś izbie, skazani na straszną torturę kangi. Wszystko tu jęczy, płacze, wzdycha. Jedni leżą, drudzy stoją opierając się o mur; każdy szuka miejsca, pozycyi mniej przykrej. Kilku chodzi w kółko. Wszyscy nieustannie się ruszają, szukając tego, czego nigdy nie znajdą — spokoju. Za nadejściem naszem zbliżają się do kraty. Cóż za spojrzenie tych biedaków, ileż w niem rozpaczy, nienawiści, chęci zemsty — tak chyba tylko potępieńcy patrzeć mogą.
Z niektórych kaźni, zupełnie ciemnych, słychać wrzaski i ryki okropne z akompaniamentem brzęku kajdan i głuchego, suchego trzasku uderzeń bambusowych pałek. W małej, stosunkowo schludnej izdebce, siedzi kilku jegomości przy obiedzie. Usługują im ich własni słudzy. To uprzywilejowani, szczęśliwi podsądni, którym się udało za bajońskie sumy dostać osobną celę. Mandaryn, dyrektor zakładu więziennego, ciągnie stąd główny swój zysk, jemu bowiem przysługuje prawo, za odpowiedniem, przez niego naturalnie ustanawianem wynagrodzeniem, przyzwalać na takie wyjątkowe umieszczenie więźnia. Obok jest nawet sala gry. Bank trzyma powiernik dyrektora, który, w tem wierny zasadzie praktykowanej i za jedyną uznanej przez cały stan mandaryński — ciągnie zyski, jak i skąd tylko można.
Jak zawsze i wszędzie, część męska pod względem okropności niczem w porównaniu z żeńską. To istna bezdeń ohydy. Czego geniusz Dantego ledwie się domyślał, to tu w nagiej prawdzie i rzeczywistości widzieć można. Kobieta upadła, niżej zwykle upada niż mężczyzna, bo z daleko wyżej spada. Wszystkie moralne i fizyczne okropności, jakich wymarzyć nawet nie można, są tu reprezentowane. I w tym kale, w tem bagnie, obok najpotworniejszych zbrodniarek, marnieją żony i córki, nieraz młodziuchne dziewczęta, jako zakładniki za mężów i ojców, którym się udało umknąć przed wyrokiem sprawiedliwości. Przed wejściem, kilka żywych jeszcze szkieletów w nienaturalnych pozach, na rękach i na nogach kajdany; na piersiach umieszczony napis tłumaczy, że te nieszczęsne istoty na publiczne pośmiewisko są za karę wystawione. Straszny zaiste to przedmiot publicznej wesołości!...
Jeżeli takie są więzienia, to jak musi wyglądać procedura sądowa?
Koło sędziego, który siedzi za stołem — na prawo pisarz, na lewo tłumacz, obaj stoją. Naprzeciwko, parę kroków od stołu, miejsce dla oskarżonych. Po obu stronach 5-ciu czy 6-ciu podrzędnych urzędników sądowych. O ścianę oparci stoją kat i jego pomocnicy; koło nich narzędzia tortur napół rdzą zjedzone. Wszystko to czeka na dany znak, by wziąć w obroty oskarżonego. Zresztą nikogo, ani jednego widza. Ani sędzia, ani reszta personalu sądowego na nas nie uważają, owszem udają, że nas zupełnie nie widzą.
Sędzia, między czterdziestką a pięćdziesiątką, blady, wysmukły, o kocich oczach, z ogromnemi okularami na nosie, wyrazie wstrętnym, ubrany po prostu, ale bardzo starannie, paznogcie naturalnie długości szponów, na pierwszym palcu u prawej ręki ogromny sygnet z zielonego żadu (kamień z gór Tybetańskich, bardzo w Chinach ceniony). Całość tej figury raczej imponująca, czcigodna nawet, ale ohydna. Minos ten chiński, zatopiony w dwóch zeszytach przed nim leżących, czerwonym i czarnym atramentem pisanych, ani na chwilę oczu od tej lektury nie odrywa. Za nim jego słudzy; co chwila jeden z nich podaje swemu panu popod ramię fajkę; sędzia pociągnie raz, dwa razy i dosyć. Wielki pan chiński nigdy dłużej ani więcej naraz nie pali; ale za to powtarza się ta operacya co 5 do 8 minut. Sędzia, rodowity Kantończyk, rozumie doskonale narzecze południowe, jako dostojnik jest jednak obowiązanym rozumieć tylko język mandarynów, narzecze północne; stąd potrzeba tłumacza; nigdy się on sam do indagacyi nie miesza. Indagują pisarz i tłumacz, a tylko od czasu do czasu sędzia paru słowami, cichutko powiedzianemi, udziela wskazówek, kieruje indagacyą. Audytoryum milczy milczeniem grobowem. Sam widok tego sędziego musi przerazić — nic ludzkiego w tej spiżowej twarzy — ani śladu jakiegoś choćby cienia litości lub miłosierdzia. Zresztą daremnie szukać tych uczuć po twarzach innych obecnych.
Wprowadzają a raczej wnoszą w koszu jakiegoś biedaka więźnia. Nie dalej jak wczoraj na tem samem miejscu poddano go indagacyi, przyczem mu potrzaskano kostki u nóg. Dziś z człowieka została tylko kupa skóry i kości; nie jest on w stanie odpowiadać, widocznie życie z niego ulatuje; więc na znak sędziego zabierają go.
Wprowadzają młodego człowieka, zakutego w kajdany. Widocznie z najniższych warstw ludności pochodzi. Klęka przed sędzią; bo podsądni przed sądem zawsze klęczą tutaj. Strach i podstęp widoczne na tej twarzy, gdzie zbrodnia i występek zostawiły już niestarte ślady. Po zwykłych zapytaniach o nazwisko, pochodzenie i t. d. oskarżonego, o jego ojców i dziadów, mówi mu tłumacz: »Tyś skradł 16 dolarów?« Oskarżony przeczy stanowczo; na znak sędziego, zbliża się kat. Na widok kata strach ogarnia biedaka. Zaczyna się przyznawać. Prawda że ukradł, ale bo głód dokuczał, trzeba było ryżu kupić. Więc gdzieś ukradł? czy przypadkiem nie w tej a tej ulicy, gdzie popełniono taką a taką inną zbrodnię? Być bardzo może, ba nawet wszystko za tem przemawia, że tamtą zbrodnię, owo morderstwo, nie kto inny tylko tyś popełnił! Tu oskarżony blednie jak ściana, zaczyna się mieszać, płakać, błagać o litość sędziego — przeczy jednak. Tłumacz, dotąd atakujący swą ofiarę gwałtownie, widocznie chcąc ją przerazić, oszołomić, zmienia nagle ton, robi się słodki: Na cóż przeczyć mój synu! przyznaj się a będziesz nam wdzięczny. Zdjąć mu kajdany — kat je zdejmuje — a teraz moje dziecko, powiedzże nam, jak to było. Ale to dziecko nie głupie, nie daje się tak łatwo złapać, i zaczyna się między tymi dwoma ludźmi walka zażarta, walka na bezczelność, kłamstwo i podstęp: jednemu chodzi o życie, drugiemu o reputacyę wprawnego inkwizytora. Dziwny doprawdy kontrast między tonem przymilającym się, słodkim inkwizytora, jego twarzą ziejącą nienawiść, a coraz okropniejszym, śmiertelniejszym strachem na twarzy podsądnego. Summa summarum podsądny nie przyznaje się do winy; niema sposobu wydusić przyznania się z niego; więc znowu na znak sędziego, rzuca się kat z oprawcami na niego, rozciągają go, obdzierają z odzieży, kat siada na piętach leżącej ofiary, i zaczyna, głośno licząc, bić długim kijem bambusowym. Najmniej ze 100 pałek mu wsadził. Ryku bitego, kto go raz w życiu słyszał, więcej go nie zapomni. Po kilku minutach przestał krzyczeć. Z człowieka została tylko nieruchoma masa cielska. Niesposób zaraz dziś przejść do następnego stopnia inkwizycyi, tj. gruchotania kostek. Wynoszą go więc.
I tak dalej i dalej, a coraz okropniej, już nie w Hübnerze, ale np. w kilku, na tle chińskich stosunków osnutych romansach angielskich i francuskich, czytać można. Zresztą nie trzeba romansów. Dość posłuchać opowiadań misyonarzy. Co drugi z nich, zwłaszcza jeżeli żył nieco głębiej w kraju, widział transporta więźniów często tylko podejrzanych. Po trzech lub czterech razem skutych, lub za włosy powiązanych, wiozą w klatkach drewnianych całymi tygodniami, nim z miejsca, gdzie zbrodnię popełniono, dostaną się do siedziby trybunału, mogącego im sprawiedliwość wymierzyć. Że połowa ginie w drodze, druga połowa waryuje, a to co przyjedzie istotnie przed trybunał tylko napół żywe — czyż warto dodawać? A jednak zdaje mi się, że nawet wobec tych okropności, trudno nie postawić sobie pytania: jak mogłoby się to społeczeństwo ostać, gdyby nie było tej istotnie okrutnej surowości, i w następstwie tego panicznego strachu przed sprawiedliwością? gdyby za najmniejsze przewinienie nie karano śmiercią, nie torturowano, nie katowano? W społeczeństwie, gdzie w gruncie rzeczy wszystkiem, alfą i omegą, jest interes osobisty, egoizm, gdzie wszystko się do tego interesu naginać musi, gdzie ogromna większość tej 500-milionowej ludności Niebieskiego państwa, mimo że pisać i czytać umie, jest w duszy dziką, powodującą się przeważnie tylko namiętnością, materyalnemi żądzami, nie zmiękczoną wpływem religii — w społeczeństwie takiem, co może jaki taki ład utrzymać? Co zdoła pohamować zapędy gniewu, nienawiści, zazdrości, głodu?...
Czytając lub słysząc o kombinacyjnych traktatach filozofów chińskich — a każdy wykształcony Chińczyk filozofuje — o wierszykach zgrabną ręką u dołu fantastycznego krajobrazu, wyglądającego z poza gałązki kwitnącej jabłoni, wypisanych, o pełnych świetlanych alegoryj wierszach, które ojciec dla córki, syn dla matki, narzeczony dla narzeczonej, przyjaciel dla przyjaciela, każe z okazyi święta jakiegoś, jasnymi jedwabiami i złotolitą nicią na jedwabiu i atłasie wyszywać — mimowoli dziwić się trzeba, że w tem samem społeczeństwie, ten sam może autor niewinnej, dziecinnej, rzewnej poezyjki, którą wczoraj pannie I. lub O. ofiarował, dzisiaj każe 100 pałek bambusowych wyliczyć jakiemuś nieszczęśliwcowi tylko dlatego, że tenże nie chce się dobrowolnie do zbrodni przyznać. Zdaje mi się, że aby wytłumaczyć ten fenomen, ten dziwny aliaż egzaltowanych, jakichś księżycowo-różowawo-chmurkowatych uczuć, i barbarzyńskiego okrucieństwa, trzebaby wziąć pod uwagę inny zupełnie od naszego ustrój nerwowy wschodnich Azyatów i inne pojęcie sprawiedliwości — jedno i drugie tłumaczy się niedostatkiem ich religii. Zasadą — o ile wiem — chińskiego wymiaru sprawiedliwości, jest z jednej strony: pereat mundus fiat iustitia; z drugiej: niech stu niewinnych zginie, byle jeden winny bezkarnie nie uszedł. Z chwilą popełnienia zbrodni jakiejkolwiek, sprawiedliwość upersonifikowana w osobie sędziego, na którego terytoryum ową zbrodnię popełniono, czuje się w obowiązku zmazania, zadośćuczynienia zbrodni bądź co bądź, i póty nie ma spokoju, póty nie spocznie, póki kary nie wymierzy. Czy teraz ta kara padnie na prawdziwego winowajcę, czy przypadkiem na kogo innego, to rzecz drugorzędna; aby wyższe sfery i opinię o tem przekonać, wystarczy, żeby akta sądowe wykazały dostateczną ilość wymierzonych pałek, połamanych kości i t. d. Główna zaś rzecz, o którą w Chinach chodzi, to żeby za zbrodnią szła nieuchronnie kara — oraz, żeby reszcie ludności dać zbawienną przestrogę i napędzić zbawiennych refleksyj. To też gdy ścinają głowy, to zawsze publicznie, w pewnych, zwyczajem uświęconych miejscach. Głowy skazańców wiszą tak długo, dopóki nie zgniją i same nie odpadną. Gdy schwytają np. złodzieja, a w dodatku ten złodziej ma też nieszczęście pochodzić dajmy na to z przedmieścia, miasteczka, części miasta, złej używającej opinii, alias znanej z częstych kradzieży, wówczas po całych nocach przy świetle pochodni oprowadzają owego schwytanego lubownika cudzej własności; z przodu idzie człowiek z dzwonem (t. zw. gongiem), z tyłu kat; przy każdych drzwiach każdego domu winny dostaje jedno uderzenie pałki bambusowej; naturalnie krzyczy w niebogłosy. Kto żyje wylega na ulicę i tak uczy się kodeksu karnego.
Tym sposobem to społeczeństwo, tak wysoce ucywilizowane i oświecone, egzystuje!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.